Przebudzenie. Dziedzictwo Smoczego Serca - ebook
Przebudzenie. Dziedzictwo Smoczego Serca - ebook
W krainie Talamh nastoletni wojownik imieniem Keegan wyłania się z głębin jeziora, dzierżąc miecz – symbol władzy i odpowiedzialności za bezpieczeństwo doliny Fey.
W innym świecie, znanym jako Filadelfia, młoda nauczycielka odkrywa, że jest właścicielką wielkiej fortuny.
Kiedy Breen Kelly była dzieckiem, ojciec opowiadał jej historie o magicznych miejscach. Jej dorosłe życie nie okazało się jednak magiczne. Dwudziestokilkuletnia kobieta nie znosi swojej pracy, spłaca pożyczkę studencką, żyje z ołówkiem w ręku i cierpi na ataki paniki. Co więcej, nękają ją bóle głowy, często miewa dziwne sny, choćby jak ten o spotkaniu ze smokiem. Ma wrażenie, że słyszy w głowie słowa: „Wróć do domu, Breen Siobhan. Już czas”.
Pewnego dnia Breen odkrywa, że jej zaginiony przed laty ojciec zostawił na koncie oszczędnościowym cztery miliony dolarów. Ta fortuna umożliwia jej podróż do Irlandii i skonfrontowanie się ze snami, które okazują się o wiele bardziej realne, niż wcześniej podejrzewała.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-406-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DOLINA FEY
Migotliwe pasma srebrzystej mgły wisiały nad bladozieloną taflą jeziora. Snuły się i unosiły coraz wyżej ku zaciągniętemu szarością niebu, podczas gdy na wschodzie ponad wzgórzami różowy brzask czekał na przebudzenie niczym wstrzymany oddech.
W chłodzie poranka Keegan O’Broin stał nad jeziorem i wypatrywał nadchodzącego dnia. Dnia zmiany, wyboru, nadziei i mocy.
Czekał, jak tamten wstrzymany oddech jutrzenki, żeby spełnić swoją powinność, i liczył, że do południa zdąży wrócić na farmę. Myślał o czekających go obowiązkach i, oczywiście, o ćwiczeniach.
Ale to w domu.
Na dany sygnał zdjął buty i zrzucił tunikę. Jego brat Harken zrobił to samo, tak jak prawie sześciuset pozostałych. Młodzi i nie najmłodsi ściągnęli tutaj nie tylko z samej doliny, ale ze wszystkich krańców Talamh.
Przybyli z południa, gdzie Świętobliwi odprawiali tajemne modły, z północy, gdzie najgroźniejsi wojownicy strzegli Morza Sztormów, ze Stolicy na wschodzie i z pobliskich zachodnich okolic.
Ich przywódca, ich _taoiseach_, zginął, oddał życie, żeby uratować świat. I tak, jak zostało zapisane, jak głoszono, jak śpiewano, nowy wódz podniesie się jak te mgły tego dnia, w tym miejscu, w określony sposób.
Keegan, podobnie jak Harken, wcale nie chciał zostać _taoiseachem_. Ten wesoły dwunastolatek, najmłodszy spośród dopuszczonych do rytuału, był urodzonym farmerem. Keegan wiedział, że młodszemu bratu ta uroczystość, tłumy zgromadzone nad wodą i skok do jeziora kojarzyły się z dobrą zabawą.
Natomiast dla Keegana ten dzień oznaczał wypełnienie przysięgi danej umierającemu mężczyźnie, człowiekowi, który zastępował mu ojca, odkąd jego rodziciel przeniósł się do bogów. Człowiekowi, który powiódł Talamh do zwycięstwa nad tymi, co chcieli ich zniewolić, i zapłacił za to życiem.
Keegan nie marzył o buławie _taoiseacha_, nie pragnął podjąć miecza wodza klanu. Ale dał słowo i dlatego zanurkuje w jeziorze wraz z innymi młodzieńcami i dziewczętami, z mężczyznami i kobietami.
– No chodź, Keeganie! – Harken uśmiechał się szeroko. Jego kruczoczarną czuprynę burzył wiosenny wiatr. – Pomyśl, ile będzie uciechy. Jeżeli ja znajdę miecz, zarządzę cały tydzień biesiad i tańców.
– Jeżeli znajdziesz miecz, kto będzie pasł owce i doił krowy?
– Jeżeli zostanę _taoiseachem_, będę robił to wszystko i jeszcze więcej. Bitwa zakończona i wygrana, bracie. Ja też go opłakuję. – Harken z wrodzoną serdecznością otoczył Keegana ramieniem. – On był bohaterem i zawsze będziemy o nim pamiętać. A dzisiaj musimy zgodnie ze zwyczajem wybrać nowego wodza, bo taka byłaby jego wola. – Niebieskimi oczyma, pogodnymi jak ten dzień, powiódł po tłumie zgromadzonym na brzegu jeziora. – Otaczamy go czcią jak wszystkich, którzy byli przed nim, i tych, którzy po nim nastąpią. – Kuksnął Keegana łokciem w bok. – Nie przejmuj się, bracie, mało prawdopodobne, aby któryś z nas wyłonił się z wody z Defensorem w dłoni. Zapewne podejmie go Cara, bo pływa jak syrena, albo Cullen, który od dwóch tygodni ćwiczy wstrzymywanie oddechu pod wodą.
– Możliwe – mruknął Keegan. Cullen, urodzony wojownik, nie byłby dobrym wodzem. Krewki z natury, wolał walczyć niż myśleć.
Keegan, również wojownik od czternastego roku życia, widział krew, przelewał ją, wiedział, na czym opiera się władza, i rozumiał, że myślenie jest ważniejsze od miecza, włóczni i siły.
I co najważniejsze.
Uczył go tego własny ojciec i ten, który traktował go jak syna.
Kiedy stał z Harkenem pośród wielu innych rozpaplanych niczym przekupki, przez tłum przeszła jego matka.
Żałował, że ona dziś nie zanurkuje. Wiedział, że nikt lepiej od niej nie potrafił rozwiązywać konfliktów i zajmować się z dziesięcioma sprawami naraz. Harken odziedziczył po niej łagodną naturę, Aisling, ich siostra, urodę, a o sobie lubił myśleć, że przypadła mu w udziale choćby część jej sprytu.
Tarryn na moment przystanęła przy Aisling – dziewczyna wolała trzymać się z przyjaciółkami, a nie z braćmi, których teraz traktowała protekcjonalnie. Keegan patrzył, jak matka unosi podbródek Aisling, całuje ją w oba policzki, mówi coś, co sprowadza uśmiech na twarz córki.
– A tu mam gniewny grymas i uśmiech – odezwała się Tarryn, podchodząc do synów. Poczochrała czuprynę Harkena, a Keegana lekko pociągnęła za warkocz wojownika zwisający po lewej stronie głowy. – Pamiętajcie o celu tego dnia, on nas jednoczy oraz mówi, kim i czym jesteśmy. Robicie to samo, co wszyscy przed wami od ponad tysiąca lat. A imiona tych, co wydobyli miecz z jeziora, zostały zapisane jeszcze przed ich narodzeniem.
– Jeżeli decyduje o tym przeznaczenie, dlaczego tego nie wiemy? Czemu ty, która widzisz przeszłość i to, co nadejdzie, nie możesz tego zobaczyć? – argumentował Keegan.
– Gdybym ja mogła to ujrzeć albo ty czy ktokolwiek inny, zniknąłby wybór. – Matczynym gestem objęła go ramieniem, ale jej oczy bystre, niebieskie jak Harkena, pozostały wpatrzone w mgłę nad jeziorem. – Wejdziesz do jeziora, prawda? Kto podejmie miecz, musi wznieść się wraz z nim.
– Kto by tego nie chciał? – zdziwił się Harken. – Przecież ten ktoś zostanie _taoiseachem_.
– Zaiste, _taoiseach_ pełni zaszczytną rolę, ale to na nim spoczywa ciężar odpowiedzialności. Dlatego musi być pewien, że jest gotów go unieść wraz z mieczem. A teraz uciszmy się. – Pocałowała obu synów. – Nadchodzi Mairghread.
Mairghread O’Ceallaigh, w przeszłości _taoiseach_ i matka tego, który został pogrzebany, zrzuciła żałobną czerń. Dziś nałożyła białą, prostą szatę bez ozdób, poza wisiorem z kamieniem tak czerwonym jak jej włosy.
Kamień i włosy zdawały się płonąć i wypalać mgłę wokół niej. Nosiła je krótko obcięte, podobnie jak sunące za nią wróżki.
Tłum rozsuwał się przed nią, rozmowy zastępowała cisza świadcząca o szacunku i podziwie.
Keegan znał ją jako Marg, kobietę z chaty w lesie w pobliżu jego farmy. Kobietę, która częstowała głodnego chłopca miodownikiem i legendami. Kobietę o wielkiej sile i odwadze, która walczyła za Talamh i zaprowadziła pokój, co opłaciła ogromnym osobistym kosztem.
Trzymał ją w objęciach, kiedy płakała po śmierci syna. Keegan wypełnił przyrzeczenie i osobiście przyniósł jej tę wieść. Ale ona już o tym wiedziała.
Ściskał ją w ramionach, dopóki nie zabrakło jej łez.
A potem on, żołnierz, mężczyzna, wszedł w głąb lasu i tam dał upust łzom.
Dziś Marg wyglądała bardzo godnie i Keegan poczuł dreszcz wzruszenia w okolicy żołądka.
Niosła buławę, odwieczny symbol przywództwa. Czarne jak smoła drewno połyskiwało w słońcu rozpraszającym mgłę. Rzeźby na stylisku zdawały się pulsować. Z wnętrza kryształu Smocze Serce na głowicy biła moc.
Kiedy się odezwała, ucichł nawet wiatr.
– Poświęcenie i przelana krew po raz kolejny pozwoliły zaprowadzić pokój w naszym świecie. Od wieków bronimy naszego świata i poprzez niego wszystkich pozostałych. Zdecydowaliśmy się żyć tak, jak żyjemy, z poszanowaniem dla wszystkich istot na ziemi, w morzu i dolinie Fey.
– Nastał pokój, znowu będziemy cieszyć się dostatkiem, dopóki ponownie nie nadejdzie czas przelewu krwi i ofiarności. Dzisiaj, jak zostało zapisane, jak głoszono, jak śpiewano, nowy wódz zostanie wyniesiony i wszyscy tutaj przysięgną wierność i lojalność wobec Talamh oraz _taoiseacha_, który podejmie miecz z Jeziora Prawdy i przyjmie Buławę Sprawiedliwości.
Uniosła twarz ku niebu, a Keegan pomyślał, że jej głos, silny i czysty, na pewno dotarł aż do Morza Sztormów i jeszcze dalej.
– W tym miejscu, o tej godzinie odwołujemy się do naszego źródła mocy. Niech ten wybrany od tego dnia traktuje z szacunkiem i chroni lud Fey. Niech ten, którego dłoń podejmie miecz, będzie silny, mądry i sprawiedliwy. Tego i tylko tego żądają nasi ludzie.
Bladozielone jezioro aż zawirowało. Zakołysały się mgły nad lustrem wody.
– Czas zacząć. – Uniosła wysoko buławę.
Ochotnicy puścili się biegiem do jeziora. Niektórzy z młodzików ze śmiechem i pohukiwaniem wskakiwali do wody i znikali pod powierzchnią. Ci, którzy zostali na brzegu, wiwatowali.
Keegan, wsłuchany w hałas, jeszcze się wahał, gdy jego brat rzucił się do jeziora, przy wesołym plusku wody. Chwilę myślał o złożonej przysiędze, o dłoni, którą ściskał w ostatnich momentach życia tamtego człowieka na tej równinie.
Wreszcie zanurkował.
Może zakląłby w pierwszej chwili, gdy plasnął o zimną wodę, ale to nie miałoby sensu. Słyszał, jak inni pomstowali albo się śmiali. Niektórzy młócili nogami i nawet wypływali z powrotem na powierzchnię.
Wsłuchany we własne myśli, odciął się od hałasu kłębiących się wokół pływaków.
Przysiągł, że tego dnia wejdzie do wody i głęboko zanurkuje. I podejmie miecz, jeżeli ten trafi do jego dłoni.
Schodził pod wodę coraz niżej, pamiętając tamte czasy, kiedy jako chłopiec robił to samo z siostrą i bratem. Dzieciaki szukały gładkich kamieni na miękkim dnie jeziora w słoneczny dzień.
Widział innych przez warstwy wody. Pływali w koło do góry i w dół. Gdy nurkującym brakowało powietrza w płucach, jezioro wypychało ich na powierzchnię, jakby obiecując, że tego dnia nikomu, kto w nie wskoczył, nie stanie się krzywda.
Woda owijała go, zataczała kręgi, chwilami wirowała. Teraz już widział dno i tamte kamienie, które zbierał jako chłopiec.
Naraz zobaczył kobietę. Unosiła się w wodzie, więc z początku wziął ją za syrenę. Syreny tradycyjnie nie mieszały się do tego rytuału. Rządziły morzami i to im wystarczało.
Po chwili dotarło do niego, że widzi jedynie jej twarz i włosy – rude jak u Marg, ale dłuższe, rozłożone jak wachlarz w wodzie. Widok jej szarych jak dym oczu poruszył w nim jakąś czułą strunę, bo kobieta wydała mu się znajoma. Znał każdą twarz w dolinie, ta do nich nie należała.
A jednak była tu, w wodzie.
I wtedy ją usłyszał, tak wyraźnie jak wcześniej Marg na brzegu.
– On też był mój. Ale miecz należy do ciebie. On to wiedział i ty też to wiesz.
Miecz sam wsunął mu się w dłoń. Czuł jego ciężar, jego moc, jego splendor. Mógł go upuścić, popłynąć przed siebie, odpłynąć. Wybór należał do niego, tak głosili bogowie, tak mówiły podania.
Zaczął prostować palce, pozwalał, aby ciężar, władza i splendor wyśliznęły się z ręki. Nie umiał przewodzić. Potrafił walczyć, ćwiczyć, jeździć konno, fruwać. Ale nie wiedział nic o przewodzeniu innym czy to na wojnie, czy w czasie pokoju.
Miecz jaśniał w jego ręce, srebro połyskiwało, grawerunek na głowni pulsował, czerwony kamień płonął. Gdy zwolnił uścisk, połysk zmatowiał, płomień zbladł.
A ta kobieta go obserwowała.
– Wierzył w ciebie.
Wybór? – pomyślał. – Jaka bzdura! Honor nie pozostawia wyboru.
Skierował więc sztych ku powierzchni, gdzie słońce rozsypywało diamenty na wodzie i nie odrywał oczu od wizji, bo przecież ona nie była niczym innym jak tylko wizją.
– Kim jesteś? – zapytał.
– Oboje musimy się tego dowiedzieć – usłyszał.
Miecz poniósł go prosto w górę jak strzałę wypuszczoną z łuku.
Klinga przecięła wodę, a potem powietrze. Gruchnęły wiwaty, kiedy słońce odbite od ostrza roziskrzyło taflę jeziora.
Wyszedł z mieczem na wilgotną, gęstą trawę i postąpił tak, jak nakazywał obyczaj. Ukląkł u stóp Mairghread.
– Składam ci go w ofierze i wszystko, co on dla ciebie znaczy, bo nikt nie jest bardziej tego godzien – wypowiedział te same słowa, co kiedyś jej syn.
– Mój czas minął. – Położyła dłoń na głowie Keegana. – A twój się zaczyna. – Podała mu rękę i podniosła go z klęczek.
Nie widział, nie słyszał nikogo poza nią.
– Takie jest moje życzenie – wyszeptała, kierując te słowa wyłącznie do niego.
– Dlaczego? Nie wiem, jak…
Przerwała mu pocałunkiem w policzek.
– Wiesz więcej, niż sądzisz. – Podała mu buławę. – Należy do ciebie, Keeganie O’Broin.
Kiedy odebrał ją z rąk Marg, ona sama się cofnęła.
– A teraz uczyń to, co należy.
Odwrócił się. Obserwowało go tyle twarzy zwróconych ku niemu, tak wiele wpatrzonych w niego oczu. Pojął, że to lęk wywołał kłębiące się w nim emocje, i poczuł wstyd.
Miecz go wybrał – pomyślał – a on musiał wznieść się z nim. Koniec ze strachem.
Uniósł wysoko buławę i Smocze Serce ożyło.
– Z nią dla wszystkich w Talamh będzie sprawiedliwość. – Podniósł miecz. – Z nim wszyscy będziemy bezpieczni. Jestem Keegan O’Broin. Ślubuję poświęcić życie tej dolinie, tym wzgórzom, lasom i ludowi Fey. Będę stał po stronie jasności. Będę żył dla Talamh i jeżeli taka będzie wola bogów, oddam za nie życie.
Rozległy się wiwaty. Pośród gromkich okrzyków doszły go słowa Marg.
– Dobrze się spisałeś, chłopcze. Naprawdę dobrze.
A więc uznali młodego _taoiseacha_. I w tym miejscu zaczęła się nowa opowieść.Rozdział 1
FILADELFIA
Breen Kelly jechała autobusem, cierpiącym chyba na chroniczną czkawkę, i co rusz pocierała pulsującą z bólu skroń.
Ciężki dzień miał się (dzięki Bogu) ku końcowi, jeden z wielu w ciężkim tygodniu, w ostatnim ciężkim miesiącu.
A może dwóch.
Powinna odetchnąć z ulgą. Był piątek, a więc dopiero za dwa dni wróci do orki, jaką okazało się uczenie literatury i umiejętności językowych w gimnazjum.
Oczywiście część weekendu zajmie jej sprawdzanie wypracowań i układanie planów lekcji, ale przynajmniej nie będzie siedzieć w klasie, naprzeciw tych wszystkich par zawieszonych na niej oczu. Niektórych znudzonych, innych nieobecnych i kilku budzących nadzieję.
Nie, nie uważała, że brakuje jej umiejętności i się nie nadaje do tej pracy, ale wiedziała, że po prostu każdy z tych dojrzewających płciowo gimnazjalistów wolałby być wszędzie, byle nie w klasie.
Podobno nauczyciel to najbardziej prestiżowy zawód. Satysfakcja, poczucie misji, uznanie.
Szkoda, że dała się na to nabrać.
Autobus, czkając, dotoczył się do następnego przystanku. Parę osób wysiadło, kilka wsiadło.
Obserwowała otoczenie. Była w tym dobra; w końcu łatwiej coś obserwować niż aktywnie w czymś uczestniczyć.
Kobieta z podkrążonymi oczami, w popielatym spodniumie, z komórką w dłoni. Samotna matka – zdecydowała Breen. Wraca z pracy i sprawdza, co dzieci robią w domu. Zapewne nigdy nie przypuszczała, że życie okaże się takie trudne.
Dwóch nastolatków – tenisówki, firmowe szorty Adidasa do kolan, słuchawki w uszach. Jadą spotkać się z kumplami, pograją w kosza, zjedzą pizzę, obejrzą film. Pozazdrościć wieku, w którym weekend kojarzy się wyłącznie z przyjemnościami – pomyślała.
Mężczyzna w czerni, on… patrzył prosto na nią, przyglądał się jej. Czym prędzej więc odwróciła wzrok. Wyglądał znajomo. Ale gdzie mogła się z nim zetknąć? Srebrne, gęste włosy; chyba jakiś profesor z college’u.
Nie, niemożliwe. Na widok profesora wsiadającego do autobusu nie zaschłoby jej w ustach, serce nie wpadłoby w galop. Potwornie się bała, że on przejdzie do tyłu i usiądzie obok niej.
Gdyby to zrobił, za żadne skarby by nie wysiadła. Jeździłaby w kółko, bez celu, bez sensu.
Chociaż wiedziała, że jej zachowanie zakrawa na wariactwo, zerwała się z miejsca jak oparzona i obijając torbą biodro, ruszyła na przód autobusu. Nie miała odwagi spojrzeć na srebrnowłosego. Niestety, żeby dotrzeć do wyjścia, musiała go wyminąć. Mimo że mężczyzna usunął się w bok, otarła się o niego ramieniem.
Zatkało ją, nogi zmiękły jej w kolanach. Ktoś zapytał, czy dobrze się czuje, kiedy chwiejnie przesuwała się do drzwi. Słyszała słowa mężczyzny w głowie: „Wracaj do domu, Breen Siobhan. Czas, żebyś wróciła do domu”.
Dla równowagi przytrzymała się drążka, a schodząc ze stopnia, o mało się nie potknęła o krawężnik. Na chodniku puściła się biegiem.
Czuła na sobie zdziwione spojrzenia, ludzie oglądali się, odprowadzali ją wzrokiem. Nie znosiła przyciągać uwagi, zawsze starała się nie wyróżniać i wtapiać w tło.
Autobus odjechał, czkając.
Nadal oddychała z poświstem, ale zelżał już ucisk w piersi. Starała się zwolnić kroku, zdecydowanie zwolnić i iść normalnie jak człowiek.
Zmaganie ze sobą zajęło jej minutę, a kolejną zorientowanie się, gdzie jest.
Ostatni raz podobny atak paniki przeżyła wieczorem w dniu poprzedzającym rozpoczęcie pracy w gimnazjum Grady. Wtedy pomógł jej Marco, serdeczny przyjaciel od przedszkola. Podobna historia, ale już zdecydowanie słabsza, przydarzyła się Breen przed pierwszą wywiadówką i wtedy też Marco okazał się nieoceniony.
Po prostu gość wsiadł do autobusu – tłumaczyła sobie. Na Boga, nie było żadnego zagrożenia. I nie słyszała żadnego głosu. Wiara, że słyszy się głosy, świadczy o obłędzie.
Czy matka nie wbijała jej tego do głowy od… wieków?
A teraz przez ten napad lęku czekał ją kilometrowy spacer. Trudno, nie szkodzi. Był przyjemny, wiosenny wieczór, a ona – oczywiście – odpowiednio się ubrała. Lekki deszczowiec (trzydziestoprocentowe prawdopodobieństwo opadów), cienki sweter, wygodne buty.
Lubiła chodzić. No i Fitbit wyświetli jej dodatkowe kroki.
A że w ten sposób nieco zburzy swój rozkład dnia, to co z tego? Była dwudziestosześcioletnią singielką bez żadnych planów na majowy piątkowy wieczór.
Jakby miała mało powodów do przygnębienia, po ataku paniki poczuła nasilający się ból głowy.
Otworzyła zamek przegródki w torbie i wyjęła z kosmetyczki dwa tylenole. Popiła tabletki wodą z butelki, którą akurat wzięła ze sobą.
Pójdzie do domu matki, wyjmie i uporządkuje korespondencję – matka nie chciała, żeby listy były przechowywane na poczcie w czasie jej wyjazdów – poszatkuje ulotki reklamowe w niszczarce, ułoży rachunki, listy i całą resztę na odpowiednich tackach w gabinecie.
Pootwiera okna na parterze i na piętrze, przewietrzy mieszkanie, podleje kwiaty w domu i na tarasie, bo jakoś nie spadł zapowiadany deszcz.
Po godzinie pozamyka okna, włączy alarm, zamknie drzwi na klucz. Złapie autobus i wróci do siebie.
Zrobi kolację: na piątki przypadała sałatka z grillowanym filetem z kurczaka i – tak, koniecznie! – kieliszek wina. Sprawdzi wypracowania i wpisze oceny do elektronicznego dziennika.
Czasami technologia budziła w niej złość, bo szkoła wymagała przesyłania stopni, a potem Breen musiała się użerać z uczniami i z rodzicami, którzy mieli pretensje o oceny.
Szła, odhaczając punkty na mentalnej liście spraw do załatwienia, a tymczasem ludzie wokół niej spieszyli do barów na happy hour, na wczesną kolację, albo w jakieś inne bardziej atrakcyjne miejsce od tego, w które ona się kierowała.
Nie zazdrościła im… no może trochę. Swego czasu miała chłopaka. W jej kalendarzu też było miejsce na kolacje, wyjścia do teatru czy kina. I na seks. Sądziła, że wszystko szło gładko w ustalonym porządku.
Do tamtego dnia, kiedy ją rzucił.
No i trudno – pomyślała. Nie ma sprawy. Nie byli w sobie szaleńczo zakochani. Ale go lubiła, dobrze się przy nim czuła. A co do seksu, był w porządku.
Oczywiście, kiedy musiała uprzedzić matkę, że Grant nie pojawi się na przyjęciu z okazji jej czterdziestych szóstych urodzin, i wytłumaczyć, dlaczego go nie przyprowadzi, Jennifer Wilcox, szykowna kobieta sukcesu, dyrektorka medialnej agencji reklamowej Philly Brand, przewróciła oczami.
– A uprzedzałam cię – usłyszała, tak jak się spodziewała.
Cóż, miała rację, niemniej… korciło ją, żeby się zrewanżować.
Miałaś dziewiętnaście lat, kiedy wyszłaś za mąż! Dwadzieścia, jak mnie urodziłaś. A niecałe dwanaście lat później zaczęłaś wypychać go z naszego życia. Czyja wina, że mnie zostawił – twoja czy moja? – myślała.
A może jednak jej? – zastanowiła się. Ot, taka zbieżność; matka, która ją lekceważyła, i ojciec, którego tak mało obchodziła, że ją zostawił.
A obiecał, że nigdy tego nie zrobi.
Stare dzieje – powiedziała sobie. – Odpuść.
Za dużo czasu spędzam w swoim umyśle – skarciła się i z ulgą stwierdziła, że od domu matki dzieli ją już tylko jedna przecznica.
Ładny, zadrzewiony teren. Dzielnica dobrze sytuowanych przedsiębiorczych ludzi i par, którym odpowiadało miejskie życie, bliskość barów, restauracji i ciekawych sklepów.
Kamienice z czerwonej cegły, perfekcyjnie odmalowane detale, lśniące szyby w oknach. Tutejsi mieszkańcy przed pracą uprawiali joggin albo wpadali na siłownię, wieczorami spacerowali nad rzeką, urządzali eleganckie przyjęcia, chodzili na degustację win, czytali ambitne książki.
A może tylko tak jej się zdawało.
*
Jej najlepsze wspomnienia łączyły się z małym domem, gdzie miała sypialnię ze skośnym sufitem. W salonie był ceglany kominek, nie jakiś tam na gaz czy elektryczny, ale taki prawdziwy, opalany drewnem. Na podwórku czekało mnóstwo przygód, zupełnie jak z tamtych historii, które tata opowiadał córce na dobranoc.
Magicznych historii o magicznych miejscach.
To wszystko zniszczyły kłótnie dochodzące zza ściany, słowa, które odbijały się echem w jej głowie.
A potem tata zaczął znikać. Z początku nie było go tydzień lub dwa, a podczas niedzielnych wizyt prowadził ją do zoo, bo w dzieciństwie bardzo chciała zostać weterynarzem, albo urządzał dla niej piknik.
Aż w końcu zniknął na dobre.
Nie widziała go ponad piętnaście lat i ciągle liczyła, że wróci.
Wyjęła klucz z portmonetki oraz listę szczegółowych instrukcji, którą matka wręczyła jej trzy tygodnie temu, przed wyjazdem na delegację i regeneracyjny pobyt w ustronnym spa połączonym z ośrodkiem medytacyjnym.
Matka wracała w przyszły czwartek rano, kiedy więc Breen w środę przyjdzie po pocztę, zostawi klucz wraz z ćwiartką mleka i resztą zakupów z listy.
Wyjęła ze skrzynki plik korespondencji, wsunęła go pod pachę, otworzyła kluczem drzwi i weszła do holu, żeby wyłączyć alarm. Potem zamknęła za sobą drzwi i schowała klucz do portmonetki.
Skierowała się do kuchni, jakby żywcem wyjętej ze stacji telewizyjnej Home and Garden. Mnóstwo stali nierdzewnej, białe szafki, kafelki typu „metro”, duży, nakładany zlew i ściany w odcieniu ciepłego beżu.
Rzuciła torbę i listy na wyspę, przewiesiła deszczowiec przez barowy stołek. Ustawiła minutnik na godzinę i zabrała się do otwierania okien. Najpierw kuchnia, przestrzeń dzienna i salon; całość w otwartym planie z luksusowymi podłogami z szerokich desek. I oczywiście nie zapomniała o łazience, bo tam też było okno.
Wprawdzie powietrze ledwo się poruszało, ale takie polecenie znalazło się na liście, a Breen przestrzegała zasad. Zgarnęła pocztę i poszła na górę. W trzeciej sypialni matka urządziła gabinet. Położyła listy na biurku w kształcie litery L.
Tutaj ściany były w odcieniu kawy z mlekiem, przy biurku stał skórzany fotel w kolorze czekolady. Na półkach w idealnym porządku stały nagrody (matka sporo ich zgarnęła) oraz książki, wyłącznie o tematyce branżowej, i kilka fotografii, również związanych z pracą.
Breen otworzyła trzy okna za biurkiem i kolejny raz usiłowała zrozumieć, dlaczego ktoś woli siedzieć plecami do drzew, ceglanych domów, nieba, świata.
To rozprasza – rzuciła Jennifer, kiedy córka ją spytała. Praca to nie zabawa.
Otworzyła też dwa okna na bocznej ścianie, przedzielone drewnianą szafą na dokumenty zamkniętą na klucz.
Na szerokich parapetach stały rośliny w miedzianych donicach. Podleje te i wszystkie pozostałe, kiedy skończy z oknami. Potem uporządkuje pocztę i poczeka na dzwonek minutnika. Pozamyka okna, zamknie mieszkanie na klucz i po robocie.
Otworzyła okna w urządzonym gustownie, przytulnym pokoju gościnnym (nigdy tutaj nie spała) i w łazience dla gości oraz w głównej sypialni utrzymanej w prostym, eleganckim stylu, z przylegającą do niej równie elegancką łazienką.
Ciekawe, czy w tym uroczym łóżku z lazurową pościelą i pulchnymi poduszkami kiedykolwiek spał z matką jakiś mężczyzna.
I natychmiast pożałowała tej myśli, bo to w ogóle nie powinno jej interesować.
Zeszła na dół i skręciła do drzwi na taras, ale musiała się cofnąć, bo akurat zaterkotał telefon w torbie.
Zerknęła na ekran (nigdy nie odbieraj, zanim nie sprawdzisz, kto dzwoni) i uśmiechnęła się. Jeżeli ktokolwiek mógł poprawić jej nastrój w tym sraleckim dniu, to takim kimś był właśnie Marco Olsen.
– Cześć, samotnico. Jest piątek, dziewczyno.
– Podobno. – Wyszła z telefonem na taras i objęła spojrzeniem stół i krzesła z nierdzewnej stali oraz stojące w narożnikach wysokie donice.
– Więc przenieś swój zgrabny tyłeczek do Sally. Jest happy hour, skarbie, i pierwsza kolejka idzie na koszt firmy.
– Nie mogę. – Włączyła wąż i skierowała strumień wody do pierwszej donicy. – Jestem u matki, ogarniam jej dom, a potem muszę sprawdzić wypracowania.
– Jest piątek – powtórzył z naciskiem. – Wyluzuj. Siedzę w barze do drugiej. Dzisiaj śpiewany wieczór.
Jedynie podczas śpiewania nie peszyła jej obecność ludzi, szczególnie z Marco u boku i najlepiej po drinku.
– Będę tu tkwić – spojrzała na zegarek – jeszcze czterdzieści pięć minut, a wypracowania same się nie ocenią.
– Sprawdzisz je w niedzielę. Breen, skończ z tym rozpamiętywaniem. Ten Grant „Dupek” Webber nie jest tego wart.
– Och, nie chodzi tylko o niego. Wiesz, ja po prostu tak ogólnie mam doła.
– Wszystkim przytrafiają się zerwania.
– Tobie nie.
– Też. A Smoking Harry?
– Obaj stwierdziliście, że wasz związek się wypalił, ale nadal jesteście przyjaciółmi. Nie ma mowy o porzuceniu.
Przeszła do następnej donicy.
– Przyda ci się trochę rozrywki. Daję ci trzy godziny na powrót do domu, przebranie się i sexy makijaż. Jeżeli się nie pojawisz, przyjdę po ciebie.
– Stoisz za barem.
– Sally cię ubóstwia, dziewczyno. Przyjdzie ze mną.
Ona też uwielbiała Sally, niezwykłego drag queena. Kochała klub, bo tam czuła się szczęśliwa, i lubiła gejowską dzielnicę. Dlatego mieszkała w samym jej sercu, dzieląc mieszkanie z Marco.
– Daj mi tu skończyć, a potem zobaczę, jak będę się czuła. Od kilku godzin boli mnie głowa – wcale nie zmyślam – w autobusie znowu miałam ten głupi atak paniki i ból się jeszcze nasilił.
– Przyjadę po ciebie i odwiozę cię do domu.
– Nie ma mowy. – Przeszła do trzeciej donicy. – Łyknęłam dwa tylenole, muszą podziałać.
– Co się zdarzyło w autobusie?
– Później ci opowiem, to głupie. I może masz rację, przyda mi się drink, towarzystwo Marco i pobyt u Sally. Zobaczymy, jak się będę czuć po powrocie do domu.
– Wyślij mi wtedy esemes.
– Dobra, muszę wracać do roboty. Została mi do podlania jeszcze jedna doniczka na tarasie, rośliny w domu, zabawa z głupią pocztą i pieprzonymi oknami.
– Czasem powinnaś powiedzieć „nie”.
– To nie jest jakiś wielki problem. Skończę za niecałą godzinę, złapię autobus. I puszczę ci wiadomość z domu. Idź robić drinki. Pa!
Weszła do środka, dokładnie zamknęła blokadę przy drzwiach tarasowych i nalała wody do konewki dla roślin w domu.
Akurat stała przy oknie, gdy lekki wiatr wpadł do środka. Z zamkniętymi oczami wystawiła twarz na chłodny powiew.
Może jednak spadnie taki przyjemny wiosenny deszcz. Zaskoczył ją kolejny, mocniejszy podmuch, a słońce nadal świeciło przez szyby.
Pewnie nadciąga burza – pomyślała.
Nie miałaby nic przeciwko. Może odpuściłby wtedy ten cholerny ból głowy. A skoro Marco dał jej trzy godziny, kiedy tak naprawdę potrzebowała dwóch, mogłaby zapasową godzinę poświęcić na sprawdziany.
Tak dla czystego sumienia.
Kiedy weszła z konewką na górę, przeciąg szarpnął zasłonami i nadął firany.
– No mamuś, będziesz miała przewietrzony dom – rzuciła cicho.
W gabinecie trafiła w środek chaosu.
Dolna szuflada szafki na dokumenty wisiała wysunięta – chociaż Breen mogłaby przysiąc, że była zamknięta na klucz. Papiery wirowały jak ptaki.
Odstawiła konewkę i rzuciła się zgarniać dokumenty z podłogi, łapać, zanim wiatr wywieje je na dwór.
Gdy podniosła się z kucek z plikiem papierów w garściach, wiatr natychmiast ucichł, jakby ktoś zatrzasnął drzwi.
Pedantyczna Jennifer byłaby zniesmaczona.
Powkładaj wszystko na miejsce, posegreguj, pochowaj. Ona nigdy się nie dowie – zapewniła samą siebie. No i prysła nadzieja na wolną godzinę. Przykro mi, Marco. Nici z mojego wieczoru w U Sally.
Pozbierała puste segregatory, zgarnęła luźne kartki i usiadła przy biurku matki, żeby je posortować.
Zastanowiła ją naklejka na pierwszym segregatorze.
ALLIED INVESTMENTS/BREEN/2006–2013.
Nie miała żadnych lokat, nadal spłacała kredyt studencki, zaciągnięty na studia magisterskie, a mieszkanie dzieliła z Marco, nie dla towarzystwa, tylko żeby razem płacić czynsz.
Zdumiona wzięła kolejny segregator.
ALLIED INVESTMENTS/BREEN/2014–2020.
Wyciągi i zakładka z napisem: KORESPONDENCJA.
Czyżby matka otworzyła dla niej jakiś rachunek inwestycyjny, nic jej o tym nie mówiąc? Dlaczego?
Kiedy poszła na studia, dziadkowie ze strony mamy przysyłali jej drobne kwoty i była im za to wdzięczna, bo pomogli jej przetrwać pierwszy rok. A później matka dała jasno do zrozumienia, że powinna sama o siebie zadbać.
– Musisz wziąć sprawy w swoje ręce – powtarzała jej Jennifer. – Więcej się ucz i pracuj ciężej, jeżeli kiedyś masz się wybić ponad przeciętność.
No i studiowała pomiędzy dwoma dorywczymi pracami, żeby opłacać czesne. Potem zaciągnęła pożyczkę, którą pewnie będzie spłacać bez końca.
Kiedy skończyła licencjat – z przeciętnym wynikiem – i znalazła przeciętną pracę w szkolnictwie, jeszcze powiększyła dług, bo żeby utrzymać się w tej pracy, musiała zrobić magisterkę.
Posiadała jakieś fundusze? To nie miało sensu.
Zaczęła układać dokumenty na kupki, miała zamiar powpinać je do odpowiednich segregatorów.
Jednak szybko zrezygnowała.
Co prawda niewiele wiedziała o inwestycjach, akcjach i dywidendach, ale umiała czytać liczby.
Według miesięcznego zestawienia z maja 2014 roku, w czasie, gdy ledwo wiązała koniec z końcem, pracowała w dwóch miejscach i żywiła się makaronem ramen, na jej rachunku leżało ponad dziewięć tysięcy – _tysięcy_ – dolarów.
– Niemożliwe – mruknęła. – Po prostu niemożliwe.
Ale na rachunku widniało jej imię i nazwisko, a obok imię matki.
Przejrzała resztę wyciągów. Przelewy przychodziły regularnie z Bank of Ireland.
Zerwała się od biurka, bezwiednie podeszła do okna i szarpnięciem ściągnęła frotkę z kitki.
Ojciec. To ojciec co miesiąc przysyłał jej pieniądze. Taka miała być rekompensata za odejście? Za to, że nie pisał, nie dzwonił, nie próbował się z nią zobaczyć?
– Nic z tego, nic z tego, to nie tak. Ale…
Matka wiedziała i nie pisnęła córce o tym słowem. Wiedziała i pozwoliła jej myśleć, że on po prostu zniknął, przestał płacić alimenty i bez skrupułów je obie zostawił.
A to nieprawda.
Musiała odczekać, aż ustąpi drżenie rąk i przestaną ją piec oczy.
Wróciła do biurka, posegregowała dokumenty, prześledziła korespondencję i uważnie przeczytała sprawozdanie z ostatniego miesiąca.
Uraza i żal ustąpiły miejsca cichej wrzącej furii.
Chwyciła telefon i wybrała numer brokera.
– Benton Ellsworth.
– Ach, panie Ellsworth, tu Breen Kelly. Ja…
– Pani Kelly. Co za niespodzianka! Jak miło panią słyszeć. Mam nadzieję, że u pani matki wszystko w porządku.
– Na pewno, panie Ellsworth. Właśnie odkryłam, że wysokość funduszy na moim rachunku inwestycyjnym obsługiwanym przez pańską firmę wynosi obecnie trzy miliony osiemset pięćdziesiąt trzy tysiące i osiemset dwanaście dolarów oraz hmmm, sześćdziesiąt pięć centów. Zgadza się?
– Mogę pani podać dokładną wartość z zamknięcia dzisiejszego dnia, ale nie bardzo rozumiem, co pani ma na myśli, mówiąc, że to „odkryła”?
– Czy to są moje pieniądze?
– Tak, oczywiście. Ja…
– Dlaczego widnieją tam również dane mojej matki?
– Pani Kelly – mówił powoli. – Rachunek został otwarty, kiedy pani, wtedy osoba niepełnoletnia, wyraziła wolę udzielenia matce pełnomocnictwa.
– W jaki sposób wyraziłam ową wolę?
– Pani Wilcox oświadczyła, że córka nie chce zajmować się inwestycjami, a pani z kolei nigdy nie skontaktowała się ze mną czy z firmą w celu przeniesienia rachunku wyłącznie na pani nazwisko.
– Ponieważ do dzisiaj nie wiedziałam o jego istnieniu.
– Jestem pewien, że zaszło jakieś nieporozumienie. Proponuję, abyśmy spotkali się we troje: ja, pani oraz pani matka i wyjaśnili tę sprawę.
– W tej chwili moja matka przebywa poza miejscem zamieszkania. Jest w kurorcie, gdzie nie ma dostępu do telefonu i Internetu. – Jakiś bóg nad nią czuwa – pomyślała i dodała głośno: – Uważam, że spokojnie sami to załatwimy.
– Naturalnie, jak najbardziej. Co prawda moja asystentka akurat będzie na wyjeździe, ale mogę umówić się z panią na poniedziałek.
Nie, nie, do poniedziałku opuści ją odwaga. Zupełnie ją straci. Zawsze tak jest.
– A może spotkajmy się teraz?
– Pani Kelly, byłem już w drzwiach, kiedy pani zadzwoniła.
– Przepraszam za niedogodność, ale sprawa jest raczej pilna i ważna dla mnie. Chcę z panem porozmawiać, aby mieć pełniejszy obraz tej… sytuacji, zanim skontaktuję się z prawnikiem.
Cisza zapadła po tych słowach. Breen zacisnęła powieki. Proszę, błagam, nie każ mi czekać – myślała.
– Może jednak lepiej, jeśli się spotkamy i omówimy wszystko dokładnie. Jestem pewien, że tak, jak mówiłem, zaszło tu jakieś nieporozumienie. Słyszałem, że pani nie jeździ samochodem, więc…
– Nie mam samochodu – poprawiła go – ponieważ mnie na to nie stać. Ale spokojnie dotrę do pańskiego biura. Stawię się najszybciej, jak to możliwe.
– Będę czekał na panią w holu, na dole. Jesteśmy niewielką firmą, pani Kelly. Zanim pani się pojawi, większość pracowników zdąży wyjść. Jest weekend.
– Dziękuję.
Rozłączyła się, żeby Benton Ellsworth przypadkiem nie zmienił zdania, i rozdygotana opadła na krzesło.
– Weź się w garść, Breen. Weź się w garść, do cholery, i jedź.
Rozłożyła pomięte dokumenty do odpowiednich teczek. Zostawiła konewkę z wodą oraz otwartą szufladę i zeszła na parter.
Pomyślała o autobusie. Ciekawe, ile czasu zająłby dojazd do centrum.
I zdecydowała się na coś, czego dotąd nigdy nie robiła.
Zamówiła Ubera.
Wszędzie straszne korki. W końcu to piątek, godzina szczytu. Kierowca Ubera, kobieta w jej wieku, wyraźnie miała ochotę na pogawędkę, ale zrezygnowała, kiedy Breen odchyliła głowę na oparcie i przymknęła powieki.
Zamierzała ponownie przejrzeć dokumenty w samochodzie, jednak nie sprzyjała temu choroba lokomocyjna. Niedobrze, skoro po raz pierwszy miała zobaczyć się z człowiekiem, który podobno był jej brokerem.
Potrzebowała planu, ale przez stres i gniew nie mogła pozbierać myśli. W weekend zamierzała (może już nie) zapłacić rachunki, poprzekładać pieniądze z kupki na kupkę, obciąć zbędne wydatki. Miała się tym zająć po gimnastyce. Ćwiczyła w domu, bo nie było jej stać na kartę członkowską klubu fitness.
Niezależnie od wyniku tego spotkania i tak będzie musiała uregulować rachunki.
Uniosła powieki i zobaczyła, że najgorszy odcinek trasy miały za sobą, teraz jechały wzdłuż rzeki. Chylące się ku zachodowi jaskrawe słońce odbijało się na konstrukcji mostu i wodzie, powlekając wszystko odcieniem mosiądzu.
A podobno miało padać – pomyślała i w tej samej chwili tknęło ją, że deszczowiec został w kuchni u matki.
Przeszył ją niepokój. Czy pamiętała, żeby włączyć alarm i przekręcić klucz?
Zamknęła oczy i spróbowała wrócić myślami do tamtej chwili.
Tak, na pewno. Takie rzeczy robi się odruchowo.
Samochód zatrzymał się przed imponującym budynkiem z czerwonej cegły, ukrytym w cieniu wież ze stali i szkła.
Dała napiwek kierowcy i tym sposobem pozbyła się pieniędzy na niedzielną pizzę.
Gdy przecięła chodnik, w drzwiach stanął mężczyzna.
Wysoki, szczupły, w granatowym garniturze w prążki i śnieżnobiałej koszuli z krawatem w odcieniu intensywnej czerwieni. Z jakiegoś powodu poczuła ulgę na widok siwych pasemek w brązowych włosach.
Ma swoje lata – pomyślała. Jest doświadczony. Wie, co robi.
Ona, za diabła, nie wiedziała.
– Pani Kelly. – Wyciągnął do niej dłoń.
– Witam, panie Ellsworth.
– Zapraszam. Moje biuro jest na pierwszym piętrze. Wejdziemy po schodach?
– Jak najbardziej.
Zobaczyła wyciszony dywanem hol z recepcją na wysoki połysk, kilkoma przepastnymi, skórzanymi fotelami i wysokimi roślinami w terakotowych donicach.
– Chciałbym panią przeprosić za rolę, jaką poniekąd odegrałem w tym nieporozumieniu – zaczął, prowadząc ją na górę. – Jennifer, pani matka, twierdziła, że nie jest pani zainteresowana wnikaniem w kwestie związane z prowadzeniem rachunku.
– Kłamała – wyrwało jej się. Tego nie miała w planie, jeżeli w ogóle miała jakiś plan. – Okłamywała pana, o ile to, co pan mówi, jest prawdą. A mnie jakoś zapomniała poinformować o istnieniu rachunku. Do dzisiaj o nim nie wiedziałam.
– Hmm, no tak. – Ellsworth otworzył przed nią drzwi.
W jasnym biurze z wysokimi oknami, większym od salonu w jej mieszkaniu, stało zabytkowe mahoniowe biurko ze snycerskimi zdobieniami oraz skórzana sofka i dwa fotele dla gości.
Boczny stolik zajmował wyrafinowany ekspres do kawy. Na ścianie, na samowiszącej półce stały oprawione w ramki fotografie (zapewne rodziny).
– Mogę pani zaproponować kawę?
– Poproszę. Z mlekiem, bez cukru.
– Zapraszam na fotel – zachęcił ją, kierując się do ekspresu.
– Przyniosłam wszystkie dokumenty – zaczęła, kiedy usiadła ze ściśniętymi kolanami, żeby zapanować nad drżeniem nóg. – Z tego, co zobaczyłam, wynika, że rachunek został otwarty w dwa tysiące szóstym roku. Wtedy moi rodzice się rozeszli.
Zgadza się. Może mi pan powiedzieć, czy wtedy te przelewy miały charakter alimentów?
– Zdecydowanie nie. Sugeruję, żeby pani porozmawiała o tym z matką. Ja mogę udzielić pani jedynie informacji związanych z tym konkretnym rachunkiem.
– Dobrze. Czy to matka założyła to konto?
– Założył je Eian Kelly na pani nazwisko, wskazując pani matkę jako pełnomocnika. W tamtym czasie co miesiąc dokonywał transferu pieniędzy poprzez Bank of Ireland. Na zabezpieczenie pani przyszłości, edukację i pokrycie pani potrzeb.
Splotła mocno palce, żeby ukryć drżenie rąk.
– Jest pan tego pewien?
– Tak. – Podał jej kawę i usiadł, jednak nie za tym pięknym biurkiem z komputerem, lecz na fotelu obok niej. – Osobiście załatwiałem formalności. Pan Kelly przyszedł do biura, założył konto i zlecił mi prowadzenie rachunku.
– Czy on… się z panem kontaktuje?
– Nie, od tamtej pory nie miałem z nim kontaktu. Wpłaty wpływały. Pani matka miała wgląd w konto. Jak już mówiłem, jest bardzo skrupulatna. Jeżeli przejrzy pani sprawozdania, zobaczy, że nigdy nie wyjęła choćby centa. Spotykamy się raz na kwartał, a czasem częściej, jeśli pojawiają się jakieś sprawy wymagające omówienia. Nie miałem powodu przypuszczać, że pani nie wie o istnieniu tego konta.
– Czy pan ma wielu klientów… czy ja jestem klientką?
Uśmiechnął się.
– Tak.
– Czy pan ma wielu klientów, których w ogóle nie interesuje, co dzieje się z kontem, na którym zdeponowano prawie cztery miliony dolarów? Wiem, że Allied Investments jako prestiżowa firma prowadzi rachunki dużych klientów, niemniej to też jest spora kwota.
Milczał przez chwilę i widziała, że zastanawia się nad doborem słów.
– Zdarzają się sytuacje, gdy rodzic, pełnomocnik czy powiernik jest lepiej przygotowany do podejmowania decyzji finansowych od właściciela konta.
– Jestem dorosła. Matka nie ma mojego pełnomocnictwa. – Tak jest, przeczuwała to, podejrzewała, wiedziała. – Zapewne powiedziała panu, że jestem nieodpowiedzialna i nie potrafię zarządzać własnymi finansami.
– Pani Kelly… Breen, nie chcę wnikać w wasze osobiste sprawy. Jednak mogę powiedzieć bez wahania, że matka zawsze miała na względzie twoje dobro. Przy twoich problemach…
– Jakich problemach? – Wzbierający w niej gniew zagłuszył onieśmielenie. – Jestem nieodpowiedzialna? Niezbyt lotna? A może nierozgarnięta?
Ellsworth wyraźnie się zaczerwienił.
– Zdecydowanie nigdy nie powiedziała nic takiego otwarcie.
– Po prostu dała do zrozumienia. W takim razie wypada nam się lepiej poznać, panie Ellsworth. Skończyłam studia, w zimie obroniłam pracę magisterską i teraz zmagam się z ogromnym kredytem studenckim. – Na widok jego zaskoczonej miny pokiwała głową. – Uczę literatury i umiejętności językowych w gimnazjum Grady. Już na studiach licencjackich z trudem spłacałam pożyczkę, mimo że wieczorami dorabiałam w dwóch miejscach. Chętnie podam panu nazwisko dyrektora gimnazjum czy kilku profesorów z uczelni.
– To nie jest potrzebne. Miałem wrażenie, że nie pracujesz albo nie jesteś w stanie utrzymać pracy.
– Od szesnastego roku życia pracuję w lecie i w weekendy. Nadal pracuję w wakacje, żeby spłacać dług, i z tego samego powodu we dwa popołudnia w tygodniu udzielam korepetycji. – Łzy zapiekły ją w oczy; gorące, gniewne łzy. – Ubieram się na wyprzedażach i w lumpeksach. Dzielę z kimś mieszkanie ze względu na czynsz. Żyję z ołówkiem w ręku. Ja…
– Już dobrze. – Dotknął jej dłoni. – Bardzo mi przykro, że doszło do tego…
– Proszę nie nazywać tego nieporozumieniem, bo to było rozmyślne działanie. Ojciec chciał mnie zabezpieczyć finansowo. A tymczasem pracowałam jako kelnerka i brałam pożyczki na czesne. Te pieniądze, które przesyłał, zmieniłyby moje życie. Zmieniłaby je sama świadomość, że o mnie dba.
Odstawiła filiżankę i żeby się uspokoić, wzięła głęboki oddech.
– Proszę wybaczyć. To wina matki, nie pana. Dlaczego pan miałby jej nie wierzyć? Mówił pan, że jestem waszą klientką?
– Jak najbardziej i na pewno to naprawimy. Kiedy wraca Jennifer?
– W przyszłym tygodniu. Ale już teraz muszę to wiedzieć. Te pieniądze są moje?
– Tak.
– Mam więc prawo wycofać fundusze, dysponować nimi?
– Tak, ale myślę, że lepiej się z tym wstrzymać do powrotu twojej matki. Usiądziemy wtedy we troje i wszystko ustalimy.
– Nie jestem zainteresowana. Chcę otworzyć nowy rachunek, wyłącznie na siebie i tam przelać pieniądze. Mogę to zrobić?
– Tak. Mogę założyć taki rachunek. Jaką kwotę chcesz przelać?
– Całość.
– Breen…
– Całość – powtórzyła. – A jeżeli pan obstaje przy spotkaniu we troje, przyjdę w towarzystwie prawnika i wytoczę jej sprawę, no, nie wiem, o sprzeniewierzenie?
– Nie ruszyła twoich pieniędzy.
– Jestem pewna, że prawnik będzie wiedział, jak to nazwać. Chcę dysponować własnymi pieniędzmi i nie głowić się więcej nad rachunkami, spłacić kredyt studencki i odetchnąć z ulgą. Mój ojciec powierzył te pieniądze w pańskie ręce. Ufał, że mając nad nimi pieczę, będzie pan miał na względzie moje dobro. Teraz proszę, żeby pan postąpił właściwie.
– Jesteś pełnoletnia. Do usunięcia nazwiska matki z rachunku wystarczy twój podpis. Muszę jedynie potwierdzić twoje dane, a ty wypełnisz kilka formularzy. Poza tym mam obowiązek skontaktować się z jednym z naszych notariuszy i jeszcze potrzebny mi świadek.
Ponownie nakrył dłonią jej rękę.
– Breen, nie mam powodu, by ci nie wierzyć, jednak czy miałabyś coś przeciwko temu, żeby mi podać numer telefonu do dyrektora szkoły, w której pracujesz?
– Absolutnie nie.