Prosto z roślin - ebook
Prosto z roślin - ebook
Odkryj zieloną stronę mocy! Alicja Radej kilka lat temu z całą rodziną przeszła na całkowicie roślinną dietę. Zadecydowały o tym względy etyczne, ale decyzja ta została nagrodzona także zdrowiem i wspaniałym samopoczuciem. Jeśli chcesz wprowadzić w swoje życie weganizm, a nie wiesz jak to zrobić, ta książka jest dla ciebie. Jak zadbać o odpowiednie wartości odżywcze? Jak przygotowywać posiłki z miłością? Jakich błędów nie popełniać? Jak dobrze kupować i jak... nie kupować? Jak rozpoznać głód fizyczny i emocjonalny? Jak celebrować prostotę w życiu i na talerzu? Ponad 120 przepisów na pyszne dania pozwoli zakosztować roślinnej przygody. Aby w pełni prowadzić wegańskie życie warto zrozumieć, że jest ono czymś więcej niż sposobem odżywiania. To filozofia, za którą stoi empatia, kontakt z naturą i samym sobą, oraz umiejętność celebrowania codzienności. Jesteś gotowy, by zrobić pierwszy krok?
Kategoria: | Kuchnia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-350-3 |
Rozmiar pliku: | 47 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZAPISKI
DOM, DUSZA, DOKARMIANIE
Kilka lat temu, po uświadomieniu sobie, jak wygląda los zwierząt hodowlanych, całą rodziną – w jednej chwili – przeszliśmy na dietę wyłącznie roślinną.
Chyba od razu zadziałało prawo karmy: przeglądając nasze nawyki żywieniowe, zdecydowaliśmy, że nie będziemy dłużej krzywdzić również samych siebie. Postawiliśmy na prostą roślinną kuchnię, potrawy z nieprzetworzonych, sezonowych produktów i poczuliśmy przypływ witalności. Nie tylko w duszach, ale i trzewiach.
Uwielbiam gotować dla najbliższych i uwielbiam upraszczać. Wybieram łatwo dostępne składniki. Lubię od czasu do czasu nieco pofantazjować, ale prawdziwy przepis nie powinien przypominać zaszyfrowanej wiadomości. Ma być niczym zaklęcie: hokus-pokus i gotowe. Jeśli jest inaczej, mało prawdopodobne, że wejdzie na stałe do mojego codziennego domowego menu.
O dostępie do takiej książki, jak ta, marzyłam w dniu, kiedy przeszliśmy na zieloną stronę mocy. Pomaga zaopatrzyć domową spiżarnię w wegańskie masło, mleko czy ser, podpowiada, jak nakarmić solidnym obiadem sportowca i jak dopieszczać podniebienie, ciesząc się jednocześnie bezcenną świadomością, że żadnemu stworzeniu nie dzieje się przy tym krzywda.WSTĘP
Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem.
Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.
Albert Einstein
Ze wszystkich potraw, jakie przychodzi nam posmakować, najważniejszą jest nasze Życie.
Staram się swoje doprawiać wdzięcznością, miłością, radością i pokojem.
Kosztować chwilę za chwilą, wybierać z jadłodajni świata to, co odżywia ciało, duszę, dobre relacje z najbliższymi i Matką Ziemią.
Małą łyżeczką, nieśpiesznie, bez roszczeń, ale z nadzieją, szacunkiem, optymizmem i otwartością.
Nie łamać zębów na tym, czego się rozgryźć nie da, pozwolić odejść temu, co mi nie służy.
Zauważać i doceniać najmniejsze czy niepozorne: ziarnko, kroplę, promyk, gest.
Niczego nie marnować, cieszyć się każdą szczyptą.
Celebrować ulubione aromaty, z otwartością przyjmując to, co nowe i nieznane.
Spełniać marzenia.
Nie komplikować. Nie gromadzić zbyt wiele. Nie dramatyzować.
Szczerze się dzielić, uczyć się siebie i świata. Patrzeć w oczy. Dziękować.
Mądrze wybierać z tego, co mam. I dbać o to.
Gdy trzeba, cierpliwie czekać.
Umieć poprosić i uszanować odmowę.
Nie wstydzić się łez. Słuchać swoich uczuć, zawierzać intuicji.
Mówić o tym, co boli. Odczytać sens cierpienia. Być blisko samej siebie.
Nie oceniać i nie utożsamiać się z cudzymi ocenami.
Rozpalać ognisko dla Najbliższych. Aby widzieli je zawsze, dokądkolwiek pójdą. Niech pomaga im bezpiecznie powracać w progi własnego serca.
Swoją uwagą nie dokarmiać lęków o przyszłość. W kotle przeszłości nie odgrzewać żalów.
Być i czuć. Prostotę mieć za drogowskaz.
Ufać. Cieszyć się. Uśmiechać. Otaczać troską.
Pamiętać, że jestem tu gościem i kiedyś trzeba będzie odejść od stołu. A wtedy zrobić to ze spokojnym sercem, że nie zmarnowałam żadnego podarowanego mi okruszka.ROZDZIAŁ 1:
DOM
1.
HEARTMADE
Niechaj piękno, które kochamy, będzie tym, co robimy
Rumi
Jako dziecko byłam wrażliwa: martwiłam się losem pomarańczowej kredki, smuciłam, że jest brzydsza od pozostałych w pudełku. Chciałam, by wszystko było ładne. Dostrzegam tu inspirację ze strony mojej twórczej Mamy, która odczarowywała każdy rodzaj nijakości. I tak mi już zostało. Mama nauczyła mnie też czegoś innego. Pamiętam, jak na kościelnym odpuście kupiła różne drobiazgi niepełnosprawnej dziewczynie z pobliskiego domu opieki. „Znasz ją mamo?” − „Nie, ale z pewnością ucieszy ją to samo, co ciebie i mnie”. Szłyśmy razem wesoło od straganu do straganu i wybierałyśmy wspólnie spinki do włosów, koraliki, kolorowe wiatraki, lizaki i… kiszone ogórki z ogromnego słoja.
Słowo „ręcznie robione” – handmade − dobrze opisuje mój dzisiejszy mały świat: dom i kuchnię − to, co nie pochodzi z taśmy produkcyjnej, jest mi szczególnie bliskie. Chętniej używam jednak innego wyrazu: heartmade, choć nie uznaje go słownik. Chcę, by moje otoczenie, wybory, praca i posiłki były właśnie takie. Piękne zewnętrznie, ale emanujące energią, która płynie z tego, co głębokie.
Dziś widzę, że nasz sposób życia zawsze, właśnie z tego powodu, zmierzał w stronę wege. Z pokorą wobec Przyrody i ciekawością tajemnicy, którą w sobie nosimy, a która pozwala zrozumieć i uszanować innych. Duchowość to żadna wiedza tajemna dla wybranych. To zwyczajne, ale zaangażowane życie. Prowadzone z pasją, wdzięcznością i współczuciem.2.
MOJA RECEPTA NA DOM
Zamierzam wszystko w moim życiu uczynić pięknym. Takie będzie moje życie
Elsie de Wolfe
Kolega syna, który pewnego dnia przyszedł do naszego mieszkania, powiedział, że teraz rozumie, jak czuła się Łucja w Opowieściach z Narnii, znajdując za drzwiami szafy inny, magiczny świat. Był to dla mnie wielki komplement, bo wiem, że młodzi ludzie nie czytują poradników wnętrzarskich, reagują spontanicznie, mówią to, co myślą.
Stare wschodnie porzekadło głosi, że dom jest przedłużeniem duszy – ja o moim myślę właśnie w ten sposób.
Dopieszczanie domowych pieleszy zawsze sprawiało mi radość, bo to zarazem dbanie o domowników, forma karmienia najważniejszych osób dobrym nastrojem. Już na randkach w podstawówce potrafiłam drobiazgowo opowiadać o lustrach, które powieszę kiedyś na swoich ścianach. Ale to nie lustra były prawdziwym tematem zwierzeń. Były pretekstem do opowieści o Domu, o tym, że jest dla mnie w życiu najważniejszy. Tak jak dla mojej Mamy i jej Mamy.
Lubię wsłuchiwać się w przedmioty – te ze szlachetnych, czyli naturalnych, przyjaznych nam i środowisku materiałów. Wolę sfatygowany drewniany stołek od plastikowego designerskiego gadżetu, powielonego w milionach egzemplarzy. Lubię czuć, że przedmioty mają swoją historię i duszę, trochę tak jak ludzie. Cieszy mnie zabawa konwencją. Nie boję się łączyć mebli zgrzebnych z pałacowymi, rustykalnych z etnicznymi.
Darek odebrał klucze do mieszkania w naszym budynku jako pierwszy. Początek zimy przyniósł ulewy i niskie temperatury. Puste, skąpane w półmroku lokum było nieprzyjaźnie chłodne i wilgotne. Sąsiedzi jeszcze się nie wprowadzali, więc tylko nasze kaloryfery usiłowały ogrzać lodowate mury. Brakowało podłączeń wody i kanalizacji, drzwi zastępowała folia malarska, wszędzie wirowały drobiny pyłu. Darek odliczał minuty w pracy, by móc tu przybiec i remontować mieszkanie. Dla nas. Większość najcięższych, niewdzięcznych robót zrobił sam, pomimo że jest fotografem, a nie hydraulikiem; muzykiem, a nie murarzem. Wykuwał, wygładzał, szpachlował, przy świetle zwisającej z sufitu żarówki. Bardzo to doceniam.
Często wykonywaliśmy coś własnoręcznie z powodów ekonomicznych, ale jest dla mnie oczywiste, że wszystko, co zrobimy z miłością i serdecznością, nasycone jest zupełnie inną energią. Nawet jeśli to montaż rur pod kuchennym zlewem. I czuję to tutaj, w naszym Domu. Dobre intencje, czułość i uważność, które Dariusz włożył w każdy ruch, każde pociągnięcie pędzlem, do dziś mieszkają w naszych ścianach. Spełnił wszystkie moje dekoratorskie marzenia: zrobił wewnętrzne drzwi, których nie dało się nigdzie kupić (tymczasowa „stolarnia” mieściła się w pokoju dzieci). Pod sufitami zawiesił sztukaterię własnoręcznie odlaną z gipsu – w formie, którą także stworzył sam. W miejscu łączącym kuchnię z salonem wymurował piec, inspirowany wspomnieniami z domu swojej babci, palenisko zastępując piekarnikiem. Kładł kafelki, doprowadzał wodę, burzył i stawiał ściany…
Nie potrafię obyć się bez kolorów, bez energii, którą niosą, ale potrzebuję też oddechu i przestrzeni. Białe tło ścian pozwoliło przemówić barwom przedmiotów, kryształowe żyrandole i kinkiety rozświetlają ciemne, pochmurne dni. A lampki „choinkowe” pełnią radosny dyżur cały rok. Pudrowe barwy przywieźliśmy z azjatyckich wypraw. „Rozlane” na tkaninach, obrazach, abażurach są jak wspomnienia. Do tego kropla pozłoty, świeże kwiaty i już zapach wakacji unosi się w powietrzu.
Większość naszych starych mebli nigdy nie została poddana klasycznej renowacji. Nie mogłabym pozbyć się śladów świadczących o przeszłości. W wiekowej tapicerce czy wyszczerbionym blacie, nadprutej koronce dopatruję się śladów świetności, a nie zużycia. Te przedmioty mają coś do powiedzenia, jak staruszkowie o pięknych spękanych dłoniach i białych przerzedzonych włosach.
Nie szukam przewidywalnych rozwiązań, powtarzalnych zestawów. Wolę komponować własne. Ufam intuicji. I cieszę się, kiedy trafiam na skarb vintage za grosze. Najlepiej, gdy każde krzesło przy stole jest inne! Takim kalejdoskopem indywiduów można się świetnie bawić, zależnie od nastroju, czy pory roku. Zamiast wnosić do domu kolejną rzecz, układam puzzle z tego, co mam. Składam mozaiki, łączę i rozłączam. Obrazy zwykle rozbieram z ram, a te, gdy są piękne, stają się osobną dekoracją, zawieszoną zupełnie w innym miejscu. Przedmioty w naszym domu nie mają raz na zawsze określonych funkcji: to, co wczoraj było narzutą, dziś jest obrusem, a jutro być może stanie się… zasłoną. W roli wyłącznie dekoracyjnej pomieszkuje u nas zastęp emerytowanych zegarów. Szczęśliwi czasu nie liczą, a przynajmniej nie robią tego stale. Meble i ozdoby wędrują z salonu do sypialni, z sypialni do kuchni. Tylko murowany piec zajmuje ustalone, poczesne miejsce. Zamiast telewizora, którego pozbyliśmy się lata temu.
Szanuję przedmioty, ale ich nie wielbię. Zmęczona elegancją wiśniowego drewna nie wahałam się „zachlapać” bielą wymuskanych włoskich mebli kuchennych − teraz lepiej pasują do staroci, a ja cieszę się, wiedząc, że to przedmioty służą mnie, a nie odwrotnie. Nie żyję dla rzeczy, a jedynie podróżuję w ich towarzystwie.
Całość lubię doprawiać szczyptą humoru. Jak w życiu. Kiedy w sypialni stanął czarny hybrydowy fortepian, pozbyliśmy się nowoczesnego pulpitu do nut, zastępując go ażurowym, pomalowanym na biało egzemplarzem za starego Steinwaya. Staram się, by było uroczo, ale zawsze z dozą beztroski.
W ludziach, przyrodzie, ale i w przedmiotach codziennego użytku zawsze szukam piękna. Piękno i funkcjonalność wcale się nie wykluczają. Ową prawdę powtarzam sobie jak mantrę. Zaraz po tej, najważniejszej: że jestem pełna wdzięczności za wszystko, co mam. I że największym darem są ludzie, dla których i z którymi mogę tworzyć Dom.3.
ŚWIĘTY PRZEDMIOT − STÓŁ
Powiedz mi, jak spędzasz czas przy stole, a będę wiedzieć, kim jesteś
A.L. Aya
Stół. Chleb. Dom. To konkretne przedmioty, ale też symbole. Splata się w nich sacrum z profanum. Przypominają mi, że świętość mieszka w codzienności.
Nie wyobrażam sobie domu bez solidnego stołu. Każde spotkanie przy nim to nie tylko chwila spędzona przy wspólnym posiłku, to czas, w którym spotykają się nasze dusze. Czas spokoju i otwartości.
Stół w naszym mieszkaniu to centrum domowego wszechświata. Duży i piękny. Od lat nasiąka historiami całej rodziny. W sercu noszę jeszcze inne stoły. Ten Babci Emilii – z magiczną szufladą na sztućce, pokryty fornirem z czeczoty. Niby zupełnie prosty, ale z przyjaźnie zaokrąglonymi kantami i nogami. We wspomnieniach z nim związanych brzmi mój beztroski dziecięcy śmiech. Berek z bratem i kuzynką, zabawa w dom pod blatem, odkrywanie, zawsze na nowo, skarbów w szufladzie.
Po latach babciny stół stał się biurkiem moich dzieci. To jedyny konkretny przedmiot, który ocalał z jej cieszyńskiego domu. Kiedy go odnawialiśmy, nie mogłam się nadziwić, że jest w rzeczywistości taki nieduży − kiedyś wydawał mi się ogromny. Lubię przy nim usiąść, by położyć dłonie na blacie. Nie wszystko zdążyłyśmy sobie z Babcią opowiedzieć; odeszła, zanim dorosłam. Jednak to, co najważniejsze, przekazała mi bez słów.
Przy okrągłym stole moich Dziadków, Marysi i Władka, w ich domu na cieszyńskiej Wenecji, czekało zawsze dwanaście krzeseł. Jednak bardzo często trzeba było dokładać kolejne. Pamiętam, jak, stojąc na krześle, nie mogłam sięgnąć środka stołu! Ogrom drewnianego mebla zakotwiczał mnie w poczuciu potęgi, jaka drzemie w rodzinie, w spotkaniu, rozmowie, wspólnych posiłkach. Kochałam ten radosny gwar, gdy spotykaliśmy się w kilkanaście osób. Opowieści, pobrzękiwanie sztućców, podawanie sobie porcelanowych talerzy, ciche trzaski drewnianej podłogi przy dosuwaniu krzeseł, odgłosy płynące z ogrodu, śmiech: piękna rodzinna melodia, którą komponowaliśmy wspólnie. Refren do dziś noszę w sercu. Po odejściu Dziadków stół, wraz z innymi meblami, przepadł, w wyniku niezrozumiałej dla mnie beztroski kilku krewnych. Wiem, że stoi w pewnym cieszyńskim zajeździe. Nigdy tam nie poszłam. Chyba pękłoby mi serce, gdybym zobaczyła, jak zmieniło go to „nowe” niedomowe życie, prowadzone w rytmie turystycznego sezonu.
I stół w moim rodzinnym domu. Zawsze w niedzielę rozłożony, by było więcej miejsca, i nakryty pachnącym, wykrochmalonym obrusem. Często takim uszytym i wyhaftowanym przez Mamę. Był ważnym elementem szczęśliwego, spokojnego świata. To przy nim w naturalny sposób odkryłam magiczną moc domowych rytuałów. Punkt dwunasta, po powrocie z mszy, zasiadaliśmy do obiadu. Niedzielną zupą tradycyjnie był rosół. Potem drugie danie z kompotem i na deser pyszne ciasto. Po obiedzie rodzinny spacer, bez względu na porę roku i aurę. Odwiedziny u Dziadków.
Dziś, choć od tego stołu dzieli mnie niemal czterysta kilometrów, wciąż czerpię z niego siłę do budowania własnego gniazda.
Zawsze dziwiły mnie i napawały lękiem domy bez solidnego stołu, gdzie jadano, garbiąc się, przy tzw. jamniku. Znam dom, gdzie niedzielny obiad je się przy kuchennym blacie, choć nie wynika to z powodów ekonomicznych. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz, jaki sobie nakryjesz stół, taką będziesz miał ucztę. Pokaż mi swój stół, a powiem ci… co jest dla ciebie najważniejsze.
Solidne stoły mojego dzieciństwa – noszę wspomnienie o nich w sercu, jak amulet. Gdy przysiadam się do nich wspomnieniami, karmią mnie tą samą ciepłą strawą bezwarunkowej miłości, którą pachniały, gdy zaczynałam uczyć się życia.4.
PIĘKNA CODZIENNOŚĆ
Daj każdemu dniu szansę, by stał się najpiękniejszym dniem twojego życia
Mark Twain
Kiedyś − im przedmiot codziennego użytku był piękniejszy − tym głębiej chowałam go w kredensie. Rzeczy wszak tłuką się, rysują, plamią i płowieją… A skąd później wezmę coś równie godnego? To, co radować mogło najbardziej, przegrywało z tym, co pośledniejsze w pojedynku o wspólną podróż.
Paradoksalnie, świadomość kruchości życia otworzyła mnie na obfitość Wszechświata. Wszystko płynie. Czasem to nawet dobrze, że coś się zużyje czy stłucze, bo inaczej nie mogłoby się pojawić nic nowego. Wierzę, że przedmiotom, które świetnie służyły, też należy się odpoczynek i wdzięczność.
Nie nauczyłam się tego od razu… Ale idzie mi coraz lepiej…
Dzisiaj nie mam czegoś takiego, jak porcelana na wyjątkowe okazje. Codziennie jemy z najładniejszych talerzy, jakie mamy. Pijemy sok z wiekowych kryształowych kielichów.
Jeśli stłucze się ukochana filiżanka − nie lamentuję, a dostrzegając ubytek powstały w obrusie, zauważam w nim ślad rodzinnej historii… Odchodzenie naszych ulubionych przedmiotów, pozwolenie, by powoli traciły swój blask − to wspaniała lekcja. Wolę, by po mnie, zamiast pięknej porcelany pozostała pamięć, że nawet z ziemniaczanych placków wyczarowywałam ucztę…5.
KWIATY – STRAWA DLA OKA
Gdzie kwitnie kwiat – musi być wiosna, a gdzie jest wiosna – wszystko wkrótce zakwitnie
Friedrich Rückert
Hortensje, peonie, jaskry, róże, rumianki, hiacynty i bzy to moje magiczne różdżki: wyczarowują przytulny nastrój, odświeżają codzienność, ożywiają atmosferę. Poprawiają mi humor i dodają energii. Są jak uśmiech czy dobre słowo. Czasem wolę ich obecność od towarzystwa ludzi. Zwłaszcza tych wiecznie narzekających, z pretensjami do losu, nieszczęśliwie zabieganych, oceniających, prężących się i strutych. Tulipan – jak pisała Marianne Williamson − nie stara się nikomu zaimponować. Nie ma problemu, by być innym niż róża. W cichym towarzystwie kwiatów jestem taką, jaką chcę być: świadomą wyjątkowości i kruchości życia, niepowtarzalności każdej chwili.
Lubię bez pośpiechu przyglądać się płatkom, pręcikom, łodygom… Jeżeli wciąż potrafię zatrzymać się i cieszyć urodą drobnych roślin, wiem, że nie jest ze mną źle. Doskonalę się w dostrzeganiu piękna. Ci, którzy skupiają się na niedostatkach, porównaniach z innymi, nigdy nie będą spokojni ani szczęśliwi.
Uwielbiam przynosić do domu drobne, wątłe pąki. Rozdzielać je na małe bukieciki i zestawiać w proste, romantyczne kompozycje na stołach i komodach… Wybieram dla nich stare dzbanki, słoje, mleczniki, filiżanki, bańki po mleku, wiaderka − zamiast klasycznych, „poważnych” wazonów. Robię to, by podkreślić ich swojski, naturalny i kobiecy charakter… Chcę, by wyglądały, jakbym właśnie zerwała je na łące, w ogrodzie, którego nie mam (wtedy tym bardziej mi go nie brakuje).
A potem, kiedy zaczynają przekwitać i odchodzą, przypominają o tym, że w każdą egzystencję wpisane jest przemijanie.
Gdyby tak udało się naśladować kwiaty – być maksymalnie pięknym, dopóki się jest…6.
FENG SHUI PO MOJEMU
Nie miej w swoim domu niczego, co według ciebie nie jest użyteczne lub piękne
William Morris
Jeśli istnieją reguły pomagające tworzyć przyjazną domową przestrzeń, z pewnością się nimi zainteresuję. Tak było z feng shui. Od dziecka wierzę, że cały świat przenika duchowa siła i wszystko, nawet to, co pozornie nieożywione, emanuje energią. Nie rozwieszam po mieszkaniu chińskich dzwonków, ale idea jest dla mnie oczywista. Chyba każdy zna taki dom, z którego natychmiast po wejściu chciał wyjść, choć pozornie niczym od innych domów się nie różnił.
Każde pomieszczenie, tak jak wszechświat, to energia. Jest naszym lustrem, odzwierciedlającym nie tylko to, kim jesteśmy, ale też wszystko, co dzieje się w naszym życiu. Pełen światła, dobrych intencji i miłości dom – sam żyje i wspiera domowników.
W książkach Karen Kingston, która zaadoptowała dla zachodniej kultury balijską wiedzę o sztuce budowania harmonii, znalazłam dwie najważniejsze zasady – potwierdzające zresztą moje własne intuicyjne wrażenia − które wcale nie potrzebują orientalnej terminologii.
I. Najpierw – zanim przejdziemy do subtelniejszych rytuałów − trzeba się pozbyć bałaganu. A nieporządek to coś więcej niż skarpety rzucone w kąt i kurz na parapecie: to rzeczy nielubiane i nieużywane, zaniedbane lub nieuporządkowane, nadmiar przedmiotów upchnięty w zbyt małej przestrzeni oraz to, co niedokończone i prowizoryczne.
II. W domu odkłada się także bardziej subtelny bałagan: emocjonalny. Każda kłótnia, podniesienie głosu, negatywna myśl, zła intencja, odwiedziny nieprzyjaznych osób, choroba, wypadek etc. pozostawiają niewidzialny energetyczny brud, który przytłacza równie mocno, jak ten namacalny.
Istnieją piękne, pełne prostoty techniki i metody oczyszczające z owego niewidocznego dla oka szlamu i uświęcające dom tak, jak na to zasługuje. W rytuale oczyszczania przestrzeni (szczegółowy opis można znaleźć w książce Karen) wykorzystuję dźwięki (klaskanie, dzwonek), ziemię (kwiaty, kamienie, kryształy, sól), wodę, powietrze i ogień (świece). Wszyscy używamy niektórych gestów intuicyjnie: wypełniamy dom muzyką, wietrzymy pokoje, wstawiamy kwiaty do wazonu, zapalamy świece, by poczuć się raźniej.
Dzień oczyszczania przestrzeni jest dla mnie zawsze magiczny. Mam własny − bezcenny − szczególnie pięknie brzmiący dzwonek wykonany w rodzinie najwybitniejszych balijskich dzwonników, których umiejętności i tajne techniki przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Stworzony specjalnie do oczyszczania przestrzeni. Wszystkie czynności składające się na ten rytuał wykonuję ze spokojem i radością, z głęboką intencją i otwartym sercem. Przekonuję się raz za razem, że miłość, którą okazuję swojemu domowi, wraca do mnie jak zwielokrotniona fala. Bo troska o dom to po prostu dbanie o siebie.7.
GNIAZDOWANIE
Wolałem być na mojej farmie niż być cesarzem świata
George Washington
Gniazdowanie – to moje słowo na kojące zatapianie się w domowych pieleszach. Jestem jak kimchi: lubię kisić się w domu, we własnym sosie, w (s)pokoju. Dobrze mi tu, na moich zasadach. Biegam tylko dla zdrowia, przez życie wolę spacerować. Uważnie, bo drobne, codzienne rzeczy kryją w sobie sporo szczęścia. Gotuję, wyciskam soki z warzyw, czytam, rozmawiam z bliskimi, pielęgnuję swoje hobby, medytuję lub po prostu nic nie robię. Przypominam sobie, jak to jest nigdzie się nie śpieszyć, niczego nie planować, niczego nie „odfajkowywać” i czuć się dobrze, zdrowo, naturalnie.
Każdemu życzę szczęścia i chętnie obserwuję, gdzie oraz jak to szczęście odnajdują inni. Jestem gotowa na taką naukę, czerpanie z cudzych doświadczeń, ale nigdy nie naśladuję na ślepo. To, co dobre dla kogoś, nie musi sprawdzić się u mnie. Pamiętam o słowach Buddy, by badać, co nam daje szczęście, a nie podążać bezmyślnie za tym czy innym mistrzem: książką, wzorcem, modą… Ostatnio doświadczyłam tego z hygge. Zabrakło mi w poradnikach wyjaśnienia, jak to jest, że w Danii ogromny odsetek społeczeństwa zażywa leki psychotropowe, że młodzi ludzie często sięgają po alkohol. W moim pojęciu szczęścia zawiera się przytomność umysłu i serca, a nie powierzchowne zadowolenie z życia. Skąd w Danii tyle depresji skoro hyggeligt? Może powodem takich problemów jest rozpad więzi rodzinnych?
Moje życie to nie tylko – ale jednak: moja rodzina. Mam wrażenie, że zadowolenia (bo tak raczej rozumiem hygge) nie przynoszą Duńczykom świece i smak herbaty, lecz bezpieczeństwo finansowe, które zapewnia państwo. Kiedy nie musisz martwić się, czy wystarczy ci do pierwszego i czy będziesz miała za co kupić dziecku buty, łatwiej o luz i uśmiech. I tej duńskiej materialnej pewności jutra życzę sobie i całemu światu.
Chyba nie odnalazłabym się też w duńskim równaniu do średniej. Nie toleruję wartościowania ludzi, ale pozostawiam sobie prawo do bycia tym, kim chcę – to moje życie. Jeśli zechcę – niech będzie: ekscentryczne, naiwne, heroiczne, pełne pasji, jakiekolwiek. Nikomu nic do tego. Jeśli miałabym jakiś szczególny dar, wolałabym żyć wśród ludzi, którzy zachęcaliby mnie, by go doskonalić. Myślę, że każdy z nas taki dar ma i nie ma nic piękniejszego niż wspieranie się, by mogły one rozkwitać.
A hygge design? No cóż… nie zrelaksuję się pod plastikową lampą, nawet markową, tak świetnie, jak pod kryształowym żyrandolem, bo milsze mi naturalne materiały: szkło, drewno i metal, najlepiej obłaskawione ręką i sercem artysty rzemieślnika. Ale cieszę się, że każdemu z nas podobają się i dają przyjemność inne rzeczy i że mamy wybór.
Komfort, przytulna atmosfera relaksu, przebywanie wśród bliskich, wspólne rodzinne posiłki, weekendowe wypady – tego nie wymyślił żaden Duńczyk, Francuz, Polak czy Szwed. Lgniemy do tych małych wielkich rzeczy wszyscy, w każdym zakątku świata. Każdy z nas chce celebrować radość, dobrze żyć. Choć czasem zapominamy, jaka jest właściwa droga.
Dla mnie szczęście ma też duchowy wymiar. Ogrzewanie stóp przy kominku jest przyjemnie relaksujące, potrzebne, ale takiego ognia potrzebuje też moja dusza.
Świeczki migoczą w moim domu każdego dnia. Gdy je zapalam z rana, w sercu wypowiadam intencje: od prośby o zdrowie i miłość w naszej rodzinie po pomyślność dla świata. Z umiłowania do gniazdowania odkryliśmy, że w salonie lepiej od kanapy sprawdzi się łóżko. Na miękkich poduchach i narzutach drzemią nasze adoptowane psy. To, co nas otacza, to najczęściej przedmioty-znaleziska, którym daliśmy drugie życie. A tym samym krótki oddech umęczonej eksploatacją i zaśmiecaniem Ziemi.
W ciszy przerywanej odgłosami psich łapek wystukiwanymi na podłodze, w śmiechu Mai, w zapachu domowej zupy, muzyce, pomieszkuje Domowość. Prawdziwa. Swojska. Cały czas uczę się ją doprawiać.
Wiem, że gniazdować mogę bez modnych etykietek, gadżetów. Wczoraj hygge, dzisiaj lagom, a jutro…? Po prostu szukam harmonii, poczucia zakotwiczenia, bezpieczeństwa, małych radości. Bez względu na trendy.8.
PIES W DOM. CZYLI KTO TU KOGO RATUJE?
Gdy uczeń jest gotów, pojawia się nauczyciel
przysłowie chińskie
Przejście na zieleninę miało w przypadku naszej rodziny aspekt głównie etyczny. I choć decyzja zapadła po wykładzie Gary’ego Yourofsky’ego, amerykańskiego działacza na rzecz praw zwierząt, preludium cicho wybrzmiewało już wcześniej, wybębnione na podłodze małymi łapkami. Kilka miesięcy wcześniej drzwi naszego serca otwarła wytrychem czułości inteligentna, rezolutna Tola. Ktoś, komu służyła przez lata, wyrzucił ją do lasu, w pudle, razem ze szczeniakami. Zaadoptowaliśmy akurat ją, bo w fundacji powiedzieli, że mają psiaka, który czeka i nudzi się w klatce u weterynarza, a oni nie mają dla niego domu tymczasowego i w najbliższym czasie mieć nie będą. Chyba nawet nie za bardzo mi się spodobała, gdy spojrzałam na przesłane mailem zdjęcie. Potraktowałam to jednak jak sprawdzian, czułam, że jeśli gest ma być szczery, umaszczenie czy kształt ogona, nie powinny odgrywać żadnej roli. Więc – taka, pierwsza z brzegu − przyszła. I okazała się wspaniała. Stała się (wraz z Polą, którą adoptowaliśmy półtora roku później) moją nauczycielką.
Czego uczą mnie moje psy? Z pewnością bycia tu i teraz. Zawsze obecne, skupione na tym, co przynosi chwila. Psiaki są jak starzy mistrzowie zen – zatopione w tym, co robią: gdy biegają, to biegają; gdy gryzą kość, to gryzą. Cieszą się tym, co jest. Wystarcza im to, co mają. Podejrzewam, że bardzo to doceniają. Zawsze są powody do radości i wdzięczności. Psy mi o tym przypominają, machając ogonami. Radość, pogoda ducha to ich naturalny stan emocjonalny.
Nie rozpamiętują minionych nieszczęść. Nie generalizują. Obie nasze psiny spotkała w przeszłości krzywda z rąk ludzi. Pola jeszcze do niedawna, gdy brało się ją, nawet najdelikatniej, na ręce, potrafiła się zmoczyć. Czasem podskakuje nerwowo, gdy dotknie się jej grzbietu. Jednak zaufała ponownie człowiekowi. Dała szansę i ofiarowała wielką miłość.
Psiaki żyją własnym życiem. Nie naśladują nikogo i jest im z tym dobrze.
Są czułe i wierne. Będą ze mną, bez względu na wszystko. Nie przeliczają, czy im się to opłaca. Po prostu są.
Inteligentnie reagują na nasze nastroje. Rozbrajają wzrokiem, machnięciem ogona, wyłożeniem się na plecy. Tola potrafi wręcz moderować sytuację: gdy robi się zbyt gorąco i zaczynamy przypominać włoską familię – ostentacyjnie wychodzi z pokoju. To działa za każdym razem! „O, Tola już się zbiera” − wypowiedzenie tych słów zawsze przerywa spiralę negatywnych emocji. Czasem sami się reflektujemy i mówimy: „Bo Tola zaraz wyjdzie” − i emocje opadają.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej