- W empik go
Prowincja pełna czarów - ebook
Prowincja pełna czarów - ebook
Mówisz czasem, że w Twoim życiu nie dzieje się nic szczególnego? Mylisz się. Życie jest przepełnione codziennymi czarami; magią codzienności.
Przekona się o tym bohaterka Prowincji pełnej czarów. Bez dalekich podróży, wyjazdów i wielkich wydarzeń jej życie dostarczy wielu niespodzianek, ponieważ ciekawe historie drzemią nieodkryte tuż za miedzą.
Na tle mazurskiego krajobrazu rozgrywają się dalsze losy Ludmiły, jej córeczki Zosi i pozostałych członków ich patchworkowej rodziny. We wsi pod Mrągowem pojawia się tajemnicza kobieta. Sąsiedzi zaczynają szeptać o tajemnicach z przeszłości. Ludmiła natomiast dostrzega, że kobieta za każdym razem wygląda inaczej. W opowiadaną przez Autorkę opowieść wplatają się historie dwóch kobiet-legend z historii Prus Wschodnich. Jedna Barbara (bo obie nosiły właśnie to imię) była dzieciobójczynią, druga oszalała po porzuceniu przez kochanka. Czy mogą mieć coś wspólnego z tajemniczą kobietą spod Mrągowa?
Ludmiła pracuje nad kolejną powieścią, ale wplątuje się w pewną tajemniczą przygodę. Tylko czy to wplątanie jest całkiem przypadkowe? Wszystko wydaje się wskazywać, że nie, jakby historia zaplatała się zgodnie z wcześniej ułożonym planem. Jakby ktoś pochylał się nad Prowincją i szeptał swoje czary…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-173-8 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trąci niemożliwym. Wszeptujesz te słowa w czułe miejsce za moim uchem. Krew i limfa przejmują je i roznoszą nieustannie po ciele. Wrastasz we mnie tunelami ciepłych żył, delikatnym drżeniem nerwów i komórek. Nasiąkam tobą. Mam cię we krwi.
Od dziś wierzę w istnienie trzeciej połowy. Przecież nie mógłbyś mnie okłamać…
Północny wiatr niósł ulgę rozpalonej żarem ziemi. Tegoroczne lato było wręcz nadurodzajne. Darzyło wszelkimi dobrami, a ja czułam, że macierzyństwo ziemi dotyczy również mnie, jakby między mną a ogrodem nawiązała się pulsująca zieloną krwią pępowina. Wszystko przybierało na sile, dojrzewało po wielokroć, jakby ogród stał się nagle rozpulchnioną macicą w pępku wszechświata. Codziennie rano wychodziłam na taras i zastanawiałam się, z czego dziś przyrządzę śniadanie. Co już dojrzało na tyle, bym mogła to zjeść. Wyrywałam z ziemi ogromne kalarepy i niosłam je do domu jak smętnie wiszące głowami w dół gęsi. Nie mogłam oprzeć się temu porównaniu. Było bowiem w wyrywaniu warzyw coś zbrodniczego. Zarzynałam je przecież – błyskałam nożem i rozkrajałam na pół, odcinałam korzenie, wydłubywałam miąższ. Wyrywałam je z ziemi jeszcze żywe. Czasem jadłam je szybko, na surowo, przeważnie jednak poddawałam sile gotowania – dusiłam, smażyłam, blanszowałam. Cieszyłam się z moich bezkrwawych łowów. Nasycona zapominałam o wcześniejszych skojarzeniach z krwawą ofiarą na moich zagonach.
To lato było dla mnie wyjątkowo ważne. Miałam bowiem nieznośne wrażenie, że czas się przepełnił i ulewa się, jakby pękł menisk wypukły i wyzwolił to, co nabrzmiało. Nie wiedziałam, skąd pojawiło się we mnie poczucie nastawania nowego czasu. Czy przez to, że dojrzewałam, a może dlatego, że nagle zostałam całkiem sama? Wprawdzie była to samotność czasowa i częściowo z własnego wyboru, a przynajmniej zaakceptowana, jednak był to ten rodzaj odosobnienia, który pozwala spojrzeć na życie z innej perspektywy.
W samotności tworzy się rzeczy ciekawsze i pełniejsze, bo pozbawione zewnętrzności. Czyjaś obecność sprawia, że gdy tylko na moment chowamy się w sobie, już za chwilę musimy wychodzić na zewnątrz, nasza uważność potrzebna jest jeszcze komuś. Nie możemy się w sobie rozgościć, rozpanoszyć, bo wciąż jesteśmy wyciągani, wywoływani, prowokowani. Czujemy wówczas coś w rodzaju gęsiej skórki. Nagle pozbawieni schronienia naszego wnętrza, dygoczemy, zaskoczeni metalicznym smakiem świata zewnętrznego. Tylko niektórzy z nas potrafią nieustannie grzać się w oddechach innych ludzi…
Zazwyczaj gdy już odpowiemy na wszystkie pytania, poradzimy sobie z problemami lub odsuniemy coś na potem, wracamy do samotności, ale nie jest już w niej tak wygodnie jak przedtem, jakby ktoś zniszczył legowisko, przełożył kępę trawy czy przestawił nam łóżko. Mimowolnie wracamy więc do świata zewnętrznego, bo w nas nie ma już tamtego miejsca.
Samotność to układanie wewnętrznego pledu w sposób dla nas najlepszy i najwygodniejszy, dzięki czemu najtrwalszy. W taki sam sposób jogin przygotowuje się do medytacji, układając poduszkę i zaginając w odpowiedni sposób stopy. Poprawia pośladki, by usiąść na guzach kulszowych i dzięki temu trwać w odpowiedniej postawie przez dłuższy czas. Wszystko okazuje się ważne i potrzebne; każdy gest, ułożenie stopy, dłoni, lędźwi. Wszystko jest istotne, bo pozwala wytrwać.
W moim życiu również każdy element miał swoje miejsce i czas. Nawet to chwilowe osamotnienie, które spadło na mnie znienacka, zmieniając rytm mojej prowincjonalnej codzienności. Początkowo bałam się tego czasu, szybko jednak zrozumiałam, że może być udany i twórczy, a przede wszystkim zmieniający mnie, kojący. Przynoszący nowe sytuacje, przeżycia. I nowych ludzi.Rozdział I
O smaku życia na prowincji i o ogrodach, z których wszak wyszliśmy.
Moja prowincja miała teraz więcej smaków i zapachów niż wcześniej. Być może to moja osamotniona percepcja uwrażliwiła się na coś, czego po prostu nie zauważałam do tej pory. Kwiaty pachniały inaczej, ba, nawet były milsze w dotyku. Ziemia miała zapach ciężki, brązowy, jakby składała obietnicę płodności. Kapusta rosła głowiasto i dorodnie, a ja słyszałam codzienny szelest jej przybierającej masy. Ogórki pachniały nieśmiałością i niepoczytalnością – znajdowałam je ukryte pod liśćmi dosłownie wszędzie. Wrzynały się w każdą część ogrodu, na ile tylko pozwalała im ukryta zielona pępowina. Snuły swoje zielone tajemnice, dostrzegane dopiero po rozgarnięciu dłonią.
– I tutaj jesteście… – mówiłam do nich, bo przecież nie miałam do kogo mówić, będąc najczęściej sama. Kot Bursztyn prowadził swoje życie w różnych miejscach, w czym przypominał mi nieco sierpniowo-wrześniowe pajączki babiego lata, fruwające nad łąkami i polami to tu, to tam. W ostatnim czasie upodobał sobie wystawioną przez sąsiadów na podwórko wersalkę, w ochronie przed przemoknięciem przykrytą kolorową ceratą. Któregoś dnia dowiedziałam się od sąsiadki zza płotu, że Bursztyn, gdy go nie ma u mnie w domu, przebywa właśnie tam, na wersalce, schowany pod ceratą. Przez chwilę poczułam się zdradzona przez własnego kota, ale właśnie wtedy przyszło mi do głowy porównanie kotów do babiego lata, podróżujących kędy chcą, uznałam więc, że nie powinnam się dziwić kociej naturze. Natura w ogóle nie powinna dziwić. Jest, jaka jest. Wszelkie próby zmieniania jej rodzą wynaturzenia. Na szczęście jest silniejsza od nas i nie poddaje się łatwo, a rzadko kiedy przegrywa.
Na moją przejściową samotność złożyło się kilka sytuacji. Otóż na początku wakacji Martin oznajmił, że zamierzają z Leną odwiedzić Niemcy i sąsiednią Francję i że chcieliby to zrobić w towarzystwie pewnej małej damy. Chodziło oczywiście o naszą córkę. Zosia nie wiadomo kiedy stała się pełną ciekawości świata dziewczynką i można było podejrzewać, że żyje już zupełnie świadomie, bo przecież miała te swoje pięć lat! Przeżycia nakładały się w jej świadomości jedno na drugim, a podróż przez Niemcy i Francję mogłaby stać się kolejną barwną warstwą w jej pamięci.
Początkowo oponowałam:
– Jak ty sobie wyobrażasz opiekę nad dzieckiem w zupełnie nieznanych miejscach?! A jeśli coś się stanie?
Albo:
– A czy na pewno dobrze się nią zajmiecie?
Potem mój głos rozsądku dodawał:
– W sumie… Przecież Martin jest jej ojcem. I nigdy nie dał mi przy Zosi powodu do niepokoju. Chyba był nawet bardziej uważny ode mnie.
Gorzej było, gdy włączała się Lena:
– Zajmę się nią jak własną córką.
Na te słowa rzucałam tylko w myśli:
Tak. Na pewno! Już to widzę!
Choć na głos mówiłam:
– Wierzę, ale…
Wtedy do akcji wkraczał Martin:
– Zosia skończyła już pięć lat. Nie wymaga takiej opieki jak dawniej. Poza tym, czy kiedykolwiek zawiodłem? Ty masz ją na co dzień, ja znacznie rzadziej. Chcę to nadrobić. Mam chyba prawo. Tak bardzo chciałbym spędzić z nią więcej czasu. Pokazać jej kawałek świata.
To był argument nie do obalenia. Rzeczywiście, nigdy nie zawiódł. Zosia wracała od niego w świetnym humorze, wypoczęta i pełna wrażeń. Martin był naprawdę dobrym ojcem. Nie miałam powodów, by się obawiać, że nie zadba o nią należycie. A jeśli chodzi o poznanie świata, to też miał całkowitą rację. Małej przyda się odmiana. Ostatnio tylko dom i przedszkole, i choć była szczęśliwym dzieckiem, to chyba jednak dobrze byłoby, gdyby poznała inne miejsca. Zobaczyła, jak żyją inni ludzie w innych stronach. A jednak nie wyobrażałam sobie niemal całych wakacji bez córki!
– Ale jak ja wytrzymam przez ten czas?! Zamartwię się przecież. Jeszcze nigdy nie rozstawałyśmy się na tak długo!
Na to włączał się Martin:
– Odpoczniesz. Zajmiesz się sobą. Skończysz przez wakacje tę książkę, którą miałaś już napisać dawno temu.
I tu trafił w sedno.
Moja pierwsza powieść sprzedawała się dobrze. Czułam, że spełniam swoje najpiękniejsze i najważniejsze marzenia – od czasu gdy pracowałam w redakcji, z której potem zostałam zwolniona^().
Ostatnie dwa lata były w moim życiu tylko krótkim przecinkiem. Minęły nie wiem kiedy; upływ czasu uświadamiałam sobie tylko wówczas, gdy patrzyłam na dorastającą Zosię. Lata po tym, jak umarł Hans, wydawały mi się jakieś inne… Hans był moim teściem, ale stał się bliski niczym ojciec, którego od tak dawna już nie miałam. Sieroty wciąż szukają tych, którzy mogliby stać się równie bliscy jak rodzice. Tworząc własny świat, budują w każdym miejscu namiastkę domu rodzinnego. Z wielką radością zakładają rodziny, pragnąc dać dzieciom to, czego sami nie dostali. Ale niczego nie da się ani zastąpić, ani nadrobić. Czas odszedł i nastał nowy. Wszystko popłynęło jak rzeka, zgodnie ze swym biegiem. Wszystko miało być, jak się stało. Nic nie będzie już inne. Jednej miłości nie zastąpi kolejna, a wypowiedziane kiedyś słowa straciły dawne znaczenie.
Teraz już to wiem, ale wtedy, gdy żył Hans, łudziłam się, że zastąpił mi tatę, a może nawet częściowo mamę. Gdy umarł, uświadomiłam sobie, że po moich rodzicach na zawsze pozostało puste miejsce i że nikt ani nic nie jest w stanie go wypełnić.
Hans Ritzkowsky przeżył swoje dzieciństwo w moim rodzinnym Mrągowie i właśnie to tak bardzo nas połączyło. Któregoś dnia wysłał w sentymentalną podróż swojego syna, Martina. Miał mu przywieźć z tej podróży zdjęcia kamienicy na Gartenstrasse, czyli dzisiejszej Roosevelta w Mrągowie. W tym czasie to był mój dom, mieszkałam na ostatnim piętrze kamienicy i pewnego dnia po prostu natknęłam się przed bramą na przystojnego i zaciekawionego otoczeniem Niemca. Los widać chciał, byśmy się wtedy spotkali i zakochali w sobie. Ach… Dziś mogę już powiedzieć… To była piękna miłość i został nam po niej żywy dowód – Zosia. Potem udało nam się zostać przyjaciółmi, choć rozstanie nie było łatwe, ale wreszcie każde z nas ułożyło sobie życie oddzielenie. On z archeolożką Leną, a ja z naukowcem Wojtkiem. Jednak oboje nie chcieliśmy już wiązać się ślubami – więzami, których, jak się okazało, nie można być do końca pewnym. Ja bałam się kolejnych rozczarowań, a Martin… Chyba wciąż nie był przekonany, czy jest już na właściwym miejscu, przy właściwej kobiecie.
Może świadomość tego pozwoliła mi łatwiej uporać się z jakąś dziwną i skrywaną zazdrością. Przecież każde z nas miało swoje życie! Najważniejsze, że udało nam się zachować do siebie szacunek.
Od czasu do czasu nachodziła mnie myśl, że Martin chciałby wrócić do swojej ojczyzny, do Niemiec. Każdy ma przecież jakieś najważniejsze miejsca w sercu. Być może Martin czuł, że potrzebny mu jest kolejny życiowy zakręt, by wyjść na lepszą prostą. I choć związał się z Leną, do końca nie byłam przekonana, czy na pewno kochają się na tyle, by planować wspólne życie. Pewnie dlatego postanowił zabrać ją na wakacje do Niemiec – pokazać swój kraj i być może, w sposób nienachalny, sprawdzić, jak by się tam czuli razem. Osobiście nie bardzo wierzyłam, by coś takiego się udało. Jego dziewczyna była wybitnym archeologiem, odkrywanie historii naszych ziem było nie tylko jej zawodem, ale też wielką pasją. Jak by miała z tego zrezygnować?
Nie chciałam go jednak odzierać ze złudzeń i ze spokojem przysłuchiwałam się, gdy – coraz częściej – perorował na temat niemieckiej kultury, przy czym zawsze w porównaniu wypadała korzystniej niż polska. Widziałam, że na bieżąco śledzi wydarzenia w Niemczech i komentuje je żywo. Ilekroć spotykaliśmy się przy wspólnym stole (nieczęsto, ale jednak), mówił z coraz większym entuzjazmem o swoim kraju. Wyraźnie tęsknił. Dlatego pozwoliłam mu zabrać tam Zosię na wakacje. Przecież w jej żyłach płynęła również niemiecka krew. Miała prawo poznać ojczyznę swego taty. Wierzyłam, że ta podróż będzie dla Martina przynajmniej jakąś namiastką jego powrotu tam. To nie mogła być łatwa decyzja. Od kilku lat żył już tutaj. Tu również znajdowały się groby jego rodziców. To miało swoje znaczenie.
Hans pewnie w taki sam sposób wracał myślami do Mazur, skoro zdecydował się u schyłku życia wrócić do ojczyzny lat dziecinnych. Na mrągowskim cmentarzu spoczęła jego żona, Erika. Hans chciał, by jej grób był w jego starym kraju. Teraz leży obok niej, a nad nimi milczy ich wymarzone mazurskie niebo.
Czas powoli goił rany. Wszystko wokół mnie się zmieniało. Śmierć Hansa jakby zainicjowała czas przemian w moim najbliższym otoczeniu. Tuż po tym rozchorowała się na poważnie pani Zosia, moja dawna sąsiadka, a po śmierci Eriki również najbliższa przyjaciółka Hansa. Niedowład nóg i nadciśnienie na pewno były smutnym skutkiem nagłego odejścia Hansa. Pani Zosia nie dawała już sobie sama rady. Codzienność przerosła ją i któregoś dnia zjawił się po nią syn z Rudy Śląskiej. Przeniósł matkę i całe jej dotychczasowe życie do nowego, odległego miejsca. Nie protestowała, choć podobno starych drzew się nie przesadza. Syn opowiadał nam, że ma przestronny dom z ogrodem, w którym, jak zapewniał, mama będzie się czuła równie dobrze jak na Mazurach. Gdy żegnaliśmy ją wraz z panią Marysią, dręczyło mnie nieznośne przeczucie, że widzimy się po raz ostatni. Nie mogłam jednak nic zrobić… Życie miało swój bieg, a w nim jest przecież czas również na pożegnania.
Mieszkanie pani Zosi zostało z dnia na dzień sprzedane, jakby jej syn ani przez chwilę nie zakładał, że jego matka będzie mogła tu kiedyś powrócić.
– Będzie jej u nas dobrze, zaopiekujemy się nią – zapewniał.
Nie zawracał sobie głowy faktem, że w tej kamienicy jego matka przemieszkała większość swojego życia, że zapuściła tu korzenie, że to było jej miejsce na ziemi. Ale wtedy moja dawna sąsiadka była zbyt przytłoczona przeżyciami i nagłą niepełnosprawnością, by próbować oponować.
Miałam złe przeczucia. Patrzyłam w jej twarz i widziałam piękną kobietę, jaką była kiedyś. Ściskała w dłoni drewniany różaniec. Czułam, że się boi. Różaniec miał jej dodać otuchy. Stary sprany sweterek w gruby wzór i znoszona spódnica dosłownie wisiały na niej jak na wieszaku.
Kiedy umarła, nie mogłam pogodzić się z myślą, że pani Zosi już nie ma. Że nie odwiedzę jej, nie przyniosę gazety lub cięższych sprawunków. Że nie da mi odnóżki aloesu lub geranium. Nie postawi przede mną talerza zupy pomidorowej, bo zjeść trzeba, czy się ma ochotę, czy nie. Odnosiłam czasem wrażenie, że starsze pokolenie za wszelką cenę musi każdego nakarmić. Jakby tamci ludzie chcieli siebie i cały świat wypełnić na zapas jedzeniem, na wypadek gdyby znowu miało zabraknąć w sklepach cukru, mąki czy mięsa. Nie dziwiłam się temu porządkowi rzeczy. Przeszli wojnę, a podczas niej głód. Potem socjalizm w Polsce i znowu głód, mierzony już nie okupacją, a długością kolejek. Jakby świat zadrwił sobie z tego pokolenia. To niemożliwe, by ktoś wyszedł z tych zawieruch obronną ręką. Zabezpieczenie pożywienia stało się czymś najważniejszym. Trzeba było mieć pełną szafkę zapasów. Weki w piwnicy. Pieniądze w puszce po herbacie, za które będzie można kupić jeszcze więcej jedzenia. Tak było właśnie w domu pani Zosi. Kiedy dawała mi banknot, bym opłaciła jej rachunki za prąd, gdy jeszcze w Mrągowie mieściła się kasa zakładu energetycznego, zawsze prosiła, bym kupiła jej coś do jedzenia. Na przykład słodkie ciasto w Lidlu.
– Ale przecież jeszcze pani ma – mówiłam, zerkając na półkę z zapasami, gdzie piętrzyły się kawy, herbaty, mleka skondensowane, torby cukru i popakowane w prostokątne srebrne opakowania ulubione ciasta z Lidla.
– To nic. Może trafią się goście?
Kiedy jeszcze żył Hans, dodawała:
– No i Hans tak je lubi.
Ale Hansa już nie było i życie pani Zosi zawęziło się do wciąż malejącego grona przyjaciół, a potem już tylko oczekiwania na nich. Ci jednak przychodzili coraz rzadziej, bo bolały ich nogi, kręgosłupy i serca. A potem… oni już nie mieli do kogo przychodzić.
Póki mieszkała w Mrągowie, wiedziałam, że zawsze mogę ją odwiedzić, była tą szczególną niezmiennością czasów dawnych, gdy żyli moi rodzice, a ja dorastałam w przedwojennej kamienicy. I mimo iż moje życie zmieniło się, pani Zosia wciąż tam była.
Zapisała nam przedwojennym, kaligraficznym pismem na jakimś karteluszku swój nowy adres w Rudzie. Wiedziałam jednak, że to na nic, bo przecież nie była już w stanie pisać listów.
– Wyślijcie mi czasem jakąś kartkę z życzeniami… – poprosiła. Skinęłam głową. Nie wysłałam ani jednej. Najpierw zapomniałam, a potem… żałowałam, że tego nie zdążyłam zrobić.
Spoglądałam ostatni raz na nią, oddalającą się na tych swoich schorowanych, wychudłych ostatnio nogach, wspartą o pokaźne ciało syna i pomyślałam, że mimo wszystko to miło z jego strony, że chce się zająć matką. Widywałam go w Mrągowie bardzo rzadko, w ostatnim czasie prawie wcale.
Ledwo go pamiętałam, był parę lat starszy ode mnie, więc nie z kręgu moich kolegów z podwórka. Wiedziałam tylko, że teraz mieszka daleko i ma mnóstwo obowiązków, niepozwalających na częste przyjazdy na Mazury. Pewnie, gdyby nie to, że przyjechał po matkę, nie poznałabym go nawet na ulicy.
Złe przeczucia nie myliły mnie. Pani Zosia zmarła pół roku później. Musiałam pożegnać coś, z czym się zrosłam. Oto powoli kończył się mój dawny świat. Ustępował miejsca nowemu.
Umarł również pan Szybki z mrągowskiego ryneczku, właściciel stoiska z warzywami i owocami. Pewnego zimowego popołudnia wracał pieszo z pracy. O tej porze roku zmierzch zapada szybko. Dlaczego tamtego dnia nie jechał samochodem, nie wiem. Może po prostu silnik nie zapalił? Albo on był po kilku piwach? Koło skrzyżowania, mniej więcej w połowie drogi z rynku do domu, jakieś auto wpadło w poślizg i wjechało prosto w idącego chodnikiem pana Szybkiego. Karetka przyjechała niemal natychmiast, na nic się to jednak nie zdało. Zmarł na miejscu. Mam nadzieję, że jego dusza spaceruje teraz po warzywno-owocowych rajach i że jest jej tam dobrze…
Przez jakiś czas wiadomość o jego śmierci do mnie nie dotarła. Zachodziłam w cieplejsze zimowe dni na rynek i dziwiłam się, że pana Szybkiego wciąż nie ma. Potem przyszła ostra zima i wolałam siedzieć w domu. Aż któregoś dnia ktoś opowiedział mi o tamtym wypadku.
Nie sądziłam, że tak będzie mi go brakowało, póki wiosną nie wybrałam się znów na ryneczek w poszukiwaniu nowalijek. Spojrzałam na puste miejsce po jego stoisku. Teraz stał tam pan z wędkami. Nikt do mnie nie zawołał:
– Pani Ludmiłko, mam dziś świeżą sałatę. Póki nie wyrośnie u pani w ogrodzie, zapraszam do mnie!
Uśmiechałam się zawsze i kupowałam sałatę, choć nie zawsze miałam ją na liście zakupów.
– Ja to pani ogród kiedyś wysadzę w powietrze i wtedy będzie pani zawsze robiła zakupy na ryneczku – dodawał czasem, śmiejąc się i odsłaniając żółte od papierosów zęby.
Innym razem był poważniejszy i opowiadał mi o żonie, która wiele lat temu zmarła na raka. Sprzedawała warzywa i owoce wraz z nim. Była jak on – pracowita i ruchliwa. Mieli dużego busa, którym manewrowała dobrze i pewnie, lepiej niż niejeden mężczyzna.
– Gdy moja Danuśka umierała, no, odchodziła już, a ja siedziałem koło niej i trzymałem ją za rękę, to jeszcze powiedziała mi takie słowa: „Zenuś… Teraz już wiem, że nie warto się w życiu zabijać o pieniądze. To wszystko nieważne. Zostaw w życiu trochę miejsca na życie”. I zaraz po tym umarła, a ja zapamiętałem te jej ostatnie słowa i postanowiłem, że nie pieniądze będą najważniejsze. Niech się pani nie dziwi, że czasem i piwko wypiję, i kobietkę jakąś zapoznam. Myślę, że Danuśka nie ma nic naprzeciw, skoro tak mi mówiła…
Wtedy pokiwałam tylko głową. Nie przyszło mi do głowy, że i pan Szybki tak nagle zniknie z ryneczku, osiedla, miasta.
Teraz, gdy już go nie ma, myślę wciąż, że on nie miał do kogo powiedzieć swoich ostatnich słów. Choć może wyszeptał coś do swojej Danuśki.
Gdzieś pośrodku listopada, czyli w czasie, kiedy wszystko na świecie powoli się zamyka, dojrzewa, wybrzmiewa, zaczęły się dziać rzeczy nowe, zmieniające całkowicie moje życie. Zaskoczyły mnie te początki i otwarte koła zdarzeń. To nienaturalne – witać nowe sytuacje, gdy wszystko wokół się żegna i odchodzi! To niezgodne z prawem natury! A jednak, wbrew wszystkiemu, listopad stał się czasem narodzenia całkiem nieznanych uczuć i zdarzeń. Pomyślałam, że może przez to będą trwalsze, nieugięte, mniej chimeryczne? Takie… z mchu i paproci.