- nowość
- promocja
- W empik go
Proszę krwawić gdzieś indziej. Opowieści szpitalne - ebook
Proszę krwawić gdzieś indziej. Opowieści szpitalne - ebook
Poruszająca historia „pacjentki na pełen etat”
Znieczulica tych, którzy mieli przynosić ulgę w cierpieniu. Absurdalne realia pandemii. Magiczne właściwości pieniądza w teoretycznie bezpłatnym systemie opieki zdrowotnej w Polsce. I nadzieja – ta, która ponoć umiera ostatnia…
„Proszę krwawić gdzieś indziej” to nie tylko poruszający reportaż ukazujący polską służbę zdrowia, od lat pogrążoną w głębokim kryzysie. To także osobista historia walki z chorobą, pełna niekończących się, sprzecznych diagnoz i chwilowych przebłysków zdrowia. Na tle wydarzeń codziennego życia nasilający się ból domaga się coraz większej atencji i nie pozwala na udawanie, że wszystko będzie dobrze…
Ta oparta na prawdziwych doświadczeniach opowieść zabiera czytelników w najmroczniejsze zakamarki szpitalnych korytarzy i pokazuje, że nigdy nie można być pewnym, co przyniesie jutro.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-398-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szpitale, więzienia i burdele – oto prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplomy wielu takich uczelni. Mówcie mi Wasza Magnificencjo.
Charles Bukowski, _Na południe od nigdzie_
Jestem w piątym miesiącu mojej drugiej ciąży i strasznie mnie boli żołądek. Ból jest trudny do wytrzymania. Nie wiem, może coś mi zaszkodziło. Przeczekam, na pewno przejdzie. Sytuacja jest skomplikowana, ponieważ nocują u nas teściowie. Tata mojego męża ma raka w zaawansowanym stadium, przyjechali do naszego miasta na diagnostykę i podjęcie jakichś rozpaczliwych prób leczenia, w sumie z góry skazanych na porażkę. Ciężko jednak odbierać ludziom nadzieję, chwytają się więc wszystkiego. Całą sytuację organizuje mój mąż, który popada z jednej skrajności w drugą.
Profesor, u którego byli na piętnastominutowej konsultacji za pięćset złotych, polecił mu sprowadzić z Indii zioła i jakieś specyfiki, które ponoć opóźniają rozwój choroby i sprawiają, że człowiek wolniej umiera. To znaczy później. Specyfiki nie są do końca legalne w naszym kraju i kosztują miliony monet (nie, to nie narkotyki, tylko leki, zarejestrowane w Indiach, a w Polsce niedopuszczone do użytku). Próbuje coś załatwić przez kolegę, który wynajmuje pokój w dwunastoosobowym mieszkaniu. Jednym ze współlokatorów kolegi jest jakiś Hindus, który wciąż ma rodzinę w Indiach. Udaje mu się załatwić przez kogoś, kto zna kogoś, receptę na lek wystawioną na jego brata. Może uda się wykupić te leki za jedyne cztery tysiące złotych i może tacie pomogą. A może nie.
Innym razem mój mąż jest na drugim biegunie i rzuca kwaśne:
– Mógł tyle nie palić.
Nie chcę dokładać wszystkim zmartwień moją nie-tak-drobną osobą w ciąży. Żołądek, wiadomo, czasem może boleć. Zwłaszcza w ciąży. Idę spać. Następnego dnia jest lepiej.
Z teściem gorzej, nie może się sam załatwić. Trzeba wynająć pielęgniarkę, która „pomaga” to zrobić za dwieście do czterystu złotych. Mąż wynajmuje. Ponieważ rak jest w bardzo zaawansowanym stadium, teścia nie przyjmują do żadnego z warszawskich szpitali. Wraca z teściową na prowincję i tam muszą sobie jakoś radzić. Trochę w domu, potem na chwilę jest w szpitalu, ale wypisuje się na własne życzenie – woli umierać u siebie. Raz na dzień przychodzą pielęgniarki z hospicjum, ale i tak opieka nad nim spada głównie na teściową. Morfina trochę pomaga, chociaż wtedy najczęściej nie ma z nim kontaktu. Kiedy łapie przebłyski świadomości, opowiada, że nie chce sprzedawać samochodu, bo jeszcze będzie jeździł. Nie przyjmuje do wiadomości, że już się nie wyleczy. Teściowa samochód chce sprzedać, ale on się nie zgadza – mówi, że będzie jeździł, i już. Jak tylko mu się polepszy. Może jutro będzie lepiej.
My w tym czasie przygotowujemy się na przyjście na świat naszego drugiego dziecka. W rodzinie (tej bliższej, tej dalszej i tej całkiem dalekiej) mamy samych małych chłopców, my też mamy synka, a tu się okazuje, że tym razem będzie dziewczynka. Aż trudno w to uwierzyć, bardzo się cieszymy. Zawsze marzyłam o córeczce. Nieśmiało zaczynam wybierać malutkie sukienki, śpiochy ozdobione kokardkami i kupuję pierwszą lalkę.
Pracuję na uniwersytecie, robię doktorat, już kończę. Dopracowujemy ostatni rozdział i podsumowanie, została mi jeszcze bibliografia. W sumie praca ma prawie czterysta stron. Niestety w czasie doktoratu nie mogę liczyć na żadne dochody z uczelni poza wypłatą godzinową za przeprowadzone ze studentami zajęcia, wypłacaną raz na semestr. Żyć z czegoś jednak trzeba. Od lat udzielam korepetycji, uczę angielskiego, uczę polskiego obcokrajowców. Przez jakiś czas pracuję też w przedszkolach. Przyjeżdżam na godzinę lub dwie i prowadzę z maluchami zajęcia z angielskiego. Uczę też dorosłych, studentów. W sumie wszystkich i da się na tym nieźle zarobić. Cały dzień krążę od jednego ucznia do drugiego. W ciąży trochę zmieniam taktykę i uczniowie częściej przychodzą do mnie. Mąż mówi, że muszę się trochę zrelaksować, i kupuje mi kartę open do kina – mogę chodzić bez limitu na wszystkie filmy, na które mam ochotę.
Jest środa. Synek w przedszkolu, mąż w pracy, ja idę sobie do kina. Jest aktorska adaptacja bajki _Piękna i bestia_ z Emmą Watson w roli głównej. Lubię tę aktorkę i głównie dla niej idę zobaczyć film, ale też rano nie grają za bardzo nic innego, a ja przecież i tak nie płacę. Kupuję średni kubełek popcornu – uwielbiam – i colę. Po filmie zaglądam jeszcze do kilku sklepów i wracam do domu. Po drodze zahaczam o przedszkole i odbieram synka. Jest ładna pogoda, mój syn z młodszym synem mojej siostry bawią się w ogrodzie. Mama proponuje mi zupę. Czuję się pełna po popcornie z kina, ale nie chcę zrobić jej przykrości, więc proszę o pół talerza i próbuję zjeść. Po kilku łyżkach czuję, że już więcej nie dam rady, nie mam miejsca. Dzieci dalej bawią się w ogrodzie, ja mówię, że pójdę na górę i trochę popracuję nad zakończeniem doktoratu i bibliografią.
Siadam na kanapie z laptopem i nagle wraca ten potworny ból żołądka. Boli tak, że nie jestem w stanie wytrzymać. Dzwonię do mamy i mówię, że chyba potrzebuję pomocy, bo bardzo źle się poczułam, daję radę dopełznąć do toalety i zwymiotować. Mama jest przerażona– o co chodzi i co się dzieje? Dzwoni po pogotowie. Przyjeżdżają.
Po krótkiej wymianie zdań – co pani dolega? – boli mnie brzuch – ratownicy stwierdzają, że nie mogą nic zrobić, ale mogą mnie podrzucić do izby przyjęć najbliższego szpitala. Wtedy jeszcze moja wiara w system opieki zdrowotnej jest całkiem w porządku, więc mówię, że tak, jak najbardziej. Każą mi się położyć w karetce i jedziemy. Wysadzają mnie przed Położniczą Izbą Przyjęć (w końcu jestem w ciąży), życzą powodzenia i sobie idą.
Wchodzę. W środku czeka dużo osób. Po zarejestrowaniu się mam również czekać na swoją kolej (ból brzucha jest naprawdę straszny, trudno go wytrzymać, ale moje wyobrażenie, że człowiek przywieziony do szpitala karetką pogotowia otrzyma natychmiastową pomoc, właśnie się rozwiewa we mgle rzeczywistości. Za dużo oglądałam filmów, moje oczekiwania są całkowicie nierealne). Siedzę na krześle i czekam przez godzinę. W tym czasie chorych przybywa, ale nikogo z obecnych nie ubyło.
Czekam cztery godziny.
Nic się nie zmienia.
Po sześciu godzinach zostaję poproszona do gabinetu. W międzyczasie w zasadzie się chyba lepiej poczułam, więc zaczynam się zastanawiać nad zasadnością mojego działania – po co w ogóle tu przyjeżdżałam? Pani w gabinecie robi USG, mówi, że z dzidzią wszystko okej. Ból, który opisuję, wskazuje raczej na żołądek, a to jest układ pokarmowy, ona się tym nie zajmuje, więc przykro jej, ale w niczym nie może mi pomóc. Mogę się udać na ogólną izbę przyjęć (nie położniczą) i tam ewentualnie zgłosić swój problem. Ponieważ bardzo mnie boli, pani podłącza kroplówkę ze środkiem rozkurczającym i przeciwbólowym, a potem żegna mnie, powtarzając, że nie może pomóc.
Idę na przeciwległy kraniec szpitala, okrążając szary, ponury, zwalisty budynek. IZBA PRZYJ – czytam. „Ę” i „Ć” się nie świecą. Tyle czasu ludzie tam siedzą i czekają, że faktycznie można by jakieś przyjęcie urządzić.
Moje całe czekanie przez te wszystkie godziny na tamtej izbie przyjęć było całkowicie pozbawione sensu, bo tutaj muszę czekać od nowa. Czekam więc grzecznie na swoją kolej. Po kilku godzinach (nawet nie umiem powiedzieć, po ilu) zapraszają mnie do gabinetu. Słyszę, że przykro im bardzo, ale raczej mi nie pomogą, bo jestem w ciąży, a oni się ciążą nie zajmują, muszę pójść na położniczą izbę przyjęć. Tłumaczę, że właśnie (choć to duże nadużycie językowe, bo od tamtej pory minęło sporo czasu) stamtąd przyszłam i powiedziano mi, że tam mi nie pomogą. Zmęczony, młody lekarz patrzy na mnie z rezygnacją i mówi, że w takim razie mam się położyć na jednej z kozetek tutaj w izbie przyjęć i czekać, aż poproszą mnie na badania na oddział, ale to może długo potrwać (tym razem po tej informacji nie przeżywam szoku). Przyjechałam do szpitala o siedemnastej (przywiozła mnie karetka), a już zaczyna świtać. Może po upływie pełnej doby w końcu zostanie wykonane jakieś badanie?
Idę położyć się na wskazanej kozetce. Jest brudna, nie ma na niej żadnego przykrycia. W maleńkim pokoiku znajdują się jeszcze trzy, na których leżą inne osoby, jedna średnio przytomna i cała w wymiocinach, co sprawia, że nie da się wytrzymać w smrodzie, który tam panuje. Kładę się, starając się rozwinąć golf swetra, żeby położyć na nim twarz, oprzeć policzek i nie dotykać tej leżanki. Czekam półtorej godziny, walcząc z własnymi mdłościami wywołanymi wonią wymiocin wymieszaną z silnym odorem przetrawionego alkoholu. W końcu nie wytrzymuję. Przejdzie mi ten ból brzucha – myślę i idę do faceta, który kazał mi tu leżeć.
– Idę do domu – informuję go. – Czekam od siedemnastej, jest piąta rano, przez dwanaście godzin nikt nie był w stanie mi pomóc, dłużej już nie wytrzymam, to nie ma sensu.
Patrzy na mnie całkiem obojętnie, przyjmując gdzieś na skraj świadomości to, co powiedziałam, a jednocześnie śledząc coś na ekranie telefonu.
– Proszę tylko to podpisać – mówi, wyciągając do mnie dłoń z formularzem.
– Co to jest?
– Oświadczenie, że wychodzi pani na własne życzenie, a szpital nie ponosi żadnej odpowiedzialności za pani stan zdrowia i ewentualne powikłania.
Podpisuję. I wychodzę na świeże powietrze, w delikatnych promieniach wschodzącego słońca. Tata czeka na mnie przed szpitalem, wracamy do domu. Może jutro będzie lepiej…