- W empik go
Prostota serca - ebook
Prostota serca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 185 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od lat prawie pięćdziesięciu wszystkie panie domu w Pont-l'Evèque zazdrościły pani Aubain jej służącej Felicyty. Za sto franków rocznie gotowała, sprzątała, szyła, prała, prasowała, umiała też doglądać koni, tuczyć drób, robić masło, pozostając przy tym zawsze wierną swojej pani, która pomimo niezaprzeczonych zalet nie należała do osób o łatwym i miłym usposobieniu. Pani Aubain była wdową. Poślubiła niegdyś pięknego i ubogiego młodzieńca, który umarł na początku stycznia roku 1809, zostawiając ją z dwojgiem małych dzieci i znaczną ilością długów. Musiała więc (oprócz folwarków Geffosses i Toucques) spieniężyć wszystkie nieruchomości dające około pięciu tysięcy franków rocznego dochodu, wyprowadzić się z domu w Saint-Melaine i zamieszkać w innym, skromniejszym, który przypadł jej kiedyś jako scheda po dalekich krewnych i stał nie opodal rynku. Ten dom z łupkowym dachem wznosił się między dróżką biegnącą wśród płotów i uliczką wychodzącą na rzekę. Na skutek starości i zaniedbania pozapadały się tam podłogi i mieszkańcy potykali się o wystające deski. Wąski przedpokój oddzielał kuchnię od jadami, w której pani Aubain spędzała całe dnie, siedząc przy oknie w wyplatanym fotelu. Wzdłuż białej lamperii stało w szeregu osiem mahoniowych krzeseł. Nad starym fortepianem wisiał barometr, a pod nim stos pudełek i kartonowych teczek wznosił się na kształt piramidy. Miejsce po obu stronach żółtego, marmurowego kominka, z ozdobami w stylu Ludwika XV, zajmowały miękkie berżery obite gobelinem. Pośrodku pysznił się zegar, kopia świątyni Westy, a w całym pokoju było trochę czuć pleśnią, gdyż poziom podłogi znajdował się poniżej ogrodu.
Korytarz na pierwszym piętrze prowadził najpierw do obszernej i wyklejonej tapetą w jasne kwiaty sypialni „Pani”. Wisiał tu portret „Pana” w stroju, jaki nosili galanci w okresie Terroru. W mniejszym pokoju, obok, były dwa łóżeczka bez materaców. Przylegał do niego salon, zawsze zamknięty i pełen mebli obitych suknem. Salon łączył się z przejściem wiodącym do gabinetu. Na półkach biblioteki, ustawionej w podkowę pod ścianami, stłoczono mnóstwo książek i szpargałów. Środek zajmowało biurko z czarnego dębu.
Dwa podnoszone blaty nikły pod rysunkami piórkiem, pejzażami gwaszem i sztychami Audrana. Były to ślady lepszych czasów, zbytku, o którym wspomnienia rozwiewały się już w przeszłości.
Okienko na drugim piętrze, skąd roztaczał się widok na łąki, oświetlało izdebkę Felicyty. Zrywała się o świcie, żeby nie spóźnić się na prymarię, i pracowała bez przerwy aż do wieczora. Po obiedzie, gdy już starannie wymyte naczynia stały w należytym porządku, zagrzebywała w popiół tlącą się głownię i z różańcem w ręku drzemała pod piecem. Czystość i ład, jakie panowały w jej kuchni, a także blask bijący od wyszorowanych rondli, były powodem zawiści i utrapienia innych kucharek.
Felicyta była oszczędna, jadła powoli, zbierając palcem ze stołu okruchy chleba: dwunastofuntowego bochna pieczonego specjalnie dla niej, który miał jej wystarczyć na trzy tygodnie. O każdej porze roku wdziewała perkalową chustkę, którą przypinała szpilką na plecach, czepek zakrywający zupełnie włosy, czerwoną spódnicę i szare pończochy. Na kaftan kładła fartuch sięgający pod szyję, jaki noszą pielęgniarki w szpitalach.
Miała chudą twarz i cienki głos. Liczyła sobie tylko dwadzieścia pięć lat, a dawano jej czterdziestkę. Po pięćdziesiątce nie zmieniała się już wcale. I zawsze milcząca, o ruchach opanowanych, przypominała do złudzenia figurę wyrzezaną z drzewa, poruszającą się za pomocą ukrytego wewnątrz mechanizmu.2
Jak każda kobieta miała i Felicyta swoje przeżycia miłosne. Ojciec jej, murarz, zabił się spadłszy z rusztowania. Potem odumarła ją matka, siostry rozeszły się po świecie, gospodarz wiejski przyjął Felicytę do służby i kazał dziewczynce paść krowy. Drżała z zimna, odziana tylko w łachmany, piła wodę z kałuży, kładąc się na brzuchu, brała cięgi za lada przyczyną, wreszcie wypędzono ją za kradzież trzydziestu miedziaków, której nie popełniła. Najęta w innym folwarku opiekowała się drobiem. Cieszyła się tutaj łaskami chlebodawców i dlatego reszta czeladzi popatrywała na nią z ukosa.
W pewien sierpniowy wieczór (miała wtedy osiemnaście lat) koleżanki zaciągnęły ją na zabawę do Colleville. Hałas wiejskiej muzyki, lampiony płonące wśród drzew, pstrokate suknie, koronki, złote krzyżyki, tłum ludzi podrygujących rytmicznie oszołomiły dziewczynę i wprawiły w zdumienie. Chciała już przysiąść wstydliwie z boku, ale bogato ubrany parobek z fajką w ustach, oparty do tej pory o dyszel ogromnego wozu z płócienną budą, poprosił ją do tańca. Zafundował Felicycie jabłecznik i kawę z plackiem, kupił chustkę u kramarza, a sądząc, że odgadła jego zamysły, zaofiarował jej swoje towarzystwo aż do domu. Na skraju łanu owsa przewrócił ją brutalnie. Przestraszona, zaczęła wołać na pomoc. Odszedł.
Innym razem Felicyta spotkała Teodora (takie imię miał parobek) u schyłku dnia na drodze do Beaumont, kiedy usiłowała wyminąć, ocierając się spódnicą o koła, wlokącą się krok za krokiem kopiatą furę siana.
Podszedł do niej grzecznie, prosząc o przebaczenie i zwalając winę na trunki, których wypił wtedy za wiele.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć, i miała ochotę uciec.
Zaraz też jął gawędzić o urodzajach i wypytywać o notablów gminy, ponieważ ojciec jego przeprowadził się z Colleville na folwark Ecots i mieszkali teraz w sąsiedztwie.
– Tak – odpowiedziała.
Dodał, że jego rodzice życzą sobie, żeby już poszedł na swoje. Nie spieszył się zresztą, czekał na żonę, którą chciałby sam sobie wybrać. Spuściła głowę. Wtedy zapytał Felicytę, czy myślała już kiedy o małżeństwie. Odrzekła z uśmiechem, że nie godzi się stroić sobie takich żartów.
– Ależ nie, przysięgam ci – i objął ją lewą ręką wpół.
Szła tak, podtrzymywana jego ramieniem; zwolnili kroku. Wiatr był łagodny, wschodziły gwiazdy, olbrzymi wóz siana kołysał się przed nimi, cztery konie stąpały krok za krokiem, wzniecając tumany kurzu. Potem, bez rozkazu, skręciły w lewo. Pocałował ją jeszcze raz. Znikła w mroku.
W następnym tygodniu Felicyta przystała na schadzkę z Teodorem.
Od tego czasu spotykali się zawsze w głębi zabudowań gospodarskich, pod samotnym drzewem rosnącym za załomem muru. Felicyta nie była niewinna jak panienki z miasta, zwierzęta bowiem uświadomiły ją dostatecznie; ale rozsądek i honor niewieści uchroniły ją od upadku. Opór zwiększył namiętność Teodora do tego stopnia, iż aby wreszcie ją zaspokoić (a może i przez głupotę), zaproponował dziewczynie małżeństwo. Wahała się, czy mu zaufać. Złożył uroczystą przysięgę.