- W empik go
Przebudzeni - ebook
Przebudzeni - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawo! niewolnico! kiedyś na poranione ciało balowe szaty wdziewała i wdzięczyłaś się do wroga malowaną twarzą, i szalałaś uciechą na nieporosłych jeszcze mogiłach twych dzieci – z pogardą odwracałem wzrok od ciebie i kląłem cię, hańbiącą swoje wdowieństwo; ale dziś, gdy szał minął, gdyś odtrąciła od siebie uściski carskiego ramienia i zarzuciwszy na barki żałobę krzyknęłaś: „cierpię… wierzę…”, dziś klękam przed tobą, męczennico, i proch, co się u nóg twych wala – to moje namaszczenie.
Każda myśl, każdy czyn, którym się naród odzywa – zatętnił najpierwej w tobie jako krew w sercu i wstał przez ciebie poczęty, twoją boleścią ochrzczony; więc powieść, co ma zawierać dzieje obecnych chwil, od ciebie zacząć się musi – w twoich murach muszę szukać przebłysków świtu, podobnych światełkom przeglądającym przez mgłę nadwiślańską w zaranie.
Zaczynam więc moją powieść w Warszawie, przy ulicy Wąski Dunaj, na pierwszym piętrze. Na ulicach już pociemniało – wieczór był wilgotny, drobny gęsty deszcz dzwonił po szybach. W pokoju skromnie, ale gustownie umeblowanym siedział młody człowiek przy biurku, 'Wśród książek i papierów. Blask białej lampy padał na rozłożone karty geograficzne, oświecał twarz młodzieńca – reszta przedmiotów w pokoju była wpółcieniu niewyraźnym, co mnie uwalnia od szczegółowego ich wpisu, wspomnę tylko o oszklonej szafie napełnionej książkami; wpółuchylone bowiem drzwi tej szafy każą nam się domyślać, że mieszkaniec tego pokoju ma chęć i możność kształcenia się – i biblioteczka nie służy tylko do upiększenia pokoju, do zadowolnienia literackiej próżności. Młody siedział pochylony – żywe, niebieskie oczy miał utkwione w książkę, a ściągnięte nad oczami brwi i mars, co mu cieniem dzielił wysokie czoło na dwie połowy, pokazywały wielkie zajęcie umysłowe. Twarz miał ściągłą jak gotyckie rzeźby, włosy jasne, długie, w tył zarzucone. Młody człowiek czasami wstawał – zamyślony chodził po pokoju i znów siadał przy biurku i pochylał się nad książką. Zegar mały ścienny zasyczał, wydzwonił dziewiątą, a niedługo potem dał się słyszeć na schodach stęp ciężkiego, męskiego chodu, drzwi się otwarły i wszedł jakiś człowiek barczysty, kształtów herkulesowyeh, czarno zarastający. – Dobry wieczór, Władysławie.
– Alkhadar! – rzekł Władysław i wstał na przywitanie gościa.
Alkhadar rzucił na stołek laskę i czapkę, uścisnął rękę Władysława i usiadł przy biurku przypatrując się pilnie książkom rozłożonym.
– Przeszkodziłem ci – cóż robisz?
– Pracuję teraz nad historią Wschodu – rzekł gospodarz siadając – uczę się odczytywać hieroglify. Mozolna to praca po odrobinie odchylać to wieko, jakim Egipt zamknął swoją przeszłość przed nami.
– I ta praca cię zajmuje, zadowalnia? – spytał przybyły, patrząc badająco, głęboko w twarz Władysława.
– I kogóż by nie zadowolniła? Śledzić, badać każdy nerw ludzkości, dochodzić do jego początków, patrzyć na jego rozwój, z okruchów pozostałych składać posąg dziejów, odtworzyć sobie życie, co umarło – to trud, ale połączony z rozkoszą.
– A cel tego trudu?
– Wiedzieć, co było…
– To mało. Taka praca przypomina mi cmentarz i grabarzy odgrzebujących stare groby, by nowym trupom zrobić miejsce. Mnie się zdaje, że historyk jak anatom powinien krajać trupa przeszłości nie na to, by go znać, ale aby z niego nauczyć się leczyć żywych.
– To zadanie ma historia.
– W słowach, w czynie tego nie widziałem nigdzie. Albo ludzkość zmienia się jak kameleon, albo historycy są złymi lekarzami. Ja lubię historię, ale tylko o tyle, o ile mogę ją zastosować w życiu. Zresztą więcej mnie obchodzi co będzie niż co było. Wyniknęło to może po części z mego życia. Sam od młodości grzebałem się w górę, za sobą nie miałem nic, przed sobą wszystko; więc myśl i wzrok przywykły patrzeć naprzód, w górę.
– Jak to sam? a rodzice?
– Dzieckiem mnie odumarli.
– I bez niczyjej pomocy doszedłeś aż do uniwersytetu? – zapytał zdziwiony Władysław, nie pojmując, jak można bez pomocy rodziców lub krewnych poświęcać się naukom, które po długich latach dopiero dają to, co nazywamy chlebem powszednim.
– Długie to historie…
– I tajemnicze?…
– Nie, tajemnicy w nich nie ma, ale nierad o tym mówię.
– Dlaczego?
– Boję się, by ktoś powieści mego życia nie wziął za skargę, za przymówienie się o litość. Ja tego nie lubię. Co mam – to własne, to zapracowane – to mi wystarcza.
– Ale jak mogłeś sobie dać radę? – pytał Władysław przysuwając się z ciekawością i rodzajem – uszanowania do swego kolegi.
– Jak? bardzo łatwo. W ubogim dziecku było jakieś pragnienie wydobycia się na wierzch życia, chęć pracy i wola. To czarnoksięskie moje potęgi. – Rodzice moi byli chłopami. Ojciec umarł wcześniej, potem matka. Matkę pamiętam trochę, jak przez mgłę – nauczyła mnie pacierza – to jedno, co po niej dostałem w spuściźnie, i tę pamiątkę zgubiłem gdzieś po drodze życia… Potem pasałem bydło u sąsiada naszego, za to miałem przyodziewę i wyżywienie. Ale życie bezczynne, na pastwisku, nudziło mnie, chciało mi się cze – goś, sam nie wiedziałam czego. A najprzód gniewało mnie i martwiło, że ksiądz i organista patrzą w kilka poczernionych kartek i Bóg wie co z nich mówią, a ja patrzał nieraz cały dzień i byłem taki mądry, jak przedtem. Działo mi się wtedy coś podobnego, jak tobie, gdy patrzysz w hieroglify. Organista zmiarkował chęć moją i zimą wyprosił mnie nieraz od służby u sąsiada i czytać uczył. Jakaż to była dla mnie radość i duma, gdym całą książkę przeczytać umiał – czułem taką dumę, jak starożytni, gdy stanąwszy u Herkulesowych Słupów mniemali, że widzą krańce świata. Ale wnet spokorniałem, gdy organista pokazał mi inną książkę, na której ani rusz – nic czytać nie umiałem. Więc znowu do organisty w prośby – znowu mnie uczył, pokazywał. Poczciwy organista – nieraz w snach jego czerwony nos stawał nade mną jak anioł opiekuńczy… ty się śmiejesz, Władziu? dziwno ci, że poczciwca nie idealizuję – darmo! takim go zapamiętałem, takim go kocham. Czyż dziecko ma nie kochać matki z oszpeconą twarzą, albo kłaść jej na twarz anielskie maski, na tę twarz, którą widziało w nocy nad swą kołyską, nad łóżkiem, na które go choroba rzuciła? – Ale wracam do organisty i do siebie. Od owego czasu brałem książkę po książce – i coraz jaśniej robiło się w głowie. Dowiedziałem się, że jest więcej ziemi nad ten kawał, com widział z dzwonnicy, że jest więcej ludzi na świecie niż tych, których widziałem na odpuście, i wyrozumowałem sobie, że gdzieś dalej także książek trochę więcej być musi niż na stole pana organisty – i coś rwało w świat – do ludzi. Takie czytanie i rozmyśla – nie rozwijało powoli umysł, zyskałem sam duchowo wiele, ale mój gospodarz bardzo mało. Nieraz gdym się zaczytał, bydło wlazło w szkodę, nieraz słonko dawno zeszło z południa, a o bydle i o mnie ani słychu w domu. Aż tu nagle widzę za sobą gospodarza ma pagórku, jak grozi, klnie i krzyczy: „Kasper! Kasper!”
– Więc to twoje imię właściwe? – spytał Władysław. – Nieraz już chciałem cię zapytać, dlaczego i kiedy Alkhadarem cię przezwano?
– Znasz powieść pod tym arabskim tytułem, co znaczy: przeznaczenie. Powieść ta żywe między nami obudziła zajęcie i dysputy o przeznaczeniu. Ja liczyłem się do najzapaleńszych obrońców Alkhadara i stąd moje imię.
– I cóż dalej się z tobą stało? – pytał ciekawie Władysław – któż się zajął tobą?
– Powieści mówią przez ciebie, Władysławie – chcesz jakiegoś bogatego pana, któremu by wpadło w oczy wiejskie chłopię – bierze go ze sobą do miasta – daje uczyć itd. – Niestety – rzadko życie jak powieść się złoży – i ze mną tak było. Samemu sobie winien jestem prawie wszystko. To sam powtarzam dziś trochę z dumą – dawniej często z westchnieniem je powtarzałem.
Mówiłem ci, że gospodarz nieraz mnie szukać musiał i z pagórka nawoływać do domu. Nie wychodził wtedy sam, ale zwykle miewał w ręce uździelnicę lub pętaczkę na konie, której kształty, skręty i guzy nieraz z zadziwiającą dokładnością odfotografowały się na mojej sukmance. Tę operację dość często i z zamiłowaniem powtarzał mój gospodarz, szczególniej, gdy wracał od strony karczmy. Porzuciłem więc jednego dnia rodzinną wioskę i uciekłem do najbliższego miasteczka. Licha to była mieścina: kościół i kilka murowanych domów różniły ją nieco od wsi; dla mnie jednak ta mieścina pyszną stolicą się wydawała i wchodziłem do niej z obawą i pokorą, lubo nie bez pewnej otuchy i wiary w siebie. „Człowiek z wykształceniem nie umrze z głodu”, mawiał pan organista – a ja umiałem czytać, pisać i rachować, co w moim przekonaniu ówczesnym stanowiło apogeum wykształcenia. Zmieniłem wkrótce to zdanie, gdym stanął przed bakałarzem miejscowym, prosząc go o jakie zatrudnienie odpowiednie mojej nauce, a on kiwając nade mną głową z politowaniem radził wrócić na wieś i bydło paść. Poczerwieniałem cały, rozbeczałem się i nuż prosić bakałarza, by mi nie zagradzał losu, by mi pomógł wygrzebać się na człowieka, gdy mam chęć do pracy. Pan bakałarz był niewzruszony – argumentował, że teraz lada chłop pnie się w górę i dlatego ludzie tacy jak on muszą się na stare lata poniewierać i nie znajdują odpowiedniego stanowiska. – Już zabierałem się odejść, gdy we drzwiach pokazała się okrągła twarz w czepcu, którego końce jak wachlarz chwiały się za każdym poruszeniem. Była to, jak się później dowiedziałem, dostojna małżonka profesora. W tej chwili była dla mnie czymś więcej – była ową księżniczką zaczarowaną w żabę, o której nieraz w zimowych wieczorach nasłuchałem się na wsi siedząc na przypiecku. Pani profesorowa bowiem, dowiedziawszy się, o co rzecz chodzi, zaproponowała mężowi, czyby mnie nie wziął do służby na miejsce jakiegoś Wojtka, który uciekł – a za to mógłbym się czasem w szkole przysłuchać mądrości pana profesora. – Zostałem więc u nich. Różnie mi tam bywało: sypiałem w komórce pod schodami. Miejsce to szczególniej w zimie nie bardzo powabne było; radziłem sobie więc, jak mogłem – to zapraszałem do siebie na noc dużego psa kamienicznego, którego sierścią się grzałem, to w worki kładłem słomę i zapakowawszy się jak mebel w to zawiniątko, nachuchałem wewnętrz ciepłego powietrza i zaciskając worek koło szyi bałem się o utratę drogo nabytego ciepła jak skąpiec o swe skarby. Jadałem ze służącą w kuchni, w szkole siadywałem pod piecem. Za to na brak roboty skarżyć się nie potrzebowałem. Pani profesorowa była genialniejsza w wynajdywaniu zatrudnień niż egipscy kapłani. Tylko noc więc miałem do rozporządzenia – i wśród głośnego chrapania państwa profesorstwa, przy ogarku wyproszonym u służącej czytywałem, co mi wpadło pod rękę – pisywałem przekupkom listy, przepisywałem mieszczańskim pannom modlitwy, czym sobie jaki taki grosz złożyłem.
Pilność moja i postęp zadziwiały profesora i zjednały mli jego łaski, i nieraz, gdy pan profesor na jarmark miał wyjeżdżać lub szedł na preferansa do proboszcza, mnie zastępcą mianował. Z prowizorycznego zostałem rzeczywistym profesorem. Profesor bowiem umarł, a burmistrz z proboszczem zgodzili się na to, bym go zastąpił, z warunkiem, że połowy pensji profesorskiej zrzekę się na rzecz wdowy nieboszczyka. Stanąłem więc u kresu moich marzeń. „Pan profesor” – mówiono w mieście, „panie profesorze” – wolały dzieci, „jestem profesorem!” – mawiałem nieraz z dumą do siebie strojąc się przed zwierciadłem w stojące kołnierzyki na sumę do kościoła. Towarzysze moich lat dziecinnych – pastuchy – z uszanowaniem czapki przede mną uchylali. – Nic mi więc nie brakowało do szczęścia, gdy wtem przyjechał na wakacje do naszego miasta siostrzeniec księdza proboszcza, akademik. Zeszedłem się z nim na odpuście, na śniadaniu u księdza proboszcza. Mówił nam o rzeczach, o których nie miałem wyobrażenia, o książkach, których nie czytałem, o umiejętnościach, których nie znałem. Wstyd palił mi twarz, czułem się upokorzony, przygnieciony. Wcześniej wróciłem do domu – słowa akademika szumiały mi ciągle w uszach, stały mi w myśli jak zwycięstwa Miltiadesa przed Temistoklem i spać mi nie dały. Truchlałem, gdym pomyślał, że mogłem się zestarzeć, umrzeć i nie wiedzieć tego, co wiedział siostrzeniec księdza proboszcza. Świat za górami wabił mnie znowu. „Jestem jeszcze młody – mogę się uczyć – muszę się uczyć”, powiedziałem sobie i z końcem roku, pożegnawszy mój stołek profesorski, księdza proboszcza i dzieci, wybrałem się piechotą do Warszawy. Tu poczęło się moje dość przykre pasowanie z losem. Zielone nadzieje pożółkły. Skromne bowiem zasoby moje wyczerpnęły się wkrótce, lekcyj, jako nieznajomy, dostać nie mogłem – musiałem więc w pół roku porzucić szkoły i iść do sklepu. I tam pracowałem nad sobą; powoli rozpatrzywszy się w Warszawie poznałem się z jednym rzemieślnikiem, któremu dzieci uczyć miałem. Porzuciłem więc sklep i wróciłem znowu do szkół.
Tu nagle przestał Alkhadar i chwilkę przysłuchiwał się czemuś. Na schodach słychać było czyjeś kroki, ktoś przeszedł koło drzwi i poszedł na wyższe piętro. Alkhadar spojrzał na zegarek – była już dziesiąta.
– A to się zasiedziałem i rozgadałem – rzekł wstając
– Kończ, Alkhadarze – prosił go Władysław, zmuszając do siedzenia. – Mówisz mi o rzeczach, o których wyobrażenia nie miałem. Dla mnie od dzieciństwa opieka rodziców wygodami i przyjemnościami wyścielała tę twardą drogę życia, po której ty z takim trudem iść musiałeś. Cierpkie to twoje życie, ale pełne uroku.
– Poetyczne – rzekł trochę szyderczo Alkhadar – tak – poetyczne jak zapadła w ziemi wieśniacza chata. Malarz, poeta zachwyci się pięknością jej, a nie pomyśli, że to nędza pochyliła chatę, że w niej niedostatek, a może i cierpienie mieszka. Chorobliwa ta wasza poezja szuka ruin, by płakać nad nimi.
Władysław nie słuchał ostatnich słów kolegi, siedział zamyślony i widocznie jakąś myślą zajęty.
– Alkhadarze – rzekł po chwili – wiem, że i teraźniejsze twoje położenie nienajlepsze być musi. Lekcje męczą cię, a nie zabezpieczają dostatecznego utrzymania. Ja mam aż nadto od rodziców. wystarczy nam obom… – dodał nieśmiało, biorąc kolegę za rękę, i w oczach zakręciły mu się łzy.
– A co – nie powiedziałem? i ty jak drudzy – i znowu litość. Dobre masz serce, gdy dajesz – ja może złe, że nie biorę; ale tak zostać już musi. Boję się dobrodziejstw – może nie umiałbym być wdzięcznym…
– Ja tego nie żądam…
– Nie, nie, nie chcę – nie mów mi o tym, jeżeli chcesz mnie widzieć u siebie. Masz dobre serce, Władziu, i cnót pełne – jednej ci tylko brakuje… największej…
– Co takiego? – spytał Władysław.
– Tego ci nie powiem – to powinno zwodzić się w tobie, wyjść z ciebie samo – a wtedy będzie cnotą…
– A jak nie zrodzi się – więc wciąż mam chromać? Proszę cię, powiedz.
Alkhadar namyślał się chwilkę, wreszcie rzekł: – Zanadto głęboko siedzisz w hieroglifach i egipskie sarkofagi zasłoniły ci ziemię rodzinną.
– Mylisz się – równie skrzętnie grzebię w krajowych kronikach.
Alkhadar się uśmiechnął.
– I to ma być dosyć? – spytał. – Wydajesz mi się teraz podobny do człowieka, który ze wzgórza patrzy na wylew rzeki chłonącej dobytek i ludzi i robi naukowe postrzeżenia, i bada naturę rzeki.
– Nie rozumiem cię.
– To źle – rzekł krótko, cierpko Alkhadar i niecierpliwość, niezadowolenie malowało się na jego twarzy. – Grzebiesz, Władysławie, w starych trumnach, gdy naokoło ciebie wre fala nowych dziejów, strasznych, bolesnych.
– Poetyzujesz, Alkhadarze – Warszawa teraz spokojna… po krwawych demonstracjach przeszłorocznych śladu nie ma.
– Więc śpi Warszawa? więc ofiary były próżne?
– Tego nie mówię. Wierzę, że żadna kropla krwi marnie nie przepada, ale…
– Ale cóż?
– Ale ofiar już dosyć – może zanadto.
– I ja tak myślę – więc cóż robić? – Czekać…
– Nie rozumiemy się – rzekł opryskliwie Alkhadar i pożegnawszy zdziwionego Władysława prędko wyszedł.
Władysław stał długo patrząc za nim – ruszył ramionami i począł chodzić po pokoju trąc w zamyśleniu białe czoło.
– Dziwny ten Alkhadar – myślał – raz wesoły, lekki, roztrzepany – to znowu poważny, zagadkowy – czego on chce?
Postąpił ku oknu, otworzył je i patrzał na ulicę. Po świeżo spadłym deszczu zwilżone kamienie odbijały światło latarni jak weneckie kanały – ruch był wielki. Wtem postrzegł przy blasku latarni dwóch ludzi wychodzących z domu, w którym mieszkał. Jeden z nich… zdawało mu się, że to Alkhadar – drugiego także gdzieś widział. Wychylił się z okna, by się lepiej przypatrzyć, ale znikli w zakręcie ulicy. – To pewnie nie on – perswadował sobie – on już dawno wyjść musiał.
I począł przypatrywać się obojętnie przechodzącym. Mimo błota ludzie tłumnie roili się po ulicy – gwar idących, rozmawiających mieszał się z turkotem dorożek, czasem głośniejszy uśmiech, piosenka, którą gwizdał ulicznik, lub sentymentalny głos katarynki silniejszym tonem wybiegały z tego gwaru.
– Śmieszny Alkhadar, i on to nazywa falą nowych dziejów. – zakończył Władysław i uspokojony tą uwagą wrócił do biurka i zatopił myśl w egipskich hieroglifach.SPISKOWI
Nie mylił się Władysław i wcale mu się nie przewidziało, że Alkhadar wychodził z domu z jakimś nieznajomym. Rzeczywiście to był on, ale zmieniony da niepoznania. Czarne, bystre oczy zasłonił niebieskimi okularami, długi surdut z wąskimi rękawami, białe, stojące kołnierzyki tamujące swobodne ruchy twarzy i czarna chustka po formie okręcająca mu szyję zmieniły buńczucznego Alkhadara w jakąś biurową machinkę żyjącą, działającą bez własnej Woli, podług woli paragrafów. Nieznajomy szedł obok niego w milczeniu. Weszli do piwiarni i usiedli we framudze okna przy stoliku. Tu możemy lepiej przypatrzyć się towarzyszowi Alkhadara. Ubiór jego zdradzał człowieka mniej zamożnego. Twarz okrągła, chuda, słowiańskiego składu, włosy jasne, gęste, najeżone i nieco w nieładzie. Oczy w głąb wsunięte, błękitne, żywo latające i silnie rozdęte nozdrza świadczyły o namiętnej duszy i silnym charakterze. W tej chwili był niespokojny, roztargniony, co się szczególniej w nerwowych poruszeniach rąk przebijało. Alkhadar śledził pilnie usposobienie swego towarzysza.
– Czemu nie pijesz, Ludwiku? – spytał go cicho, spokojnie.
– Zimno mi czegoś, niedobrze. Tamtego nie ma jeszcze?
– Przyjdzie zapewne niedługo – pijmy.
To mówiąc podniósł szklankę do ust, jakby tym przykładem chciał zachęcać towarzysza. Potem znowu spokojnie rozglądał się po towarzystwie, rzucając od czasu do czasu spojrzenia ku drzwiom.
W piwiarni było gwarno, gorąco. Przy stolikach różne toczyły się rozmowy.
– Niech żyje wielki książę! – wrzasnął któryś z podpitych mieszczan.
Alkhadar spojrzał pogardliwie na opilcę – towarzysz jego przygryzł wargi.
– Bóg by dał, żeby wielki książę jak najprędzej do nas zjechał – zagadał głosem bezdźwięcznym, glinianym jakiś chudy urzędnik.
– Odetchniemy nieco i może lepiej nam będzie – rzekł pierwszy mieszczanin.
– Alboż to nam źle teraz? – wtrąciła jakaś figurka podejrzanej miny.
Mieszczanin spojrzał na mówiącego, obejrzał go od głowy do nóg, odwrócił się, splunął i mruknął:
– Bierz licho dzisiejsze nasze życie…
– Cicho, kumie, gotów kto podsłuchać – cytadela nie bawaria – szepnął kum na ucho.
– Pal diabli – wszystko mi jedno – krzyczał mieszczanin opierając się kumowi, który go z piwiarni wyciągnąć usiłował.
W tej chwili wszedł jakiś wysoki, przystojny mężczyzna do piwiarni – przerzucił oczyma po zgromadzonych, zatrzymał się na Alkhadarze – zdawało się, że sobie oczami jakieś znaki rzucili – potem usiadł spokojnie i kazał sobie podać piwa. Alkhadar poruszył się na stołku, ale wnet wrócił do dawnego spokoju i przysłuchiwał się rozmowie kilku osób u pobliskiego stolika, gdzie jakiś kancelista pod sekretem rozpowiadał, że wielki książę dlatego zwleka swój przyjazd, bo czeka na wygotowanie reform dla Polski.
– Ha, może… – rzekł jeden.
– A może się też i boi – zauważył po cichu jakiś poczciwiec, którego wnet zakrzyczano i kazano milczeć, ale się odstraszyć nie dał: – I cóż niepodobnego? A tamten Konstanty także z reformami przyjechał, a potem zmykać musiał. Dawne czasy się wracają – i teraz także w Paryżu Napoleon, a w Petersburgu Aleksander. kapka w kapkę jak wtedy. A co? – rzekł uradowany z trafności swego pomysłu.
– Na miłość boską ciszej, panie Tomaszu – prosili towarzysze obglądając się wokoło ze strachem.
Za nimi w kąciku siedział jakiś niepoczesny człowiek, zdawał się być mocno zaczytany i zajęty gazetą, mimo to czasem ciekawie zerkał burymi oczami. Pan Tomasz spostrzegł go, skrzywił się, urwał rozmowę, wstał i rzekł:
– Czas nam do domu.
I wyszli, a ów człowieczek po chwili położył gazetę i wyszedł za nimi.
– Patrz – rzekł Alkhadar – ten człowiek przyczepił się do nich jak pająk do muchy – nie wywinie się pan Tomasz od kozy. Ale i nam wyjść już trzeba.
Towarzysz jego ocknął się z zamyślenia, wstał i wyszli. – Nieznajomego człowieka nie było już w piwiarni.
Wąską ulicą Alkhadar i jego towarzysz przeszli na Krakowskie Przedmieście i weszli potem do hotelu niedaleko poczty w ciasnej uliczce – na drugie piętro. Alkhadar przesunął trzy razy paznokciem po drzwiach, wnet drzwi otworzono i nieznajomy, któregośmy już widzieli w piwiarni, przywitał wchodzących, potem starannie zamknął drzwi za nimi. W pokoju był jeszcze jeden człowiek siedzący w cieniu firanek pod oknem.
Nieznajomy wziął Alkhadara pod rękę, odprowadził na bok i spytał:
– Mówiłeś z nim?
– Mówiłem.
– Cóż?
– Waha się jeszcze – pomów z nim. Nieznajomy zwrócił się do towarzysza Alkhadara.
– Panie Jaroszyński, pan wiesz już, o co chodzi?
– Wiem.
– I zgadzasz się pan?
Jaroszyński zawahał się – na bladej twarzy znać było pomieszanie, zakłopotanie. Nieznajomy skrzywił się.
– Pan należysz do organizacji? – spytał go. – Tak.
– I przysięgałeś?
– Przysięgałem.
– Na zupełne poświęcenie się dla sprawy narodowej, posłuszeństwo dla władz i tajemnicę?
– Tak.
– Mielibyśmy więc prawo żądać po panu tego, o co prosimy.
Na bladą twarz Jaroszyńskiego wybiegł rumieniec wstydu i zapału.
– Ja się nie cofam przed poświęceniem, ale chciałbym tylko wiedzieć, czy ono zda się na co – bo taka wiara doda mi męstwa.
– Siadajmy – rzekł nieznajomy – w kilku słowach panu wytłumaczę konieczność. Za parę dni Konstanty przyjeżdża do Warszawy; spodziewać się należy, że przywiezie ze sobą odrobinkę reform, jak doktór karmelki dla dzieci, nim gorzką poda im medycynę – i tym uśpi większą połowę narodu, których rewolucja straszy jak widmo. W takim razie Konstanty bardziej nam niebezpieczny niż największy tyran. Bo tyrania obudza rozpacz i chęć zemsty w narodzie. I cóż pan… na to?
– Ja?… nic, panie – ja, człowiek prosty, nie rozumiem się na tym – kocham moją ziemię i chcę, żeby była wolną. Jeżeli panu sumienie mówi, że moje poświęcenie się będzie z korzyścią dla kraju – to… zrobię, co chcecie.
Alkhadar z założonymi Tekami stał na boku ze spuszczaną głową i patrzał na swego towarzysza smutno, prawie ze łzami i z uwielbieniem zarazem. Tymczasem nieznajomy otworzył komodę, wyjął z niej błyszczący rewolwer i zbliżając się do Jaroszyńskiego rzekł:
– Tym uwolnisz Polskę od największego jej wroga.
I począł tłumaczyć użycie rewolweru tak systematycznie, zimno, jakby wykładał naukę rzymskiego prawa.
– Ocalenie twoje – mówił dalej – trudne, lubo nie niemożliwe, śmierć więc Konstantego będzie poprzedniczką twej śmierci. Tu masz to, co cię uwolni od prześladowania wrogów, od badań – i podał mu strychninę – zażyjesz ją przed napadem na wielkiego księcia. Jeżeli jakim cudem zdołasz uciec – znajdziesz koło siebie takich, którzy ci ucieczkę ułatwią – i wyleczą – i wyszlą za granicę.
Jaroszyński wziął rewolwer i truciznę – ręce mu drżały – usta miał blade…
– Tylko odważnie… – upominał nieznajomy.
– Będę nim, tylko się nieco przyzwyczaję do tej myśli…
– Twojej: roztropności zostawiamy wybrać stosowną porę do zamachu… my ci tylko doradzać i ułatwiać będziemy.
– Czy dużo osób wie o zamachu? – spytał Jaroszyński.
– Oprócz mnie i Alkhadara nikt więcej. Tamten trzeci – tu pokazał na siedzącego w cieniu – także nas nie wyda. Za kilka dni… ma zgładzić margrabiego. Margrabia i wielki książę – to dwie nitki, którymi Rosja chce nas przywiązać do siebie; trzeba je przeciąć, aby była wielka przepaść między nami. Nie poznajomię was i nie będziecie wiedzieli waszych nazwisk, bo… może obaj wpadniecie w ręce policji…
– Czy nic więcej nie macie mi polecić?
– Nie… tylko męstwa, męstwa… jeżeli zginiesz, cały naród będzie cię ze czcią wspominał; a jeżeli się ocalić zdołasz, będziesz oglądał skutki twego poświęcenia.
To mówiąc nieznajomy uścisnął Jaroszyńskiego, Alkhadar toż samo uczynił; ale ten ostatni prędko w głąb się usunął, by nie widziano, że mu się oczy łzami zaszkliły.
– A ostrożnie w postępowaniu i w mowie, byś się przed czasem nie zdradził – radził nieznajomy otwierając drzwi.
Jaroszyński wyszedł, a nieznajomy wróciwszy do Alkhadara rzekł:
– Może być, że się uda…
– Takich kilka tysięcy, a począłbym złote snuć nadzieje.
– Znajdzie się, znajdzie… i cóż słychać, co z Zamojskim się dzieje?
– Męczą go, słyszę, przy śledztwie; ale nikogo nie wydał.
– Zacny i hartowny człowiek. A organizacja rozszerza się?
– Dotąd słabo. Myślę, że po zamachu na księcia śmielej działać będziemy mogli. Znam wielu poczciwych ludzi, ale za mało odważnych. Trzeba ich siłą wyrwać ze spokoju i pchnąć na tę drogę, skąd nie ma powrotu, chyba do hańby.
– Długa praca, ale da Bóg nie próżna – rzekł zamyślając się nieznajomy. – Ale już późno, trzeba się rozejść. Zobaczymy się podczas przybycia księcia. Bądź zdrów.
– A tamten? – spytał Alkhadar.
– Zostaje u mnie na noc. Szukają go.ZAMACH NA ŻYCIE WIELKIEGO KSIĘCIA
Wśród pięknych i okazałych gmachów Krakowskiego Przedmieścia często widzieć można stare, obdarte kamieniczki. Zabłąkały się one tam jak żebrak między wielmożnych na odpuście – wstydzą się swej nędzy i nasunęły na czoło sczerniałe dachy niby podarty kapelusz. W jednej takiej kamieniczce na dole w oknie okratowanym i gęsto bluszczem zarosłym stała kobieta już niemłoda, wypracowaną, chudą ręką trzymała się kraty i ciekawie patrzała na ulice. Na ulicy na chodnikach ścisk wielki; środek ulicy był czysty jak wymiótł dzięki usiłowaniom policjantów. Czekano na wielkiego księcia, który tędy miał przejeżdżać do teatru. Drugi to był dzień pobytu wielkiego księcia w Warszawie – miasto całe było w ruchu – różne domysły i nadzieje podawano sobie do ucha – jedni oczekiwali wielkich zmian w rządzie, inni wątpliwie kiwali głowami. Byli tacy, którzy mówili o nieporozumieniach Aleksandra z Konstantym, o przychylności tego ostatniego do Polaków, o dobroci wielkiej księżny itd., nie dziw więc, że powóz namiestnika natrafiał często na masy ludu, których ciekawość i nadzieja gromadziły. Stara Janowa stróżka, która w swej sklepionej izdebce siedziała i naprawiając dla syna bieliznę śpiewała godzinki, usłyszawszy niezwykły ruch na ulicy, wyszła na okno, ciekawa zobaczyć, czy brat carski podobny do innych stworzeń.
Podczas gdy stara zagapiona na ulicę stała z rozwartymi ustami, do izdebki wszedł chłopiec mający może 16 lat, ale mądre, przebiegłe oczy, zwiędła twarz i wyterana – pokazywały, że życie chłopca wyprzedziło lata i czy boleścią, czy rozpustą wcześnie dojrzał i rozwinął się młody. – W niższych warstwach często napotykamy podobne twarze, o których trudno powiedzieć, czy młode, czy stare. Wczesne otarcie się o każdą nędzę, o każdy występek zapisuje już na dziecięcych twarzach znamiona dojrzałości, walczenie z życiem ściera z nich delikatne odcienia duszy – stanowisko u spodu społeczeństwa, w błocie, rodzi w nich cynizm straszny. – Nie powiem, żeby Franek miał wszystkie te cechy, ale ich miał bardzo wiele. Wszedł do izby trochę niepewnym krokiem – na twarzy kilka czerwonych plam się rumieniło – oczy trochę dzikie błyszczały gorączkowo. Widać coś paliło go wewnątrz – może wódka, może jakieś uczucie, może obie przyczyny razem. Czapkę z na pół oderwanym daszkiem zasadził z fantazją nad prawym okiem, miał na sobie wytarty szpencer, pantalony zawieszone na krajce, obtargane, ze śladami dawno zaschłego błota. W ustach miał papierosa i gęstym obłokiem dymu od czasu do czasu otaczał swoją twarz; czerwoną.
– Dajcie jeść – rzekł wchodząc i usiadł przy stole opierając ciężko głowę na ręce.
Stara zapatrzona nie słyszała wchodzącego ani słów jego. Obejrzał się, a widząc matkę przy oknie uderzył silnie pięścią w stół i wrzasnął głośniej:
– Jeść u sto diabłów!
– Wszelki duch Pana Boga… – zawołała przestraszona starucha – co tobie, Franku?
– Głodnym i kwita – dajcie jeść.
– Poczekaj trochę – wielki książę będzie tędy przejeżdżał – chodź tu do okna, to go zobaczysz.
– Pal go licho – zamruczał chłopak, zmarszczył się groźnie i zacisnął pięście – co wam i mnie do niego.
A widząc, że matka nie uważa na niego i dalej ciekawa patrzy w okno – wstał, zbliżył się do niej i począł szyderczo mówić:
– O patrzcie, patrzcie – jest na co, na Moskali, co wam męża łońskiego roku zastrzelili jak psa.
Stara odwróciła się od okna, pobladłą na to straszne przypomnienie i z wypłowiałych oczów sznurkiem łzy pociekły po zmarszczkach na dół. – Franku, Franku, jakie z ciebie niepoczciwe dziecko – płakała mówiąc starucha i łzy fartuchem ocierała.
– Ba, niepoczciwe, że wam przypominam, czegoście nigdy zapomnieć nie, powinni, gdy wam konającego ojca dowlokłem do domu, by choć w domu skonał i nie w Wiśle był pogrzebany. Wyście może zapomnieli, ale ja pamiętam dobrze, jak nieboszczyk ojciec szedł tuż za krzyżem i śpiewał, ba, ryczał prawie, bo mu łzy głos tamowały – aż tu Moskale czarne lufy ku nam obrócili – ojciec zbladł i przycichnął na chwilę – po – tem strzał – potem ojciec się zachwiał, chwycił mi się za ramię – krzyknął: „Jezus, Maria ratuj!”, ale Jezus ratować nie mógł, bo go porąbali – więc ja chwyciłem ojca i cały krwią jego zlany i potem, wlokłem go nie jak ojca, ale jak kawał drzewa – – ach! – porwał stołek – rzucił nim o ziemię, że się w kawałki rozleciał – gdybym tak mógł się mścić na tych zbójach za śmierć mojego starego!
Starucha płakała wciąż – a młody wciąż się srożył.
– Idźcież teraz patrzeć na carskiego brata, co może każe syna waszego zabić, jak zabił męża.
– A toć mówią po mieście, że on nie winien, że on polepszy naszą dolę.
– Każ wilkowi paść owce – czy potrafi? Głupi albo podły, kto im wierzy.
W tej chwili na ulicy wielki rozruch się zrobił – zaturkotały po bruku powozy – jedzie, jedzie – niech żyje wielki książę Konstanty.
– Niech zdechnie wielki książę Konstanty! – zakrzyczał chłopak wznosząc pięście do góry i trzęsąc nimi nad głową.
Tymczasem powóz wielkiego księcia przeleciał wśród tłumów – książę się kłaniał i uśmiechał. Przed teatrem zatrzymał się powóz, adiutant podał mu rękę, on wyskoczył – znowu okrzyk: „niech żyje wielki książę” – i książę znikł w przedsionkach teatru.
W teatrze grano Stradellę. Dziwnie brzmiała muzyka w uszach Jaroszyńskiego. Stał pod ścianą blady, niespokojny – pod surdutem na piersiach ściskał gwałtownie rewolwer. Pierwszy raz miał zabić człowieka i ta chwilą miała być dla niego także ostatnią. Zimny dreszcz przeszedł po ciele. Przyczyniało się także do tego położenia działanie trucizny, którą zażył wychodząc z domu. Muzyka zdawała mu się smutną, posępną jak hymny pogrzebowe, to znowu przypominała mu organy w kościele wioski rodzinnej – sandomierskie łany – olchy na łajkach nad rzeczułką, płot zarosły z obu stron pokrzywami – za płotem niskie śliwy, stara grusza, biały domek ojców. Z tym wszystkim żegnał się myślą, bo tam już nie wróci – chyba wieść o nim tam dojdzie, stara matka może załamie ręce, że jej syn zbójcą… to okropnie. Otrząsnął się z tych myśli i spojrzał na scenę. Stradella śpiewał pieśń modlitewną, dziwnie rzewną, rozbrajającą:
Daj skuszonemu do grzesznych dróg,
By znów do ciebie wrócić się mógł,
Ale zuchwalcy nie przebacz, nie –
Co ci urąga – w grzechu trwać chce.
Biada, takiemu, co w zbrodni tkwi,
I jego dzieciom, i jego krwi
Biada na ziemi i biada tam –
I laskę sądu nad takim złam.
Stradella śpiewał – muzyka wtórzyła pieśni jak sąd boży grożący zbrodni, jak nadciągająca burza. Śpiewak ukląkł – a za nim. Jaroszyński zadrżał… za Stradella w cieniu błyskały sztylety zbójców i straszniejsze od sztyletów oczy, i za tonami pieśni to podnosili w górę sztylety – to upuszczali je na dół bezsilnie i klękali za śpiewakiem prosząc o przebaczenie wzruszeni. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Zdawało mu się, że aktorzy dopatrzyli go, odgadli myśl jego i drwią z: niej… że zbójcy pokazują mu brzydotę jego czynu… ale nie, on nie zbójcą, ale ofiarnikiem – jego morderstwo zbawi miliony, ksiądz u spowiedzi mu przebaczył. – Wtem zbójcy postąpili tuż ku Stradelli, sztylety zbliżyli ku niemu. Wielki książę wstał i zabierał się do odejścia. Jaroszyński osłupiał.
– Już czas – idź! – szepnął mu nieznajomy przechodząc.
Jaroszyński wybiegł – wmieszał się niepostrzeżony między służbą policyjną. Książę się zbliżył. Nagle dał się słyszeć strzał. Konstanty chwycił się za pierś. Jaroszyński zwrócił otwór rewolweru ku swoim piersiom, ale go pochwycono. Nie bronił się – po osłabieniu poczuł skutek trucizny – obojętnie więc słuchał zaciekłych wrzasków moskiewskich żołdaków.
– Otruty! – zawołał zaciekle oberpolicmajster – ratować go, on żyć musi, żyć powinien.
Tymczasem wielki książę, uspokoiwszy przestraszonych adiutantów, wrócił do pokoju za lożą jego będącego i kazał opatrzyć ranę. Rana była lekka – raz dlatego, że niewprawna i drżąca ręka źle strzałem kierowała, a po wtóre, że kula ugrzęzła w bulionach szlify, przeszyła mundur i lekko tylko drasnęła skórę nad lewym obojczykiem. Kazał sobie podać papier, napisał do Aleksandra.
– Do telegrafu! – rzekł oddając pismo. – Co się z tym łotrem stało?
– Odwieziono go do cytadeli, Wasze Wieliczestwo, ale już nieprzytomnego.
– Ja chcę, żeby żył.
Do pokoju wbiegł oberpolicmajster zmieszany, zadyszany, zgięty w ukłonie i układny jak pies, gdy się łasi i boi laski swego pana.
– Jakże zdrowie Waszego Wieliczestwa? Książę odwrócił się tyłem nie rzekłszy ani słowa. Oberpolicmajster zbladł – Widmo dymisji stanęło przed nim. Książę wyszedł, siadł do powozu i otoczony brodatymi kozuniami pojechał do Belwederu, nie dbając, czy po kamieniach, czy po ludziach powóz cwałem poleci, a turkot powozu i tętent koni wydawały się jak grzmot, co warczy w chmurze i każe się lękać piorunów. Tymczasem po ulicach poczęła się hulanka rozbestwionego żołdactwa – zaturkotały bębny, załysnęły bagnety wśród nocy.
„Welikiego kniazia zabijają” – wołało ze zgrozą żołdactwo i rzucało się na przechodniów kolbując, łapiąc i wlokąc do cytadeli. Kozacy pochyleni na koniach z nahajkami latali jak szaleni z przekleństwem dla buntowników. Bo domach odbywano rewizje, aresztowano. Wytoczono na place armaty, zapalono lonty. „Bunt, bunt” – wołali, to słowo straszyło ich i wzmagało wściekłość, rozbestwienie. Po ulicach słychać było krzyki ludu, narzekanie i jęki. Franek podniósł się na łóżku i słuchał – oczy mu zaiskrzyły się zielono jak u kota, zęby zacisnął.
– Co się to stało? – zapytała przestraszona matka budząc się.
Rozśmiał się strasznie Franek i wyszczerzył w uśmiechu rzadkie, żółte zęby.
– Nic – wielki książę daje Warszawie swobody!… Zgiełk i zamieszanie zbliżało się coraz bardziej.
– Ha psiewiary – krzyknął Franek i poskoczył ku drzwiom. Matka rzuciła się za nim, chwyciła, ale w skośniałych rękach został jej tylko kawał odzieży – Franek wyleciał. Właśnie kozak przed drzwiami walił nahajką jakąś kobietę zasłaniającą sobą młodego mężczyznę leżącego na ziemi. Franek rzucił się ku niemu, wspiął się na siodło, pięścią uderzył kozaka w czoło, że się zachwiał i potoczył z konia; wtem na zakręcie ulicy zatętniły inne konie – zawyli kozacy. Franek rozogniony, wściekły, ślepy na niebezpieczeństwo chwycił pałasz upadającego kozaka i leciał na tamtych, gdy Wtem pochwycił go ktoś silnie za ramię, pociągnął do sieni i zamknął drzwi.
– Szaleńcze!
– Puść minie, bo cię rozpłatam pałaszem – wrzasnął Franek i zamierzył się na nieznajomego, którego my już znamy i Pankracym nazywać będziemy.
– Szaleńcze – rzekł spokojnie Pankracy – szkoda twojej odwagi, pójdziesz i zginiesz od lada żołdaka, zachowaj się na coś lepszego…
– Tak? wy zawsze czekać każecie, wam niepilno, bo wam dobrze – rzekł Franek patrząc ponuro, spode łba na nieznajomego.
Pankracy głębokie w nim utopił spojrzenie, nad czymś myślał i wąs targał.
– Franku! – rzekł po drwali nagie.
– Wy mnie znacie? – spytał zdziwiony chłopak i czy z uszanowania, czy z bojami przed nieznajomym w tył się cofnął i pałasz upuścił.
– Twój ojciec zginął zeszłego roku?
– Tak.
– Tyś kochał ojca?
Chłopak chciał odpowiedzieć, ale się zachłysnął łzami.
– Będziesz mógł pomścić się za ojca, ale…
– Ale?…
– Musisz odmienić życie. Tyś pijak… Frankowi wróciła odwaga.
– To i cóż, żem pijak? Piję, bo mnie wściekłość bierze, że tak źle na świecie, piję, bo… bo… mi strasznie źle – rzekł i targał na piersiach koszulę.
– To bądź zdrów – rzekł Pankracy i zabierał się do odejścia.
Franek gwałtownie chwycił go za połę. – Wy nie możecie odejść, wyście mi obiecali, że się pomszczę za mego starego. Powiedzcie.
– Żebyś po pijanemu lada komu wygadał? – i znowu zabierał się do odejścia.
Franek przyłożył rękę do rozpalonego czoła – twarz mu nabiegła krwią, oczy pałały – chwycił znowu nieznajomego i rzekł:
– Mech minie piorun trzaśnie, jeżeli odtąd dotknę kieliszka.
– Jak ojca kochasz? jak ojczyznę kochasz? Chłopiec ukląkł, podniósł dwa palce do góry i rzekł uroczyście: