Protokół Warszawski - ebook
Protokół Warszawski - ebook
Arma Christi. Narzędzia Męki Pańskiej. Broń Chrystusa.
Otoczone kultem artefakty znikają w tajemniczych okolicznościach.
Brugia. Nagły wystrzał przerywa nabożeństwo w zabytkowej bazylice. Pod osłoną granatu dymnego trzech mężczyzn kradnie relikwię Świętej Krwi. Cotton Malone, szpieg-antykwariusz, bez zastanowienia rzuca się w pościg – i ląduje w areszcie.
Wolność odzyskuje dzięki dawnej szefowej, jednak amerykański Departament Sprawiedliwości nigdy nie działa bezinteresownie. Tajemniczy handlarz informacji organizuje aukcję, w której stawką jest bezpieczeństwo Polski. Światowe mocarstwa walczą między sobą o udział, a Stany Zjednoczone zrobią wszystko, by zająć miejsce przy stole.
Przyparty do muru Malone musi sam wykraść jedną z relikwii – Włócznię Przeznaczenia, którą przebito bok Chrystusa, przechowywaną w Zamku Królewskim na Wawelu. Jednak ani Polacy, ani Rosjanie nie zamierzają mu na to pozwolić.
Tymczasem nad elitami polskiej polityki znów krąży widmo – widmo protokołu warszawskiego.
Steve Berry – międzynarodowej sławy pisarz, autor 20 powieści. Jego książki zostały przetłumaczone na 41 języków i sprzedały się w 25 milionach egzemplarzy w 52 krajach. Wielokrotnie nagradzany, regularnie trafia na listy bestsellerów. Uznanie czytelników zdobył serią o przygodach Cottona Malone’a, która w fascynujący sposób łączy historię z fikcją literacką.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8732-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz kolejny składam serdeczne podziękowania Johnowi Sargentowi, szefowi wydawnictwa Macmillan, Sally Richardson, prezesce St. Martin’s Publishing, Jen Enderlin, która dowodzi redakcją w St. Martin’s, oraz mojemu wydawcy z Minotaura, Andrew Martinowi. Składam wyrazy wdzięczności również Hectorowi DeJeanowi z reklamy, Jeffowi Dodesowi i wszystkim osobom z działu marketingu i sprzedaży, a zwłaszcza Paulowi Hochmanowi i Danielle Prielipp, ponadto Anne Marie Tallberg, guru wydań w miękkiej oprawie, Davidowi Rotsteinowi, twórcy okładki, a także Mary Beth Roche i jej innowacyjnym ludziom z Audio.
Kłaniam się nisko Simonowi Lipskarowi, mojemu agentowi i przyjacielowi, mojej redaktorce Kelley Ragland i jej asystentce Madeline Houpt, doprawdy cudownym osobom.
Pozwolę sobie wymienić jeszcze kilka dodatkowych osób: Meryl Moss i jej nadzwyczajny zespół fachowców od reklamy (zwłaszcza Deb Zipf); Jessica Johns i Esther Garver, dzięki którym Steve Berry Enterprises działa płynnie; Anna Slotorsz, która sprawiła, że nasze wizyty w Krakowie przebiegły tak sprawnie; Patrycja Antoniak dwa razy oprowadziła nas po kopalni soli w Wieliczce, odpowiadała na moje nieskończone pytania, a potem przejrzała pierwszą wersję powieści w poszukiwaniu błędów; Jan Kucharz, jeden z górników, który pokazał nam ukryte skarby; Iwona Zbela z Wieliczki, która okazała nam wielką gościnność; Jolanta Pustuła-Szeląg, dysponująca niemal encyklopedyczną wiedzą na temat Włóczni Świętego Maurycego; a także ojciec Szymon Stefanowicz, nasz przewodnik podczas cudownego spaceru po Jasnej Górze.
Jak zawsze dziękuję wyjątkowej kobiecie, mojej żonie Elizabeth.
Dedykacja tej powieści ma słodko-gorzki posmak. Dwadzieścia dziewięć lat temu pewien nauczyciel z lokalnego college’u zaprosił mnie na wykłady z twórczego pisania. Przyjąłem to zaproszenie i tak zaczęła się przyjaźń, która całkowicie zmieniła moje życie. Najważniejsza sprawa: nikt nie potrafi nauczyć drugiej osoby pisania. To niemożliwe. Są jednak tacy, którzy potrafią nauczyć kogoś, jak ma się nauczyć pisania.
Takim nauczycielem był dla mnie Frank Green.
Przydzielał mi trudne zadania i surowo je oceniał, ale gdyby nie on, nigdy nie wydałbym ani jednej książki.
Spod jego ręki wyszło wielu wspaniałych pisarzy, jego wychowanków. W 2017 jeden z nich napisał książkę _Wednesdays With Frank_ (Środy z Frankiem), zawierającą refleksje tych z nas, którzy uczęszczali w środowe wieczory na warsztaty pisarskie Franka. Mam nadzieję, że ta książka wciąż jest w sprzedaży: jeżeli tak, rozważcie jej zakup. Dochód trafia do syna Franka i jego rodziny.
Brakuje mi Franka.
Ale mój nauczyciel wciąż żyje.
W moim umyśle.
Codziennie.PROLOG
Poniedziałek, 9 sierpnia 1982
Warszawa, Polska
Godz. 15.45
Janusz Czajkowski wolałby nie patrzeć na rozgrywającą się przed nim makabryczną scenę, ale wiedział, że wtedy byłoby jeszcze gorzej.
Przywieziono go do więzienia mokotowskiego właśnie w tym celu: żeby dobrze przyjrzał się temu miejscu o długiej, niemal legendarnej historii. Rosjanie wybudowali więzienie na początku XX wieku, po nich używali go naziści, a po wojnie również komuniści. Od 1945 roku właśnie tam przetrzymywano, torturowano i tracono członków politycznego podziemia, inteligentów i wszystkich, których uznano za zagrożenie dla władzy kontrolowanej przez Sowietów. Szczyt ponurej sławy tego miejsca przypadł na lata stalinizmu, kiedy tysiące zatrzymanych przebywały w celach „na Rakowieckiej”, jak nazywała wówczas więzienie większość Polaków. Czasem jednak padała również niemiecka nazwa: _Nacht und Nebel_. Noc i mgła. Miejsce bez powrotu. Wielu więźniów zamordowano w znajdującej się w piwnicy kotłowni. Potworności te zakończyła oficjalnie śmierć Stalina, ale w rzeczywistości było inaczej: przez kolejne dekady przewożono tam na „przesłuchanie” kolejnych złapanych dysydentów.
Tak jak tego, który trafił tu przed Januszem.
Nagi mężczyzna w średnim wieku leżał zgięty wpół na wysokim stołku, a jego nadgarstki i kostki przywiązano do zakrwawionych drewnianych nóg mebla. Nad nim stał strażnik z nogami szeroko rozstawionymi nad głową więźnia, uderzając go po plecach i pośladkach. To niewiarygodne, ale ofiara milczała. Strażnik przerwał bicie i odsunął się od związanego mężczyzny, a potem kopnął go w bok głowy.
Ślina i krew rozprysły się szeroko.
Mimo to wciąż nie rozległ się żaden dźwięk.
– Łatwo wywołać strach – powiedział wysoki mężczyzna, który stał obok Janusza. – Ale jeszcze łatwiej go udawać.
Wysoki, ponury mężczyzna miał na sobie mundur majora Ludowego Wojska Polskiego. Fryzura na jeża w wojskowym stylu, starannie przycięty czarny wąsik. Był starszy od Janusza, średniej budowy ciała, choć muskularny. Otaczała go aura arogancji i zarozumiałości, którą Czajkowski tyle razy wyczuwał u przedstawicieli „czerwonej burżuazji”. Oczy majora, dwa czarne punkty, lśniły jak diamenty, nie zdradzając cienia emocji. Takie oczy potrafiły więcej ukrywać niż zdradzać. Janusz zastanawiał się, jak trudno jest tamtemu upierać się przy kłamstwach. Na plakietce widniało nazwisko „Dylecki”. Czajkowski nie wiedział nic o majorze, poza tym, że to ten oficer go aresztował.
– By wywołać strach – zaczął znów Dylecki – trzeba przekonać wielu ludzi, że się boją. Wymaga to sporo pracy. Należy doprowadzić do tego, żeby ludzie zobaczyli i poczuli na własnej skórze, jak to jest się bać. Musi popłynąć krew. Rządy terroru, jeśli wolisz. Upozorowanie lęku jest o wiele łatwiejsze. Musimy tylko uciszać tych, którzy podają strach w wątpliwość, tak jak ten biedak.
Strażnik na nowo zaczął chłostać więźnia czymś, co wyglądało jak szpicruta z metalowym łożyskiem na czubku. Napuchnięte ślady po wcześniejszych uderzeniach zaczęły krwawić. Do bijącego funkcjonariusza dołączyło trzech innych, wymierzając ofierze kolejne ciosy.
– Zauważyłeś, jak starannie wykonują swoją pracę? – zapytał major. – Używają dość siły, by bity odczuwał ból, ale nie tyle, by go zabić. Nie chcemy, żeby zmarł, wręcz przeciwnie: niech zacznie mówić.
Więzień najwyraźniej cierpiał, ale nie dawał tego po sobie poznać, tak jakby nie chciał sprawić oprawcom satysfakcji.
– Zapomnieliście o nerkach! – zawołał Dylecki.
Jeden ze strażników skinął głową i skoncentrował uderzenia na tej części pleców.
– To wyjątkowo wrażliwy narząd – wyjaśnił major. – Wystarczy odpowiednie uderzenie i nie trzeba delikwenta wiązać czy kneblować. Nie ruszy się ani nie piśnie. A ból jest potworny.
W jego przeszywającym głosie nie było ani grama emocji. Czajkowski zastanawiał się, jak można do tego stopnia wyzbyć się człowieczeństwa. Dylecki był przecież Polakiem, strażnicy również, podobnie jak ich ofiara.
Szaleństwo.
Cały kraj trzymały w ryzach tylko przemoc i propaganda. Stworzona od zera Solidarność próbowała ograniczyć sowieckie wpływy, ale osiem miesięcy temu Moskwa uznała, że ma dość ustępstw, i zarządziła rozprawę z oponentami. W ciągu jednej nocy uwięziono dziesiątki tysięcy ludzi, bez stawiania im zarzutów, a jeszcze więcej osób aresztowano, po czym wywieziono z kraju. Ludzie po prostu znikali. Zakazano działalności wszystkim prodemokratycznym ruchom politycznym oraz internowano ich przywódców, w tym słynnego Lecha Wałęsę. Wojsko przejęło władzę szybko i w dobrze zorganizowany sposób. Teraz żołnierze patrolowali ulice wszystkich większych miast. Wprowadzono godzinę milicyjną, zamknięto granice państwa oraz lotniska i ograniczono dojazd do głównych aglomeracji. Linie telefoniczne zostały odcięte lub objęte podsłuchem, listy cenzurowano, a zajęcia w szkołach i na wyższych uczelniach zawieszono.
Były również ofiary śmiertelne.
Nikt jednak nie znał ich dokładnej liczby.
Zarządzono sześciodniowy tydzień pracy. Media, służba zdrowia oraz instytucje użyteczności publicznej, kopalnie, porty, koleje i najważniejsze fabryki przeszły pod nadzór wojskowy. Represje przybierały rozmaite formy, w tym również testu lojalności. Zawierał on zobowiązanie powstrzymania się od wszelkiej działalności, którą władze mogłyby uznać za zagrożenie. W ten sposób wyłowiono wielu działaczy, w tym Janusza. Najwyraźniej jego odpowiedzi nie były satysfakcjonujące, chociaż starał się łgać najlepiej, jak potrafił.
Bijący zrobili sobie przerwę.
Czajkowski zebrał myśli i zapytał:
– Kto to jest?
– Profesor matematyki. Aresztowany po wyjściu ze spotkania Solidarności. To z definicji okoliczność obciążająca.
– A czy on cokolwiek wie?
– Na tym polega specyfika przesłuchań – wyjaśnił Dylecki. – Często jest to po prostu poszukiwanie użytecznych informacji. Zobaczymy, co w ogóle wie…
Cisza zawisła w powietrzu.
– A poza tym przesłuchanie może służyć także innym celom. Na przykład zastraszaniu tych, którzy tylko patrzą. W ten sposób łamiemy ich opór i sprawiamy, że stają się bardziej ulegli.
Teraz Czajkowski zrozumiał, dlaczego się tu znalazł.
Dylecki zmrużył oczy, koncentrując wzrok na Januszu.
– Nienawidzisz mnie, prawda?
Nie było sensu kłamać.
– Oczywiście.
– Mam to gdzieś. Zależy mi raczej na tym, żebyś się bał.
Czajkowski poczuł, jak drżą mu kolana.
Teraz major znów przeniósł wzrok na więźnia i skinął dłonią. Jeden ze strażników kopnął stołek, posyłając pobitego człowieka na betonową podłogę. Odwiązano go, a wówczas jego pokrwawione ciało wygięło się z bólu. Mimo to nie zaczął krzyczeć, nie powiedział też ani słowa.
Imponujący pokaz siły woli.
Dylecki ze swoim pozorowanym strachem nie mógł się z tym równać.
Czajkowski zdobył się na odwagę i zapytał:
– Czego ode mnie chcecie?
– Chcę, żebyś miał oczy i uszy otwarte… I mówił mi o tym, co zobaczysz i usłyszysz. Chcę otrzymywać sprawozdania na ten temat. Chcę wiedzieć wszystko o twoich przyjaciołach, a naszych wrogach. Stoimy w obliczu dużego kryzysu i potrzebujemy ludzi takich jak ty.
– Ale ja jestem nikim!
– I dlatego idealnie nadajesz się na szpiega. – Dylecki się roześmiał. – A poza tym kto wie? Pewnego dnia możesz zostać kimś naprawdę wielkim.
Janusz wiedział, co powtarzają ci, którzy popierali wprowadzenie stanu wojennego: Polskę otaczają ZSRR, NRD i Czechosłowacja, kraje kontrolowane przez Sowietów, a stan wojenny ma uratować Polskę przed interwencją armii państw należących do Układu Warszawskiego, taką jak w 1956 roku na Węgrzech czy w 1968 w Czechosłowacji, gdzie Sowieci zmiażdżyli opozycję. Nikt jednak nie wierzył w te nonsensy. Rządzącym chodziło tylko o zachowanie władzy.
Komunizm musiał uciec się do przemocy, by przeżyć.
Polski komunizm wydawał się przedziwną mieszanką socjalizmu i faszyzmu: mała grupa kontrolowała wszystkich ludzi i wszystkie zasoby, a olbrzymia większość cierpiała głód i ubóstwo.
Więzień na podłodze się poruszył. Jego ciało skręciło się jakby w potwornym ataku artretyzmu. Jeden ze strażników kopnął mężczyznę w brzuch, a wówczas pobity zwymiotował. Jakaś część umysłu Janusza rozpaczliwie pragnęła pomóc ofierze, inna jednak chciała tylko uciec, nawet gdyby Czajkowski miał zrobić lub powiedzieć to, co musiał. Dylecki, jak wymagający nauczyciel, kwestionował każde zdanie i każdy wniosek, utrzymując Janusza w niepewności, aż ten nie miał innego wyboru, jak tylko powiedzieć, czego od niego oczekiwano:
– Dobrze. Zrobię, co pan chce.
Dylecki stanął ze złączonymi dłońmi i wbił przenikliwe spojrzenie w Janusza.
– Zapamiętaj, że jeśli skłamiesz, spróbujesz mnie oszukać albo się przede mną ukryć, to skończysz przywiązany do tego stołka. – Przerwał, uśmiechnął się nieznacznie i zmienił ton: – Ale dość już tych gróźb. Postąpiliście słusznie, towarzyszu. Jak mówią słowa pieśni: jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy…
– Co nam… obca… przemoc… wzięła… szablą… odbie… rzemy…
Słowa te dobiegły z ust więźnia, leżącego na podłodze w kałuży własnych wymiocin i krwi. Pobity nie próbował nawet ukryć triumfu w głosie, kiedy powtarzał kolejne wersy polskiego hymnu.
Słowa święte dla każdego Polaka.
Janusz wziął je sobie do serca.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wtorek, 4 czerwca
Brugia, Belgia
Cotton Malone nienawidził, kiedy dwa plus dwa równało się pięć. Tymczasem w ciągu długiej kariery w amerykańskim wywiadzie spotkał się z tym kłopotliwym rezultatem wiele razy. No cóż, ryzyko zawodowe, a może po prostu pech. To bez znaczenia. Z takiej rozmytej matematyki nikomu nigdy nie przyszło nic dobrego.
Tak jak teraz.
Cotton stał pośrodku kościoła, który Belgowie nazywali Heilig-Bloed Basiliek, Bazyliką Świętej Krwi, posępnego gmachu z XII wieku, gdzie przechowywano jedną z najświętszych relikwii w Europie. Zabytkowy kościół stał na rogu placu Burg, pomiędzy starym ratuszem a rzędem nowszych sklepów. Malone przyjechał do Brugii na największe antykwaryczne targi książki w Europie. Odwiedzał je już wcześniej wiele razy. To była jedna z jego ulubionych imprez, nie tylko w związku z tym, że uwielbiał samo miasto, ale również dlatego, że podawano tu najlepszy deser na świecie.
_Dame Blanche_. Biała Dama.
Lody waniliowe skąpane w ciepłej belgijskiej czekoladzie i udekorowane bitą śmietaną. W Stanach taki deser nazywano _sundae_ i traktowano normalnie – ale nie tutaj. Miejscowi wynieśli przygotowywanie go do rangi sztuki: każda kawiarnia serwowała swoją wersję, a Cotton planował skosztować kolejnego wcielenia Białej Damy jeszcze tego wieczoru, po kolacji.
Teraz jednak oglądał przedstawienie, o którym dotąd tylko słyszał. Kiedyś spektakl ten odbywał się raz na tydzień, ale obecnie prezentowano go codziennie, albo przed południem, od 11.30 do 12.00, albo po południu, między 14.00 a 16.00. Tak przynajmniej głosił plakat przed wejściem.
Spektakl miał nawet tytuł.
Adoracja Najświętszej Krwi Pana Jezusa.
Według apokryfu po ukrzyżowaniu ciało Chrystusa wydano Józefowi z Arymatei, który oczyścił je z najwyższą czcią, zbierając całą krew płynącą z ran w naczynie, a to przekazał ponoć spadkobiercom. W zależności od wersji krople krwi trafiły do Brugii albo w XII wieku przez Jerozolimę, albo w XIII stuleciu przez Konstantynopol.
Nikt nie wiedział, czy ta opowieść jest prawdziwa.
Krew pozostała w Brugii na wieki, w razie potrzeby ukrywana przed kalwinistami, rewolucjonistami i najeźdźcami. Przez cały ten czas pielgrzymowały do niej rzesze wiernych, zachęcone papieską bullą z XIV wieku, gwarantującą odpust tym, którzy pomodlą się przed relikwią. Cała ta sprawa wydawała się bardziej niż dziwna: Biblia nie wspominała wszak ani słowem o zachowanej krwi Chrystusa.
Nie odstraszało to jednak wiernych.
Bazylika składała się z dwóch kaplic: dolnej, ciemnej, zbudowanej w stylu romańskim, i górnej, gotyckiej i jasnej. Dwa razy ją zniszczono i dwa razy odbudowywano. Malone rozejrzał się po górnej kaplicy. Wysokie sufity trzech bogato zdobionych naw kierowały wzrok gości ku niebu. Imponujące okna z witrażami przepuszczały złote promienie popołudniowego słońca. Nad głową rozciągał się przyozdobiony przepięknymi polichromiami sufit, który przypominał wnętrze przewróconej łodzi. Na jednej ze ścian powieszono brązową ambonę w kształcie kuli ziemskiej. Za złotym ołtarzem wznosiła się seria kolorowych fresków, przedstawiających, jakżeby inaczej, Chrystusa roniącego krew. Rzędy drewnianych ławek przed prezbiterium wypełniali turyści, a jeszcze więcej odwiedzających wałęsało się po kościele, pstrykając zdjęcia.
Wróćmy jednak do dziwnej matematyki, w której dwa plus dwa równa się pięć.
Zacznijmy od trzech mężczyzn.
Różnili się od pozostałych gości. Byli młodzi, mieli pospolite rysy twarzy i kilkudniowy zarost. Ich czujne miny wyraźnie wskazywały, że w przeciwieństwie do otaczających ich turystów mieli pilniejszy powód wizyty niż tylko zwiedzanie. Cotton od razu to dostrzegł: napięcie widoczne w sylwetkach tej trójki jednoznacznie wskazywało, że nie są zwykłymi gośćmi. Ostatecznym sygnałem ostrzegawczym było ich rozmieszczenie: zajęli strategiczne pozycje wokół kaplicy, pod ścianami, skupiając się bardziej na sobie nawzajem niż na szacownym otoczeniu.
Malone spojrzał na zegarek – 14.00.
Rozległ się dźwięk dzwonu.
Czas na spektakl.
W bocznej nawie, pod łukami, otworzyły się drzwi, z których wyłonił się ksiądz.
Rozpoczęła się adoracja.
Prałat w ornacie niósł prostopadłościenną szklaną gablotę, w której na poduszce z czerwonego pluszu leżała relikwia: fiolka z kawałkami wełny nasączonej krwią miała około piętnastu centymetrów długości i pięciu centymetrów średnicy. Wykonano ją w Bizancjum z kryształu górskiego, jej końcówkę owinięto złotą nicią, a wyloty zapieczętowano woskiem. Znajdowała się wewnątrz większego szklanego cylindra, zakończonego złotymi koronkami z postaciami aniołów. Malone przeczytał dość na temat zewnętrznej szklanej osłony, żeby orientować się, co oznaczają rzymskie cyfry, wygrawerowane na metalu.
To była data – 3 maja 1388.
Kapłan z pełną nabożnej czci miną przeszedł przez kaplicę ku białemu marmurowemu ołtarzowi w stylu barokowym, znanemu jako Tron Relikwii, również pokrytemu czerwoną tkaniną. Delikatnie postawił na nim gablotę, po czym usiadł w krześle, gotów poprowadzić modlitwę wiernych.
Najpierw jednak każdy z nich musiał złożyć ofiarę.
Po lewej stronie uformowała się kolejka do innego księdza z tacą. Ludzie rzucali na nią euro, po czym przechodzili po schodkach i spędzali kilka chwil w milczeniu, sam na sam z relikwią. Cotton zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby ktoś nie dał na tacę, ale mimo to chciał oddać cześć krwi. Czy zawrócono by go z drogi?
Trzej Muszkieterowie zmienili pozycje i przenieśli się wraz z tłumem z głównej nawy do bocznej kaplicy. Kilku pomocników kierujących wiernymi uciszało podniesione głosy, pozwalało jednak robić zdjęcia, kręcić filmy, pokazywać palcem, gapić się i dawać na tacę.
Ale rozmawiać już nie.
Jeden z trzech mężczyzn stanął w kolejce do adoracji, a dwaj pozostali z tyłu, w pobliżu łuków oddzielających boczną nawę, obserwując spektakl z odległości kilku metrów. Między Tronem Relikwii a tłumem znajdował się stojak ze świecami wotywnymi, mieszczący ponad sto małych szklanych kloszy. W wielu z nich migotały płomienie. Kilku gości podeszło i zapaliło własne świeczki, oczywiście wrzuciwszy najpierw monety do metalowej puszki.
Ludzie wciąż podchodzili do relikwiarza, zatrzymując się tylko na chwilę, by zmówić modlitwę i się przeżegnać. Dwóch mężczyzn, którzy pozostali z tyłu, miało plecaki. Chociaż wielu turystów również je nosiło, było coś niepokojącego w sposobie, w jaki ci dwaj poprawiali paski.
Po odbyciu służby w marynarce, a potem w biurze prawnym JAG Malone przez dwanaście lat pracował dla Departamentu Sprawiedliwości w jednostce Magellan Billet. Następnie wybrał wcześniejszą emeryturę i został właścicielem antykwariatu w Kopenhadze. Czasem tylko pracował dla rządów i agencji wywiadowczych. Takie zlecenia zapewniały mu niezłe dodatkowe dochody, ale tym razem przebywał w Brugii całkowicie prywatnie, by zwiedzić miasto… Wszystko jednak wskazywało na to, że znalazł się we właściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Coś się tu działo.
A bazując na doświadczeniach niemal pięćdziesięciu lat życia, instynktownie wiedział, że nie jest to nic dobrego. Trudno się pozbyć starych przyzwyczajeń.
Mężczyzna w kolejce dotarł do księdza z tacą i rzucił na nią monetę, a potem wspiął się po schodkach ku marmurowemu ołtarzowi, przy którym na posterunku trwał nieruchomo prałat. Dwóch pozostałych Muszkieterów zdjęło plecaki i je rozpięło. Alarmowy dzwonek w głowie Cottona zabrzmiał donośniej, a agent usłyszał głos robota ze starego serialu SF _Zagubieni w kosmosie_: „Niebezpieczeństwo, Willu Robinsonie!”.
Jeden z mężczyzn wyjął z plecaka pistolet, drugi metalowy cylinder. Wyrwał zawleczkę i wrzucił pojemnik do bocznej kaplicy.
Granat?
Z cylindra wystrzeliły kłęby dymu.
Nie.
Dywersja.
Myśli Cottona przerwał ostry dźwięk dwóch pistoletowych wystrzałów prosto w sufit, z którego opadł deszcz gipsowych odłamków i drewnianych drzazg. Natychmiast wybuchła panika: jakaś kobieta zapiszczała przeszywająco, a potem rozległ się chór przerażonych krzyków, z każdą chwilą głośniejszych. Tłum rzucił się w kierunku jedynego wyjścia, bogato zdobionych kręconych schodów, które prowadziły na dół. Setka ludzi naraz usiłowała wydostać się z kaplicy. Rozpętało się pandemonium.
Padł następny strzał.
Gęsta chmura wpłynęła do głównej nawy, zasłaniając widok na boczną kaplicę i relikwiarz. Cotton ruszył prosto w dym. Przez rosnący tuman dostrzegł, jak Muszkieter, który wcześniej stał w kolejce, odpycha księdza. W tym momencie ściana zdenerwowanych gości stanęła Malone’owi na drodze. Spanikowany tłum uciekał od centrum całego zamieszania. Cotton przepchnął się między ludźmi, widząc, że pozostali dwaj napastnicy przesuwają się ku trzeciemu, który tymczasem stłukł szklaną osłonę relikwii. Prałat rzucił się naprzód, próbując powstrzymać kradzież, ale jeden z mężczyzn walnął go na odlew w twarz, posyłając duchownego na podłogę.
O co tu chodziło?
Klasyczna kradzież z rozbojem?
Tak to właśnie wyglądało.
I to kradzież skuteczna.
Jak cholera.
Trzej Muszkieterowie ruszyli ku bocznym drzwiom, przez które wszedł wcześniej ksiądz – z pewnością prowadziły do wewnętrznych pomieszczeń bazyliki. Prawdopodobnie była to alternatywna droga na dół. Co oznaczało, że napastnicy odrobili pracę domową.
Cotton minął ostatnich przerażonych turystów i dotarł do kaplicy. Oddychał z trudem, odkasłując dym, a oczy mu łzawiły. Najpierw chciał sprawdzić, co z księdzem, więc przedostał się do ołtarza i znalazł starszego mężczyznę na podłodze.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Półprzytomny prałat ze spuchniętym prawym okiem złapał go mocno za ramię.
– Musisz… ją… odzyskać!
Trzej złodzieje zniknęli.
Policjanci na pewno byli już w drodze, ktoś musiał ich już zawiadomić, ale niewiele mogli zrobić, żeby złapać rabusiów, którzy za chwilę rozpłyną się w tłumie na ulicach Brugii.
Malone poczuł, że ma ochotę wkroczyć do akcji.
No to koniec zwiedzania.
– Odzyskam ją!ROZDZIAŁ DRUGI
Słowacja
Jonty Olivier nienawidził, kiedy w imię interesów musiał zastraszać innych ludzi. Uważał się za wyrafinowanego dżentelmena, osobę o wyszukanym smaku, konesera starych win i dobrej kuchni, wykształconego człowieka, który w wolnym czasie zajmował się kulturą antyczną. Nawet jego nazwisko nawiązywało do najwyższych sfer filmu. „Olivie-e” – jak sir Laurence Olivier. Poza wszystkim był wytrawnym profesjonalistą. Jego specjalność? Informacja. Jego reputacja? Był jednym z fachowców dostarczających dokładnie takich danych, na jakich zależy klientowi.
Czy potencjalny partner albo kupiec nie ukrywa czasem znacznych przychodów? Nie ma problemu, zaraz sprawdzimy. Ile karabinów automatycznych i amunicji sprowadzili w zeszłym miesiącu do Nigerii bojownicy Boko Haram? Łatwizna. Czego będą domagać się w trakcie zbliżających się rozmów dwustronnych Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii? Nieco trudniejsze, ale da się zrobić. Co knują w Kaszmirze separatyści z Hizbul Mudżahedin albo jak rynki walutowe UE wycenią euro na koniec dnia? Trudne pytania, ale odpowiedzi będą wystarczająco bliskie prawdy. Poza tym jeżeli Jonty nie wiedział czegoś na sto procent, dawał klientom zniżkę, ponieważ nawet najogólniejsza lub częściowa informacja była o wiele lepsza niż żadna. Jego motto? _Scientia potentia est._ Sir Francis Bacon miał rację.
Wiedza to potęga.
Jej zdobywanie było jednak czasem pewnym wyzwaniem. Zwykle wystarczyło odpowiednio zapłacić, bo chciwość pozostawała najczęstszą ludzką motywacją. Sprawdzała się również wymiana bezgotówkowa. Jonty nie miał nic przeciwko twardym negocjacjom – tak działała ta branża.
Ale szpiedzy? Czuł do nich wstręt.
Siedzący przed nim mężczyzna miał ręce i nogi przyklejone taśmą do metalowego krzesła. W ustach niknął mu sięgający do przełyku kabel o starannie dobranej grubości – dość cienki, żeby nie wywołać odruchu wymiotnego, ale jednocześnie dość gruby, by przynieść pożądany efekt. Z jednej strony miał przewodzącą prąd metalową końcówkę, z drugiej był podłączony do prostownika. Amatorzy pracowali zwykle nad człowiekiem od zewnątrz, przygniatając, wykręcając kończyny, bijąc lub kopiąc w celu uzyskania informacji. Olivier wolał jednak bardziej wyrafinowane podejście. Taka technika wywoływała dużo głębszy i intensywniejszy ból, a poza tym nie pozostawiała śladów.
– Kto cię przysłał?
Nie było odpowiedzi.
Spojrzał na wspólnika. Vic DiGenti pracował z nim od wielu lat. Ich ścieżki skrzyżowały się po raz pierwszy w poprzedniej pracy. Jonty dowiedział się wówczas, że Vic potrafi załatwić niemal wszystko. I chwała Bogu. Każdy potrzebował pomagiera: Flip miał Flapa, Batman – Robina. A Jonty miał Vica, chudego, żylastego faceta z prostymi czarnymi włosami i wąskimi szarymi oczami. Małomównego, zawsze zachowującego najwyższą dyskrecję, absolutnie lojalnego, a do tego całkowicie wyzbytego chciwości.
Skinął dłonią i Vic przekręcił włącznik prostownika.
Oczy mężczyzny przywiązanego do krzesła rozszerzyły się, kiedy prąd popłynął cienkim kablem w głąb jego przełyku. Ciało napięło się konwulsyjnie w więzach. Nie rozległ się najcichszy nawet jęk, ponieważ jednym z ubocznych efektów tego środka perswazji była całkowita niezdolność do wydania z siebie głosu. Vic wiedział, kiedy przestać. Po pięciu sekundach odciął prąd.
Konwulsje ustały.
Z kącików ust mężczyzny popłynęła ślina.
Wyglądało to trochę niesmacznie, można się jednak było tego spodziewać.
– Czy domagasz się następnej demonstracji? – zapytał Olivier. – To się da załatwić, bez najmniejszego problemu. Ale błagam, nie każ mi tego robić.
Tamten pokręcił energicznie głową, oddychając z wyraźnym wysiłkiem.
Bielone ściany wokół nich śmierdziały wilgocią i zgnilizną. Jonty najchętniej już by stąd wyszedł.
– Zapytam jeszcze raz. Bardzo liczę na twoją odpowiedź. Jasne?
Więzień skinął potakująco głową.
– Dla kogo pracujesz?
Znów milczenie.
Jonty westchnął z rozpaczą.
Przez następne pięć sekund Vic znów traktował ciało mężczyzny elektrycznością. Musieli być ostrożni, ponieważ prąd stały potrafił zabić, kiedy ktoś nie potrafił się z nim obchodzić.
Złapali szpiega wczoraj w Bratysławie. Przybyli tam razem z Vikiem, żeby dopracować ostatnie szczegóły. Obaj zauważyli, że ktoś się nimi interesuje, potem zidentyfikowali prześladowcę dzięki wypolerowanym karoseriom samochodów i ostrożnym spojrzeniom, a wreszcie dołączyli do tłumu przechodniów przed rzędem sklepowych wystaw i potwierdzili, że mają ogon. Zawsze czujny Vic zdołał uchwycić problem w porę, bez przyciągania uwagi postronnych osób.
– Z pewnością rozumiesz, że zostałeś bez pomocy – zauważył Jonty. – Nikt nie przyjdzie ci na ratunek. Czy naprawdę muszę przeprowadzić kolejną demonstrację?
– Chciałem tylko sprawdzić… co robicie. Dowiedzieć się… ile można – odpowiedział mężczyzna głosem zdławionym przez kabel w przełyku, ze słyszalnym wschodnioeuropejskim akcentem.
– To oczywiste. Co odkryłeś?
– Nic… zupełnie nic!
Jonty głęboko w to wątpił.
– Czy zgłosiłeś to nic?
– Jeszcze nie.
Z pewnością kłamał.
– Komu miałeś to zgłosić?
Bez odpowiedzi.
Mężczyzna był wyjątkowo uparty.
Olivier znów skinął, a Vic po raz kolejny przekręcił włącznik. Ciało więźnia zadrgało spazmatycznie w więzach, szarpnęło się, a potem zesztywniało. Tym razem pozwolili, żeby mężczyzna cierpiał kilka sekund dłużej, ale nie dość długo, by jego serce się zatrzymało. Facet opadł bezwładnie na krzesło, nieprzytomny, lecz DiGenti przywrócił go do przytomności, wymierzając mu dwa mocne policzki.
W najbliższej przyszłości czekało ich wiele emocji. Wysłali siedem zaproszeń i niemal wszyscy zaproszeni okazali zainteresowanie. Potwierdzenie udziału w aukcji odesłało jednak tylko trzech ważnych kontrahentów, a termin mijał jutro o północy, za niecałą dobę.
– Nie lubię szpiegów – wyznał Jonty więźniowi. – Pozyskują informację, a potem po prostu oddają ją pracodawcy. To moi główni konkurenci. Na szczęście nie jesteś dobrym szpiegiem. Zapytałem już trzy razy. Jeżeli zmusisz mnie, żebym zrobił to jeszcze raz, zostawię prąd włączony, aż umrzesz.
Pozwolił sobie na ten blef.
Zawsze trzymał się jednej reguły, chociaż nigdy się nią nie chwalił: nikogo nie zabijał. Mimo to potrafił doprowadzić związanego mężczyznę do stanu, w którym ofiara sama poprosi o śmierć.
Zbliżająca się operacja była najbardziej skomplikowanym projektem, jakiego kiedykolwiek się podjął. W gruncie rzeczy były to dwa projekty w jednym. Oba szczegółowo zaplanowane, z mnóstwem zmiennych, a w dodatku jeden zależał od drugiego. Ale za to jaka nagroda go czekała! Jedna z transakcji mogła mu przynieść co najmniej dwadzieścia milionów euro, a druga… Trudno powiedzieć, ale zysk mógł iść w setki milionów. Dość, żeby przez resztę życia mógł robić, co chce. Ten szpieg mógł jednak narazić wszystko na szwank.
Spojrzał znacząco na Vica.
– Nie, proszę… Nie! – wybełkotał więzień.
Jonty wrócił do niego wzrokiem.
– Odpowiedz na moje pytanie.
– Przysłał mnie Reinhardt.
To nazwisko wywołało u Oliviera dreszcz.
Jego nemezis.
Ostatnia osoba, którą by podejrzewał.
Znów popatrzył na Vica.
A potem przełącznik pstryknął po raz kolejny.ROZDZIAŁ TRZECI
Cotton wybiegł z zadymionej kaplicy przez boczne drzwi i znalazł się w małym pokoiku. Na wieszakach wisiały szaty liturgiczne, co oznaczało, że to tu księża przebierają się przed mszami. Malone sam był ministrantem do trzynastego roku życia, a potem zaczął zadawać sobie pytania. Katolicyzm radził sobie naprawdę dobrze z pytaniem „co?”, gorzej było z „dlaczego?”, tymczasem Cotton, jak każdy nastolatek, miał wiele wątpliwości. Kiedy katolicyzm ich nie rozwiał, uznał, że ta religia mu nie odpowiada, i od niej odszedł. Teraz, kiedy pytano go o wyznanie, zawsze mówił: „Urodziłem się w katolickiej rodzinie, ale już nie praktykuję”. Może to wyjaśniało, dlaczego bez namysłu skoczył na pomoc i znalazł się w samym środku tego chaosu.
Czy był coś winien Kościołowi?
Niekoniecznie… Ale i tak ruszył do akcji.
Wybiegł z zakrystii krótkim korytarzykiem, kończącym się kolejną klatką schodową. Wyglądała zupełnie inaczej niż ozdobne główne wejście, ku któremu ruszył tłum, gdy zaczęło się zamieszanie. Wąskie drewniane schodki prowadziły w dół. Zbiegł po nich z łomotem, znalazł drzwi wiodące na zewnątrz i zmrużył oczy, kiedy uderzył w nie blask popołudniowego słońca, Plac przed starym ratuszem wypełniało morze ludzi. Przerażeni turyści z górnej kaplicy zbili się w nerwową grupę. Przeczesał wzrokiem tłum, szukając śladu po Trzech Muszkieterach, aż dostrzegł ich na odległym końcu brukowanego placu, na chwilę przed tym, jak skręcili za róg i zniknęli mu z pola widzenia. Nie dostrzegł relikwiarza. Zapewne znajdował się w jednym z plecaków.
Brugia to klejnot architektury gotyckiej. Po jej historycznym centrum, wzniesionym na planie owalu, poruszało się niewiele aut, ale było tam mnóstwo pieszych i rowerzystów. Tę część miasta okalały drogi, które wyprowadzały z niej ruch samochodowy. Starówkę przecinały liczne kanały, którym Brugia zawdzięczała swoje miano Wenecji Północy. Była to jedna z największych atrakcji turystycznych Belgii: plątanina zakręconych uliczek z kolorowymi domkami. Na starym rynku odbywały się niegdyś targi, turnieje, a nawet egzekucje. W okolicy przetrwało wiele kamieniczek z polichromowanymi fasadami. Całe kwartały takiej architektury stanowiły żywe muzeum, wpisane zresztą na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Cotton nie miał najlepszych doświadczeń z zabytkami.
Nie żeby próbował demolować je specjalnie.
Czasem zdarzały się jednak wypadki.
Pobiegł za trzema złodziejami i skręcił za ten sam róg. Szli około stu metrów przed nim, między rzędami domów o stromych dachach. Najwyraźniej uważali, że ucieczka im się powiodła, bo zachowywali się swobodnie, nie widać było po nich choćby odrobiny paniki. Malone zdecydował się zmniejszyć dystans i ruszył za nimi biegiem. W bocznej uliczce nie było tłumów; znajdowała się z dala od głównych atrakcji i prowadziła ku zewnętrznej obwodnicy.
Zdołał zmniejszyć dystans do niecałych pięćdziesięciu metrów.
Jeden z tamtych dostrzegł pościg i zwrócił na niego uwagę pozostałych kompanów.
Ruszyli biegiem.
Wspaniale.
Cotton przyśpieszył.
Ulica kończyła się łukowatym mostem, co oznaczało, że zbliżają się do kanału. Rabusie przebiegli na drugą stronę, a potem zniknęli po prawej. Malone pomknął jeszcze szybciej i zobaczył, że schodzą po kamiennych stopniach na nabrzeże, gdzie czekała na nich łódź. Cała trójka wskoczyła do środka i odbiła od brzegu, przepływając pod mostem i znikając po jego drugiej stronie.
Dwóch z nich pomachało mu na pożegnanie.
Malone dostrzegł po swojej stronie kanału jeden z wielu otwartych dwudziestomiejscowych stateczków, które czekały, aż kolejna grupa turystów kupi bilety, by w ten sposób zwiedzić miasto. Przed kasą stała cała kolejka, ale sprzedaż jeszcze się nie rozpoczęła. Przepchnął się na jej czoło, a potem dalej. Kasjer krzyknął ostrzegawczo, lecz Cotton go zignorował i pośpiesznie zbiegł po oślizgłych, cuchnących wilgocią schodkach. U ich stóp czekał mężczyzna, zapewne organizator wycieczek, który widząc intruza, próbował go powstrzymać stanowczym gestem. Cotton uderzył go kolanem w brzuch, a tamten zgiął się wpół.
– Bardzo mi przykro – wymamrotał Malone.
Wskoczył do statku, którego silnik pracował na luzie, i rzucił dwie cumy, po czym złapał za manetkę i popchnął ją do przodu, sprawiając, że maszyna zaterkotała żwawiej. Łódź skoczyła naprzód, a Cotton zakręcił kołem sterowym, kierując dziób w stronę, w którą popłynęli złodzieje. Płynął już kiedyś takim stateczkiem, zwiedzając w ten sposób Brugię. Zwykle poruszały się w żółwim tempie, żeby turyści mieli czas podziwiać widoki, a on zawsze zastanawiał się, czy w silnikach kryje się więcej mocy.
Teraz mógł sprawdzić to osobiście.
Przesunął manetkę do oporu.
Śruba zawirowała, a dziób się uniósł, przecinając brązową wodę wąskiego kanału i pozostawiając za stateczkiem pienisty kilwater. Przepłynął pod tym samym mostkiem, wyłaniając się po drugiej stronie, gdzie kanał ostro zakręcał w lewo i wił się pomiędzy budynkami z szarego kamienia, których linie łagodziły kobierce zielonych pnączy. Kolejny ostry zakręt w prawo, a potem dłuższa prosta, również obramowana domami o drewnianych fasadach i ścianach pokrytych dzikim winem.
Przepłynął pod zardzewiałymi przęsłami kolejnego łukowatego mostu.
Trzej rabusie wypłynęli znacznie wcześniej, ale najwidoczniej nie rozwinęli zbyt dużej prędkości, uważając, że uwolnili się od pogoni.
Dzięki temu Malone mógł zmniejszyć dystans.
Kanał miał trochę ponad piętnaście metrów szerokości. Po obu stronach widać było wysokie kamienne mury i pochyłe drzewa. Na skrzyżowaniu nagle z prawej strony pojawił się inny stateczek wycieczkowy. Cotton odbił w lewo i o włos minął dziób tamtej jednostki. Fontanny wody wyrzucanej przez śrubę jego łodzi zmoczyły większość pasażerów drugiego stateczku, więc machnął przepraszająco dłonią, ani na chwilę nie zwalniając. Wyprostował ster i skoncentrował się teraz na miejscu, gdzie kanał się rozszerzał, tworząc większy zbiornik przed kolejnym skrzyżowaniem, tym razem w kształcie litery T. Rabusie już tam na niego czekali – ustawili motorówkę prostopadle do jego kursu, a dwóch z nich wycelowało w niego pistolety.
Zaczęli strzelać.
Malone zmierzał całą naprzód w ich kierunku, szybko zmniejszając dystans. Skulił się za przednią szybą, a pociski ze świstem przelatywały obok. Łódź rabusiów skoczyła do przodu, zagradzając lewą odnogę kanału, a tamci kontynuowali kanonadę. Było za późno, by odbić w prawo. W długim, prostokątnym zbiorniku miał za mało miejsca, żeby zawrócić, nie uderzając w obmurowany brzeg.
Nie miał wyboru.
Skoczył do wody.
Pozbawiona sternika łódź przyśpieszyła, ale przepłynęła tylko około dwudziestu metrów, zanim uderzyła w kamienne nabrzeże i eksplodowała. Cotton schował się pod powierzchnią wody, przypominając sobie, co przeczytał kiedyś o kanałach: do lat osiemdziesiątych nieczystości wylewano bezpośrednio do nich. Miał nadzieję, że czterdzieści lat oczyszczania wyeliminowało ryzyko infekcji.
Po chwili wydobył głowę na powierzchnię.
Złodzieje odpłynęli.
Wyjście z wody mogło jednak stanowić problem. Malone nie widział żadnych drabin ani stopni na murach okalających tę część kanału.
Usłyszał syrenę i odwrócił się w kierunku źródła dźwięku.
W jego stronę zmierzała policyjna łódź, błyskając niebieskimi światłami. Dymiący wrak stateczku, którym przypłynął tu Cotton, szybko pogrążał się w wodzie. Policyjna jednostka zakręciła i zatrzymała się w pobliżu, a dwóch funkcjonariuszy wycelowało w niego pistolety. Żaden z policjantów nie wyglądał życzliwie.
Kwestia wyjścia z wody została rozwiązana.
Ale co z nim teraz zrobią?
To mógł być problem – i to poważny.ROZDZIAŁ CZWARTY
Jonty nalał sobie solidną porcję nalewki znanej jako krupnik. Ten alkohol zawsze mu smakował: jedyna w swoim rodzaju mieszanka miodu, ziół i korzennych przypraw, rozcieńczona, zagotowana, a potem odsączona i wymieszana z wódką. Legenda głosiła, że recepturę stworzyli benedyktyni z Białorusi, a stamtąd zawędrowała ona do Polski. Zwykle krupnik podawano na ciepło, ale Olivier wolał pić go w temperaturze pokojowej.
Skosztował łyczek. Mocny napój wydawał się łagodzić nastrój, zaokrąglać wszystkie ostre emocje. Jonty wciąż czuł irytację na myśl o nieprzyjemnych wydarzeniach, które miały miejsce w piwnicy. Wścibski szpieg został związany i zamknięty w celi – do czwartku. Potem puszczą go wolno. Informacja, zdradzona przez torturowanego mężczyznę, była niepokojąca pod wieloma względami. Vic miał zamiar zająć się tą sprawą.
Reinhardt.
Jakby nie miał już innych nieprzyjaciół.
Gandhi ujął to najlepiej: „Ziemia dostarcza dość zasobów, by zaspokoić ludzkie potrzeby, ale nie ludzką chciwość”.
To wyjaśniało motywację jego arcywroga.
Rozejrzał się po starej bibliotece.
Zamek Szturniej był wspaniałym miejscem. Forteca z XIII wieku w stylu gotyckim składała się z trzech skrzydeł umieszczonych wokół pięciokątnego dziedzińca, który zamykała majestatyczna główna brama. Twierdza zajmowała strategiczne miejsce na skalistym wzgórzu bezpośrednio nad rzeką Orawą, pięćdziesiąt kilometrów na południe od granicy z Polską, bezpiecznie schowana w głębi kraju. W rogach zamku stało pięć baszt zwieńczonych dachami hełmowymi, a okalający najwyższą z nich ganek przywodził na myśl obraz uwięzionej księżniczki. Budowla oparła się najazdom husytów, Kozaków i Turków, którzy przez wieki pustoszyli te okolice. Wyglądało na to, że właściciele zamku nigdy nie zaznali biedy; wszystkie komnaty wypełniały gobeliny i cenne zabytkowe przedmioty, świadczące o dostatniej przeszłości. To tutaj ukryto polskie klejnoty koronne, kiedy w XVII wieku Rzeczpospolitą najechali Szwedzi. Stulecie później uwięziono tu przyszłego króla Madagaskaru. Należący niegdyś do lokalnej arystokracji zamek został w latach pięćdziesiątych przejęty przez komunistów w ramach reformy rolnej. Na szczęście nigdy nie zmieniono zapisów w księgach wieczystych, toteż po przywróceniu demokracji nieruchomość oddano poprzednim właścicielom, którzy niestety nie potrafili jej utrzymać. Obecnie zamek wynajmowano wraz ze służbą i kucharzami firmom i osobom, które mogły pozwolić sobie na taki koszt.
Jonty wyszedł przez przeszklone drzwi na górny taras, na którego końcu stały donice z kolorowymi roślinami. Za nimi jak okiem sięgnąć rozciągały się lasy brzozowe, jodłowe, sosnowe i świerkowe, rosnące od wieków w jurajskiej dolinie. Północna Słowacja była wyjątkowo malownicza. Od północy pod niebo wznosiły się Tatry, najwyższe pasmo Karpat, mekka pieszych turystów i narciarzy. Szczyty pokrywał śnieg.
Olivier z konieczności prowadził samotniczy tryb życia. Podchodził do niepowodzeń z kobietami filozoficznie: zawsze go opuszczały. Natomiast mężczyźni wcale go nie interesowali. Uwielbiał tylko dwie rzeczy: znajdywać to, co trudno było odnaleźć, a potem sprzedawać zdobytą informację za jak najwyższą cenę. W przeciwieństwie do Reinhardta wolał sam szukać okazji do ubicia interesu niż żerować na innych. Zawarł już w życiu niezliczone transakcje, na swój sposób zyskowne. Działał oczywiście na pograniczu prawa, ale nigdy nie uważano go za zagrożenie. Ze wszystkich sił starał się zachowywać apolityczność, nie opowiadać się po żadnej ze stron i nie wspierać żadnych ideałów. Był neutralny niczym Szwajcaria. We wszystkich ważnych sprawach – poza zyskiem.
Rozkoszował się wspaniałościami, jakie oferowało życie. Nigdy nie musiał martwić się o pieniądze, kupował to, co chciał i kiedy chciał. Podróżował tam, dokąd sobie zażyczył. Francis Bacon miał rację. „Pieniądze są wspaniałym sługą, lecz kiepskim panem”. A teraz Jonty miał przeprowadzić największą transakcję w życiu.
Telefon zadzwonił cicho. Wydobył go z kieszeni. Najnowsza komórka. Zmieniał je co trzy dni w ramach oficjalnie wyznawanej paranoi. Najlepiej ujmowała ją zasada, której trzymał się przez całe życie: „Nikt mnie nie znajdzie, dopóki sam nie będę tego chciał”.
– Święta Krew została pozyskana przez kontrahenta – powiedział Vic. – Dostałem e-mail z potwierdzeniem od Rosjan.
Jonty się uśmiechnął.
Kolejne, już piąte, potwierdzenie. Zostali tylko Amerykanie i Niemcy.
– Były jakieś problemy?
– Wygląda na to, że w Brugii wszystko poszło jak po maśle.
Dobrze.
– Musimy się upewnić, że nikt nie zna naszych planów – zwrócił się do Vica. – Trochę się martwię naszym gościem w piwnicy… i tym, kto go wysłał.
Podczas wyjazdu z Bratysławy zachowali szczególną ostrożność. Szpieg jechał związany i zakneblowany na tylnym siedzeniu, do tego przed jazdą upewnili się, że nikt ich nie śledzi, a do samochodu nie podrzucono pluskwy.
– Lepiej, żebyś miał rację, Vic. Reinhardt jest stanowczo zbyt blisko, jak na mój gust.
– Rozumiem. Wkrótce będę wiedział coś więcej.
– A co z dzisiejszym wieczorem?
– Wszystko dopięte na ostatni guzik. Za kilka godzin ruszam na północ.
Świetnie.
Zakończył rozmowę i wrócił do środka, stawiając pustą szklankę na orzechowym kredensie. Wybrał zamek z wielu powodów. Po pierwsze, był przepiękny. Po drugie, leżał o dwie godziny jazdy od Krakowa, ale w bezpiecznej lokalizacji – w innym kraju. Po trzecie, w odległości dziesięciu kilometrów nie mieszkał nikt inny. A po czwarte, było tu mnóstwo miejsca: sala balowa z wysoką galerią, komnata biesiadna, tuzin sypialni na górze, pokaźna kuchnia, a także najważniejsze: przejścia dla służby, które pozwalały poruszać się niezauważalnie pomiędzy pomieszczeniami.
Jonty uwielbiał tajemnice.
Wiedza niedostępna innym była doprawdy ekscytująca. A on wiedział o czymś jako jedyny człowiek na świecie. Wszyscy inni dawno już nie żyli. Pewien skrawek informacji dostał się w jego ręce dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Z początku wydawał się nieważny, lecz nagle stał się bezcenny. Oliviera zawsze pociągało zarabianie dzięki sprytowi, a także niebezpieczeństwo i chwała, jakie towarzyszyły takiemu trybowi życia… Nie wspominając już o zysku. Nienawidził jednak oślizgłej, ciasnej pętli strachu, która czasami zaciskała mu się na żołądku.
Reinhardt.
Problem.
Poradzi sobie z nim, jeżeli to będzie konieczne.
Najpierw jednak musi zrujnować prezydenta Polski.