Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Prosektorium - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prosektorium - ebook

Główna bohaterka, Natasza, zabiera nas w niesamowitą podróż przez skrajnie różne światy: zmysłowej przyjaźni młodych dziewczyn, starego szpitala, opowieści o sile rodu, samozniszczenia, podglądania, błysków fleszy na pokazach mody i królestwa śmierci - prosektorium.

Przenika przez nie płynnie, jak duch, poznając jak ogromną siłą są miłość, śmierć, nasze korzenie, prawda i ocalenie  wspomnień bez względu na cenę.

W wielu momentach trudno się nie uśmiechnąć, trudno nie dać się zaskoczyć, powstrzymać łzę, a po zamknięciu książki nie zadzwonić do kogoś bliskiego, żeby powiedzieć po prostu “kocham Cię”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-6862-4
Rozmiar pliku: 989 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Metaliczne światło padło na jej białą skórę, dając cieniom zaczajonym w zakamarkach przyzwolenie na rozpoczęcie wędrówki. Pełzły więc, to wydłużając się, to znów niknąc, penetrowały najskrytsze wgłębienia młodego ciała. Niby macki, ciekawskie i oślizgłe, zanurzały się w miedziane, falujące pukle, tłumiąc migotanie fioletu, purpury i złota. Ileż życia było w tych włosach pulsujących symfonią barw, nęcących pozostałością zapachu perfum i wiosennego wiatru. Splątane jak podziemne korzenie opadały na stół z taką miękkością, że ten zdawał się uginać w miejscach ich dotknięcia.

Omijając gładkie, spokojne czoło, cienie pieściły delikatnie brwi i rzęsy, muskały wąskie, ceglaste usta, uwydatniały słoneczne pocałunki policzków, by zalać oczodoły niczym tafla mętnej wody periodycznego jeziora, kładąca się na lekko przymkniętych powiekach. Twarz była spokojna, jakby pogrążona we wspomnieniach sadu jabłoniowego, cierpkiego zapach konfitur i chrzęszczących łupin orzechów.

Czarne palce oplatały oburącz smukłą szyję, może nieco zbyt mocno i natarczywie, bo sprawiały wrażenie, jakby zaciskały się coraz bardziej i bardziej, uniemożliwiając zaczerpnięcie życiodajnego powietrza. Dalej zagłębiały się pod obojczyki i gdzieniegdzie ciekawsko zaglądały pod nierównomiernie rozłożone żebra. Z dużo większą czułością, wręcz z pietyzmem, gładziły ramiona pokryte bursztynowymi piegami, skradając się ku niewielkim, twardym piersiom o brzozowej barwie, pokrytym gęsią skórką jak jabłko leżące w trawie rosą. Omijały jednak najwyżej położony twardy sutek, poprzestając na okrążeniu go i ściśnięciu jak wojskowym kordonem, by zaznaczyć swą nieuniknioną obecność.

Aksamitny mrok zstępował dalej, całując brzuch, zagłębiając swój giętki, wirujący język w pępek o kształcie obwarzanka. Muskał wilgotnymi wargami łódkowate zgięcia łokci i pobłękitniałe od żył wnętrza szczupłych nadgarstków, penetrował skrzące wnętrze nieruchomej, obojętnej dłoni, by wreszcie całą swoją siłą i objętością wedrzeć się w kasztan łona, między nieświadomie lekko rozchylone uda, gładkie i przezroczyste jak szklane butelki. Tu cienie jednoczyły się w ławicę ryb czarnych, rosły, grubiały, wnikając niedyskretnie i wiły się jak palce pianisty po zimnej klawiaturze. Trwały tak w natarczywym zapamiętaniu, by w końcu, zaspokajając swą namiętność i żądzę, wyciszyć się i wypłynąć leniwą granatową stróżką spomiędzy ud.

Ciemny strumyk ściekał niżej, wślizgiwał się pod kolana jak wąż pod martwy konar drzewa, ocierał kocią sierścią o łydki, by łącząc się, wreszcie zająć łagodnie miejsce u stóp i otulić drobne kostki miękkim ogonem.

Cała ta gra światła i cienia, wobec bezruchu i wszechobecnej ciężkiej ciszy, sprawiała niesamowite wrażenie tętniącej życiem feerii barw, zaskakującej zmiennością, mnogością form i odcieni igrających na zimnym ciele martwej rudowłosej dziewczyny.

Zamknęłam swój zielony zeszyt i schowałam do szuflady okleinowego biurka, które z pewnością pamiętało czasy głębokiego PRL-u. Zmęczenie tworzyło rozmyte iluminacje, a opisywanie tych wizji przynosiło spokój i pomagało poukładać trudną do poukładania rzeczywistość. Była druga w nocy. Za cztery godziny kończyłam zmianę, a przede mną było jeszcze sporo papierkowej pracy. Zanurzyłam twarz w dłoniach, pomasowałam skronie i kark, wstałam, by nastawić radio i wodę na herbatę. Zapięłam biały fartuch, wróciłam do biurka i otworzyłam pękaty zeszyt o pożółkłych stronach, zatytułowany, nie wiedzieć czemu, Inwentaryzacja. Zaczęłam wpisywać:

Data przyjęcia: 30.09.2003

Miejscowość: Warszawa

Szpital: WSC

Oddział: XII

Imię: Wiktoria

Przez chwilę wpatrywałam się w zwłoki dziewczyny, myśląc sobie, że nie wygląda na dwadzieścia osiem lat. Przepiękne rude długie włosy, jasna, świetlista cera, drobne piegi… Wyglądała tak świeżo i dziewczęco.

Nazwisko: Stańska

Data urodzenia: 1975.05.03

Okoliczności śmierci: zabójstwo

Załączniki: wstępny protokół policyjny

Rodzina: poinformowana

Przyjął: Mirosław Sokół

Notatki: zwłoki przywieziono o 15.20. Do odwołania pozostają w chłodni do dyspozycji policji. Osoba odpowiedzialna: podkom. Orzeszek

Tak naprawdę nie było ani pisma o powołaniu biegłego, ani notatek z policyjnego Protokołu oględzin miejsca, rzeczy lub osoby, ani też protokołu lekarza medycyny sądowej, choć na ciele były widoczne ślady ukłucia i pobrania tkanek oka, ewidentnie wykonane post mortem w celu przekazania materiału do analiz biochemicznych. Załącznik miał tylko jedną stronę i wyglądał tak, jakby pozostałych kilku po prostu brakowało.

To, co mogliśmy stwierdzić sami, to brak zielonkawego zabarwienia dołu brzucha powodowanego przez początki procesu gnilnego. Przy takiej temperaturze powietrza sugerowało to, że zgon nastąpił między dwudziestoma czterema a trzydziestoma sześcioma godzinami przed przyjęciem ciała. Plamy opadowe były już zaawansowane na tylnej części zwłok, ale ponieważ wiedzieliśmy, że zwłoki na miejsce zbrodni podrzucono, niewiele to mówiło o samym zgonie i jego okolicznościach. Podobnie ze stężeniem pośmiertnym. W momencie przyjęcia zwłok było w pełni rozwinięte, co sugerowało czas zgonu przynajmniej sześć do dwunastu godzin wcześniej.

Dziewczynę znalazł o szóstej trzydzieści rano w miejscowości Brzezinka, przy głównej drodze, kierowca tira, który zatrzymał się rzekomo za potrzebą jakieś sto metrów od szosy. Leżała na… kocu piknikowym. Zwłoki były ułożone na wznak, ręce wzdłuż tułowia. Kilka otarć, na szyi ślady duszenia. Wykąpano je i przebrano w oliwkową bawełnianą sukienkę, bez bielizny. To wszystko.

Oczywiste było, że ktoś ją tam podrzucił, nie dbając nawet o pozory. Ale kto, dlaczego, co działo się przez kilka ostatnich godzin jej życia, nikt nie mógł się nawet domyślać. Brak konkretnych podejrzanych. Rutynowe przesłuchania zrozpaczonego męża, załamanej matki, wstrząśniętych przyjaciół z pracy nic nie wniosły do sprawy. Warte wzmianki, nawet dla niewzruszonych policjantów, było to, że dziewczyna była naprawdę piękna.

Policja przywiozła zwłoki do nas wbrew zasadom. W prosektorium zajmowaliśmy się zgonami z naszego szpitala. Ofiary morderstw i wypadków przyjmowała kostnica podlegająca bezpośrednio pod prokuraturę. Tam współpraca odpowiednio wykwalifikowanych lekarzy medycyny sądowej, chemików, różnej specjalności techników i śledczych dawała szansę na szybkie wyjaśnienie wielu spraw. Nasz szpital zdecydowanie nie specjalizował się w takich przypadkach.

Ponieważ zwłoki znaleziono w podmiejskiej Brzezince, zajął się nimi niejaki podkomisarz Orzeszek, który był tam zastępcą kierownika posterunku, komisarza Pałki. Ze względów bliżej nieokreślonych – jak się później okazało, raczej wewnętrznych i osobowościowych niż zewnętrznych – nie poprosił o pomoc stołecznej policji i nie przekazał jej sprawy. Korzystając z tego, że Zakład Medycyny Sądowej, podległy prokuraturze, miał mnóstwo pracy w związku z potężnym wybuchem gazu w jednej z kamienic, podkomisarz Orzeszek uzyskał dokument upoważniający go do przeniesienia zwłok do innej kostnicy, skąd za jakiś czas miały zostać przetransportowane we właściwe miejsce. Dlaczego wybrał nasz szpital? Nie wiem. Może dlatego, że był najbliżej. Ale ten manewr sprawił, że sprawę odsunięto na bok i na jakiś czas chyba o niej zapomniano. To, co normalnie potrwałoby około dwóch tygodni, znacznie się przeciągnęło i było to tragiczne w skutkach dla rodziny – nie wiedziała, jaki los spotkał Wiktorię, ani nie mogła jej pochować.

Po wypełnieniu protokołu zawiozłam zwłoki dziewczyny do chłodni. Popijając wyśmienitą herbatę turkusową od zaprzyjaźnionego herbaciarza, przystąpiłam do wypełniania rozlicznych tabel, druków i statystyk dotyczących kończącego się miesiąca. Z radia sączyła się jazzowa muzyka wlewająca do pomieszczenia spokój i harmonię, a jednocześnie niepozwalająca mi zasnąć przy biurku. Przed piątą rozpoczęłam ostatnie przygotowania do pogrzebu pana Stanisława Dębskiego. Zwłoki były już umyte, prawie ubrane, pozostały tylko założenie marynarki, splecenie palców dłoni w geście modlitwy i drobny retusz plam opadowych. Starszy pan, leżący na metalowym łóżku na kółkach, wyglądał na spokojnie śpiącego, jakby śmierć przyszła cicho właśnie wtedy, kiedy był już na nią gotów. Pomimo mojej piórkowej wagi bez problemu założyłam siedemdziesięciokilogramowemu panu Stanisławowi marynarkę. Wszystko opierało się na zasadzie dźwigni, odpowiedniej technice i doświadczeniu.

Całą wiedzę na temat sztuki przygotowania zwłok do pogrzebu przekazał mi mój szef Mirosław Sokół, patomorfolog i tanatopraktor, czyli specjalista od wykonywania sekcji zwłok ukierunkowanej na rozpoznawanie chorób na podstawie zmian w poszczególnych tkankach i pobieranie ich do dalszych badań oraz przygotowania zwłok do pogrzebu, głównie z zakresu czasowego zabezpieczenia i konserwacji. Czasem pomagał też jeden z sanitariuszy – Janek Wiśniewski. Mirek pokazał mi, że nie trzeba łamać rąk i palców, jak robią to w wielu zakładach, że szacunek dla bezbronnego zmarłego pozwala zarówno czerpać satysfakcję z pracy, jak i zachować czyste sumienie. A Janek nauczył mnie, jak spokojnie wykonać to, o czym mówił Mirosław.

Na wszystko jest sposób. Trzeba tylko chcieć i poświęcić zmarłemu trochę czasu. Rozmasowanie zesztywniałych dłoni zajmuje chwilę, ale dzięki temu można je delikatnie spleść bez łamania kości. Na koniec zostaje wybarwienie plam opadowych roztworem wstrzykiwanym pod skórę za pomocą cienkich igieł insulinowych. Przy bardziej posuniętych zmianach wstrzykuje się płyn konserwujący w tętnicę szyjną, skąd rozchodzi się po ciele, wypierając krew. Potem dezynfekcja jamy ustnej i skóry twarzy, żeby bliscy byli bezpieczni, gdy będą ich dotykać podczas ostatniego pożegnania, i – ewentualnie – ostatni retusz za pomocą odpowiedniego makijażu.

Po zakończeniu całej procedury uczesałam dziadziusiowi Dębskiemu włosy i tak, jak zażyczyła sobie rodzina, między dłonie włożyłam obrazek z Jezusem. Potem odmówiłam modlitwę Wieczny odpoczynek. Nie byłam katoliczką, ale wierzyłam w jakiegoś Boga oraz w to, że mnie ta modlitwa nic nie kosztuje, a zmarłemu może się przyda, bo najważniejsza jest intencja.

Pan Stanisław – w swoim najlepszym garniturze, ogolony, z krótko przystrzyżonymi włosami i gładką jak na osiemdziesiąt dwa lata skórą – był gotowy do swojej ostatniej drogi.

Ta praca napełniała mnie spokojem i poczuciem spełnienia, że mogę zrobić coś ważnego dla innych ludzi, porządkowała życie i uczyła je doceniać. Ale początki nie były łatwe.

Studiowałam na piątym roku, czasem dorabiałam jako modelka, by zarobić na utrzymanie w dużym mieście, w którym nie miałam ani rodziny, ani mieszkania. Prowadziłam w miarę normalne studenckie życie.

Pewnego dnia to, w co najbardziej wierzyłam, niespodziewanie runęło. W środku ciepłej czerwcowej nocy trzasnęłam drzwiami, zostawiając wszystko za sobą.

W środku tej samej nocy wprowadziłam się do Anny – prawie zupełnie nieznanej mi koleżanki z roku, która szukała współlokatorki. A następnego dnia rano odpowiedziałam na ogłoszenie o pracy w prosektorium. Dlaczego? Sama nie wiem. Może na przekór sobie, bo panicznie bałam się zwłok, duchów i śmierci? A może dlatego, że chciałam przeżyć coś ekstremalnego, by zapomnieć? Albo udowodnić sobie, że dam radę… A wszystkim później tłumaczyłam, że prosektorium było blisko – cztery przecznice od mojego nowego domu – więc to po prostu wygoda i oszczędność czasu.

Odpowiedziałam na ogłoszenie, będąc przekonana, że nic z tego nie wyniknie, i szybko o tym zapomniałam. Kiedy do mnie zadzwonili, żeby umówić się na spotkanie, byłam szczerze zaskoczona. Niemal stchórzyłam, ale po pierwsze asertywność to nie jest moja najmocniejsza strona, a po drugie czułam lekką ciekawość, więc powiedziałam do słuchawki: „Tak, oczywiście, będę na miejscu jutro o dziewiętnastej. Do zobaczenia”.

Najbardziej przeraziło mnie to „na miejscu”. Na miejscu, czyli w prosektorium. „Na miejscu”, czyli wśród zwłok. A ja bałam się zwłok! Duchów i śmierci również.

Przez cały dzień starałam się jakoś przygotować psychicznie, tłumacząc sobie: „Natasza, jutro tam wejdziesz, pewnie najpierw spokojnie porozmawiacie, każą ci zobaczyć jakieś ciało – to będą prawdziwe zwłoki. A ty powoli do nich podejdziesz i jakoś się oswoisz” lub „Zobaczysz jutro trupa, a trup to trup, taki jak żywy, tyle że nieżywy, tym bardziej nic ci przecież nie zrobi, dasz sobie radę…”. W końcu stwierdziłam, że naprawdę dam radę, i zmęczona zasnęłam.

Śniły mi się dziwne rzeczy: bagniste, niekończące się drogi wiły się pośród mokradeł i wysokich ciemnych drzew na tle szarosinego chmurnego nieba. Najważniejszy w tym śnie był jednak motocyklista. Wyjeżdżał harleyem z czarnego rowu pełnego szlamu, w dżinsowej kamizelce założonej na czarną skórzaną kurtkę. Motocyklista bez głowy…

Sen nie był, pomimo takich obrazów, szczególnie upiorny czy przerażający. Raczej zaskakujący. Ubierając się rano, myślałam o nim i martwiłam się w duchu o wszystkich motocyklistów, jakich znałam. Postanowiłam, że się do nich odezwę, by sprawdzić, czy u nich w porządku. Wszyscy, a było ich trzech, mieli się dobrze, więc sprawę snu złożyłam na karb podświadomego strachu przed wieczornym spotkaniem i ciężaru ostatnich wydarzeń.

Dzień upłynął mi spokojnie na urządzaniu się w nowym lokum. A miałam co robić! Mieszkanie było w marnym stanie. Anna również dopiero co się tu wprowadziła. Nie zdążyła jeszcze rozpakować kartonów. Kupiłyśmy więc farby, pędzle, gładź szpachlową i przystąpiłyśmy do odświeżania ścian dwóch malutkich pokoików oraz przepięknej, dużej i jasnej kuchni, nie wiadomo dlaczego pomalowanej na brzydki brąz, który z pewnością nie sprzyjał trawieniu. Jak się szybko okazało, były tu też prusaki czy karaluchy (nie jestem znawcą robactwa). Może nie było ich dużo, ale niestety występowały. Zwykle w najmniej oczekiwanych momentach.

Wskoczyłyśmy w bikini, założyłyśmy czapki z gazety i śmigałyśmy po krzesłach i drabinach z pędzlami. Like a Virgin Madonny, śmiechy, rozmowy i kuchnia stała się śnieżnobiała. W oknach powiesiłyśmy jasnozielone zasłonki, na stole położyłyśmy zielono-biały obrus, ustawiłyśmy wazon z kwiatami i kilka naszych kuchennych sprzętów. Zrobiło się świeżo i optymistycznie.

Podczas malowania, dźwigania i przestawiania sprzętów poznawałyśmy się bliżej. Wydawało mi się dość niezwykłe, że oto urządzam nowe mieszkanie z prawie obcą osobą. Ale było fajnie i wesoło.

Potem zabrałyśmy się do pokoju Anny, w którym ściany koloru brudnej żółci nie sprzyjały już zupełnie niczemu. W połowie malowania musiałam jednak zacząć się zbierać do wyjścia… Prawie zupełnie o tym zapomniałam, pochłonięta babsko-remontowymi sprawami. Powróciły obawy i rozterki, jednak uznałam, że skoro się umówiłam, to pójdę. Pewnie zdecydują się na kogoś innego, nie zobaczę żadnych zwłok i później będę się śmiała z własnego zdenerwowania i układanych od rana czarnych scenariuszy. Ubrałam się i wyszłam.

Droga na miejsce spotkania zajęła mi niecałe dziesięć minut. Dotarłam trochę przed dziewiętnastą. Portier wytłumaczył mi wszystko dokładnie:

– Tym korytarzem do końca, potem w prawo, przez podwórko, w podwórku prosto do końca i po lewej będą drzwi. To już tam. Wchodzi pani, w małym wewnętrznym korytarzyku w lewo do pokoju socjalnego i tam proszę pytać o Mirka.

Zewnętrzna pewność siebie wewnętrznie dodawała mi otuchy, więc po przejściu w moim – jako kobiety – mniemaniu „przez podwórko, w podwórku prosto do końca i po lewej” bez wahania nacisnęłam klamkę, by znaleźć się w wewnętrznym korytarzyku. Energicznie otworzyłam drzwi, weszłam i nogi się pode mną ugięły. Byłam w małej, białej i bardzo jasnej sali sekcyjnej wyłożonej białymi kafelkami. Na środku, na metalowym stole leżały nagie zwłoki młodego mężczyzny. Bez głowy.

W powietrzu unosił się dziwny słodkawy zapach. Nie smród. Bardzo delikatny, specyficzny, ledwo wyczuwalny zapach, taki, którego się prawie nie czuje, ale od którego po prostu robi się słabo. Jak miałam się później dowiedzieć, był to zapach świeżych ludzkich tkanek. Nad stołem stał potężny rudy mężczyzna około sześćdziesiątki, w ochronnej masce na twarzy i białym fartuchu okrytym jednorazowym fartuchem z folii, całym zabryzganym krwią. W rękach miał piłę elektryczną, której zamierzał użyć do rozczłonkowania czegoś, co przypominało krwawy miękki balon rozmiaru dużej dyni. Kiedy mnie zobaczył, odłożył piłę i podszedł do mnie zupełnie spokojnie. Zdjął maskę i powiedział sucho:

– Witam. Nie spodziewałem się, że wejdzie pani od tej strony.

Jego słowa ledwo do mnie docierały. Kręciło mi się w głowie, zrobiło mi się słabo, a całe moje ciało było jak z waty. Przed oczami majaczyły czarne, pulsujące plamy.

– Przejdźmy dalej, żeby spokojnie porozmawiać. Proszę za mną – mówił zza mgły, zdejmując z rąk zakrwawione gumowe rękawice.

„Za mną” oznaczało przejście dwadzieścia centymetrów obok miejsca, w którym młody mężczyzna pewnie jeszcze niedawno nosił łańcuszek, drobne koraliki lub krawat, a które teraz zionęło krwawą pustką z szarzejącą na samym środku kością kręgosłupa. Przejście kilku metrów sali sekcyjnej do drzwi zdawało się trwać wieki. Ledwo trzymałam się na nogach, prawie nic nie widziałam, starałam się nie patrzeć na bezgłowe ciało, ale wbrew własnej woli zarejestrowałam każdy jego szczegół jak superczuła klisza. Najbardziej uderzyło mnie to, że nie leżał tam trup. Jeśli ktoś nie widział nigdy nagich, rozczłonkowanych zwłok obcej osoby, myśli, że trup to coś absolutnie martwego, bardziej woskowego niż cielesnego, bezosobowego, coś, co w zasadzie człowieka już nie dotyczy, choć na logikę bezsprzecznie nim jest. Dla mnie nie leżał tam trup, tylko Człowiek Pozbawiony Głowy, a to dużo straszniejsze. Ciało człowieka, pokryte pieprzykami, z naczyniami krwionośnymi widocznymi pod skórą, włoskami. Ciało człowieka wciąż mające tak ludzkie dłonie z siecią linii papilarnych i z… obrączką.

O ile korpus, wnętrzności, nogi można uznać za kawał mięsa i fragment trupa, o tyle dłonie są kwintesencją człowieczeństwa i w zestawieniu z przepiłowanymi chrząstkami, przeciętymi mięśniami szyi stworzyły wstrząsający obraz.

W otchłani walki z samą sobą o to, żeby nie zemdleć, na końcu gęstniejącego, pulsującego korytarza czarnych plam wciąż majaczył biały fartuch pana Mirosława Sokoła. Za wszelką cenę próbowałam wziąć się w garść, wręcz przywołać na zapewne kredowobiałą twarz uśmiech i spokój. Po wielkich mękach przeszłam w końcu tych sześć czy siedem metrów i skręciliśmy w prawo do innego pomieszczenia.

– Proszę usiąść. – Jego głos brzmiał dla mnie jak ze studni, jak z puszczonej w zwolnionym tempie taśmy. – Może niezbyt tu komfortowo, ale tam jest zajęte.

Słaniając się na nogach, usiłując zachować pozory opanowania, klapnęłam ciężko na coś, co mi wskazał. Ciężko oddychałam, nic już nie widziałam, ale za wszelką cenę nie chciałam dać się zwyciężyć samej sobie. Czułam się tak słabo, że nie byłam w stanie utrzymać pionu, więc oparłam się o coś obok małego stołeczka, na którym usiadłam. Po chwili czarne plamy odpłynęły, zimne poty i drżenie mięśni ustępowały, zaczynałam wracać do siebie. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że opieram się o zwłoki starszej kobiety.

Normalnie pewnie straciłabym przytomność, ale po tym, co widziałam przed chwilą, tak się ucieszyłam, że babcia ma głowę, że jest ubrana i wygląda jak jakaś kochana bliska osoba, że poczułam się wręcz podniesiona na duchu jej obecnością. Przy okazji pewnie wyglądało na to, że siedzenie obok zwłok nie robi na mnie wrażenia, a o to przecież chodziło. Powoli zaczęłam znowu normalnie rejestrować obrazy, zapachy i odgłosy oraz słowa pana Mirosława.

– Dlaczego chce pani u nas pracować? – zapytał bardzo spokojnym głosem, pod tym spokojem jednak kryły się brak zainteresowania odpowiedzią, roztargnienie i chyba potworne zmęczenie.

– Odpowiada mi praca zmianowa, bo kończę studia i pracuję dorywczo, chciałabym się nauczyć czegoś nowego, a poza tym mieszkam parę przecznic stąd, więc piechotą szłabym do pracy dziesięć minut – odpowiedziałam i się uśmiechnęłam.

Do własnej głupoty. Wspaniałe argumenty za pracą w kostnicy.

Pan Mirosław jakby mnie nie słuchał, zdawał się myśleć, że praca w prosektorium jest równie zwyczajna jak praca w butiku. Żadnego „Czy jest pani pewna?”, „Czy pani sobie poradzi?”.

– Właściwie nikt poza panią się nie zgłosił – odparł, ciężko wzdychając i jednocześnie ścierając poślinionym palcem krwawą kropkę z przegubu dłoni – a ja naprawdę pilnie potrzebuję dodatkowych rąk do pracy.

– Co należałoby do moich obowiązków? – To pytanie było podszyte obawą, a tak naprawdę paniką i poczuciem braku odwrotu.

Zaczynałam być zła na swój brak asertywności.

– Chodzi o robotę papierkową. Jestem tu tylko ja. Niedawno odszedł jeden z pracowników. W zasadzie wolę pracować sam, ale ponieważ zajmuję się sekcjami, myciem, ubieraniem i całym przygotowaniem do pogrzebu, brakuje mi czasu na wypełnianie formularzy, kwitów, aktów, a jest tego tutaj pod dostatkiem. Potrzebuję kogoś na pół etatu, kto to wszystko ogarnie – wyjaśnił rzeczowo.

– W porządku – odetchnęłam z ulgą, że nie usłyszałam: „Potrzebuję pani do odpiłowywania głów, bo mamy takich prac kilka dziennie”. – Kiedy mam zacząć?

– Może pani jutro? – zapytał, uznając arbitralnie, że odpowiedź twierdząca będzie formalnością. – Mam sporo zaległości. O siódmej?

– W porządku. – Uśmiechnęłam się do niego, chociaż sprawy toczyły się o wiele szybciej, niż się spodziewałam.

Miałam mętlik w głowie, milion przeciwstawnych, kłębiących się myśli i brak przekonania, że w ogóle powinnam tu być.

– W takim razie o naszym zakładzie i szczegółach pracy opowiem pani jutro. Dzisiaj mam mnóstwo roboty, jak sama pani widziała.

– Do zobaczenia. – Uścisnęliśmy sobie dłonie i wyszłam.

Trzy minuty rozmowy i już. Trzy minuty rozmowy i pracuję w prosektorium.

Po wyjściu ze szpitala nie bałam się już, nie byłam zaskoczona ani wstrząśnięta. Byłam po prostu wykończona. Wszystkie moje zmysły były tak otępiałe, że nawet nie czułam już gonitwy myśli i obaw we własnej głowie. Nie czułam po prostu nic. Mijałam właśnie trzecią z czterech przecznic, które musiałam pokonać w drodze do domu, kiedy zobaczyłam mężczyznę wnoszącego do sutereny sporą drewnianą rzeźbę. Obok stała druga. Zwolniłam, patrząc tępo w tamto miejsce. Mężczyzna miał ciemne włosy, był śniady, po czterdziestce, o bałkańskich, a może cygańskich rysach. Pięknie się do mnie uśmiechnął i powiedział ze śmiesznym, miękkim akcentem:

– Zapraszam! Będzie pani moim pierwszym gościem!

Mój stan nie pozwalał mi się zastanawiać. Uśmiechnęłam się tylko bezwolnie i potulnie podążyłam za nim. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale drugi raz w ciągu godziny na pewno nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam.

Już od progu powitała mnie niezwykłość: stare drewniane i zawsze otwarte drzwi, w zimie zasłonięte wiszącą teraz obok welurową buduarową kotarą, i obłędny zapach… Nie było człowieka, który, stając w progu, zdołałby się odwrócić i nie wejść. W środku świat jak z Baśni tysiąca i jednej nocy. Na ścianach z surowych ciemnych desek wisiały przepiękne kilimy, obrazy, zdjęcia z dalekich krajów, płaskorzeźby. Na podłodze stały drewniane beczki i beczułki, skrzynie, skrzyneczki i pudełka wypełnione kawą, herbatą, przyprawami, między nimi mniejsze i większe rzeźby przedstawiające kobiety i mężczyzn z różnych kręgów kulturowych. W rogu dwa kolorowe materace z mnóstwem poduch i niziutki stolik – kącik, gdzie można usiąść, a nawet się położyć, i napić herbaty. Za drewnianym kontuarem znajdował się wysoki aż po sam sufit regał z nieskończoną ilością puszek z nieskończoną ilością przeróżnych herbat. Na tle tego wszystkiego stał mężczyzna z ciepłym uśmiechem.

– Jestem Hasmik – powiedział i wyciągnął do mnie dłoń. – A to moje marzenie, mój sklep, który otwieram jutro. – Popatrzył na swoje dzieło z dumą i blaskiem ekscytacji w oczach.

– Natasza – również się przedstawiłam. – Tu jest przepięknie, po prostu przepięknie… – dodałam z pełnym podziwu uśmiechem. – Na pewno zyska pan szybko całą rzeszę stałych bywalców i interes będzie kwitł.

– Całe szczęście mam już kilku klientów. Kiedyś zajmowałem się tylko rzeźbami, próbując sprzedawać je na pobliskim bazarze. – Wskazał na stojące na ziemi drewniane posążki. – Nie był to, jak to mówicie… złoty interes. – Znowu się zaśmiał. – Potem do sprzedaży włączyłem herbatę, a kiedy wprowadziłem kawę, miałem już własne stoisko na bazarze i pierwszych stałych klientów. No i w końcu się odważyłem. W wakacje własnymi rękami wyremontowałem stary, walący się zakład szewski i zamieniłem go w ten sklep.

– Raczej w to czarodziejskie miejsce – poprawiłam go ze śmiechem i zachwytem jednocześnie.

Niesamowity człowiek. Chyba nigdy nie widziałam dorosłej osoby, która byłaby tak podekscytowana, a w oczach miała taką wiarę i pasję.

Patrzyłam na to miejsce, chłonęłam zapachy, kiedy Hasmik zapytał:

– Ty też nie jesteś stąd?

Zaskoczył mnie tym.

– Masz takie oczy – dodał.

Mówił tak zabawnie, że nie mogłam powstrzymać uśmiechu. W jego ustach „sz” brzmiało jak „szi”, a „cz” jak „czi”, a „Masz takie oczi” albo „Nataszia” nieodparcie rozbrajało.

– Jestem stąd – odparłam bez wahania. – To znaczy nie z tego miasta, ale … z tego kraju. – Bałam się, czy go nie urażę.

– Ja jestem Gruzinem – wyjaśnił. – Kilkanaście lat temu musiałem uciekać ze swojego kraju i znalazłem się tutaj. Najpierw próbowałem mieszkać w małej miejscowości na Kaszubach, ale tam nie było łatwo – przerwał zasępiony. – W dużym mieście łatwiej nie czuć się obco. – Znów się roześmiał. – Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, kocham ich za to, że tak ciepło przyjęli mnie w swoim kraju. No i kocham herbatę. Marzę o tym, żeby wszyscy czuli się tu wspaniale, żeby przypadkowo spotykający się ludzie mogli do późna w nocy toczyć na materacach rozmowy o herbacie, kawie, życiu… – Uśmiechał się do półek z puszkami. – Przepraszam, zwykle tyle nie mówię, ale dziś jest wyjątkowy dzień. Na pewno jesteś stąd, dziewczyno? – ponowił pytanie, uparcie mi się przyglądając.

A ja znowu się uśmiechnęłam na dźwięk „dziewczino” i samo zabawnie użyte w tym miejscu słowo.

– Tak, jestem Polką – odpowiedziałam ponownie, choć pod uśmiechem zaczęłam odczuwać pewną irytację. – Ale… – Zastanowiłam się głębiej. – Mój dziadek ze strony taty był Rosjaninem, po nim odziedziczyłam rosyjskie nazwisko i w zasadzie… może te oczy. – Uśmiechnęłam się do niego. – Mogę powiedzieć, że mam rosyjskie korzenie. – Nagle bardzo wyraźnie zdałam sobie z tego sprawę.

– Nie tęsknisz? – Hasmik przesypywał aromatyczną herbatę z puszki do woreczka srebrną grawerowaną szufelką.

– Za czym? Nie, nie znam Rosji. Nie znałam dziadka, który był Rosjaninem. Tylko babcię, ale ona była Polką. Poznałam ją już po śmierci dziadka, kiedy mieszkała w Polsce. Wstyd się przyznać, ale o Rosji wiem niewiele.

Widząc moje zmieszanie i zmęczenie, nie drążył. Wręczył mi malutki woreczek i powiedział:

– W Gruzji mamy taką tradycję, że dla pierwszego gościa jest prezent. Żeby się dobrze wiodło.

– Ojej, dziękuję. Mam nadzieję, że jestem odpowiednim pierwszym gościem? – zapytałam ze śmiechem, ale i niepewnością, że może i ja powinnam zachować się jakoś wyjątkowo.

– Najlepszym pierwszym gościem! Takie mam przeczucie! – Popatrzył na mnie ciepło. – Tylko musisz obiecać, że dziś się jej napijesz. Wtedy będzie dobra energia od pierwszego gościa, Natasza!

– Obiecuję – odparłam wesoło.

– Miło było cię poznać!

– Mnie również. Do widzenia! – pożegnałam go serdecznie.

Wchodząc na drugie piętro starej kamienicy, nie mogłam się doczekać, kiedy napiję się tej herbaty. W domu od razu weszłam do kuchni i nastawiłam wodę. Szybko poszłam do łazienki, wzięłam prysznic, założyłam wielki beżowy T-shirt i stanęłam z filiżanką pełną parującej, wspaniałej herbaty przy oknie w pokoju, który miał stać się mój. Patrzyłam na światła miasta, popijałam aromatyczny napar i jedyne, o czym myślałam, to że jestem ciekawa, co przyniesie kolejny dzień. Odstawiłam filiżankę na parapet i poszłam do drugiego pokoju. Zawahałam się, ale po chwili z przyjemnością wsunęłam się pod wykrochmaloną, szeleszczącą kołdrę pachnącą świeżością, układając się obok ciepłego nagiego ciała, rytmicznie oddychającego we śnie.

Sztywność materiału przyjemnie kontrastowała z rozgrzanym ciałem, zapach krochmalu mieszał się z zapachem kobiecej skóry i miodowego balsamu. Przez okno wpadało światło pobliskiej latarni, tak mocne i pomarańczowe, że można by je wziąć za wschodzące słońce. Kładło podłużne cienie na ścianach i meblach, dzieląc pokój po przekątnej na jasną i ciemną stronę. W szyby uderzał drobny deszcz – miarowo i delikatnie jak opuszki palców mojej mamy, kiedy wklepywała krem w skórę twarzy. Perfect moment. Szeleszcząca pościel, nagość, światło, deszcz… Perfect moment. Zanurzyłam się w nim z rozkoszą…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: