- W empik go
Przebudzenie - ebook
Przebudzenie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 193 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było jeszcze zupełnie szaro, kiedy przez puste ulice szedł pod zbrojną strażą do więzienia. Wysoki, barczysty policyant sunął przed nim z taką powagą i godnością, że panu Janowi narazie wydało się, że to idzie przed nim sam pan komisarz. Pan Jan raz tylko przy załatwianiu jakichś formalności pasportowych, widział komisarza swojego cyrkułu i zapamiętał jego generalskie gesty i generalską postawę.Ten, idący przed nim policyant, miał w sobie coś generalskiego i przypominał panu Janowi komisarza.
Za panem Janem szło czterech żołnierzy z karabinami. Stąpali ciężko, szłapiąc ogromnemi buciskami po wyboistym bruku ulicznym.
Panu Janowi dokuczał wilgotny chłód marcowego poranku. Przez cienkie, gemzowe buciki chwytał go lepkiem błotem za nogi i szedł w górę po kościach dreszczem… Brr.
Niespana noc, pełna jakichś wstrząśnień i wrażeń niemiłych – wykoleiła go zupełnie. Ręce w głębokich kieszeniach jesiennego paltota trzęsły się, dolna szczęka nerwowo uderzała o górną, a myśli bezładnie plątały się po głowie.
Nieraz wraca! do domu o świcie, lecz każdy taki spóźniony powrót miał przedsmak bliskiego wypoczynku. W wygodnem łóżku czekał go zmęczony sen bez śniada, spokojne trwanie bez myśli… Przez zapuszczone rolety zaglądał do pokoju dzień… Zasypiając, słyszał ciche stąpania i szepty. – Marynia i mała Nika chodziły na palcach, rozmawiały cicho, cichutko… Dziś jakże inaczej się czuje! Nie wie, co go czeka, nie wie, dokąd idzie…
Z wylotów ulic poprzecznych, koło których przechodzili, zrywał się wiatr chłodny, dojmujący, uderzał w twarz, wciskał się między poły paltota i przeraźliwie huczał w uszach. Wówczas policyant oglądał się poza siebie niespokojnie… a żołnierze przyśpieszali kroku i otaczali pana śiał pan Jan i coraz głębiej wsuwał głowę między ramiona, a ręce w kieszenie paltota.
Bo półgodzinnej wędrówce wprowadzono go wreszcie na zabrukowany podwórzec więzienny, skąd po kamiennych schodkach dostał się do obszernej sieni. W sieni panował jeszcze mrok, w którym z trudnością zdoiał rozróżnić niskie ławki dokoła ścian i oszklone drzwi w głębi, wiodące na korytarz.
Na chwilę pozostawiono go samego w sieni. Usiadł na ławce i wcisnął się w kąt. Był rad, że nie smaga już go wicher, że otoczyły go jakieś grube, czarne ściany i że ma suchą, kamienną posadzkę pod nogami. Pomimo tego dzwonił jeszcze zębami i trząsł się od zimna…
Nigdy nie bał się zimna i nie rozumiał, dlaczego dziś tak strasznie przemarzł. Nie rozumiał również, dlaczego jest tutaj, w więzieniu? Jak się to wszystko stało? Sam widział czarno nabiałem rozkaz aresztowania… Pamięta doskonale… było: Jan Downar. Jan Downar.
O dwunastej w nocy ktoś energicznie zadzwonił do drzwi ze schodów i jednocześnie ktoś drugi zaczął dobijać się do kuchni… Kto?….
Polica.
szło ich dziesięciu… nie! piętnastu… Mieli miny poważne, urzędowe… A on automatycznie otwiera! przed nimi wszystkie szuflady, drżącemi rękami rozkłada! papiery, fotografie, listy… tłómaczył… czytał… Widział dokoła siebie jakichś obcych ludzi i przerażone, wylękłe oczy Maryni… Chodziła za nim, jak cień, i szeptała:
– Co to? Janku, co to?
– Nic… nic… uspokój się – odpowiadał i ściskał ją za rękę.
A potem kazano mu się ubrać i iść. Oplotły go białe, ciepłe ręce, zadrżały na ustach jego tłumionym płaczem ciepłe usta…
Poszli… W cyrkule, w brudnym, szarym pokoju z portretem w złoconej ramie posiedziano mu raz jeszcze, że jest aresztowany, i kazano coś podpisać… Czerwony nos pomocnika komisarza pochylił się nad jego podpisem. – Charaszo! Wieditie! Znowu znalazł się na ulicy, znowu owiał go chłód…
Dobrze, że siedzi już w kącie, przytulony do wytartej, brudnej ściany, sam… sam zupełnie…
Więzienie budziło się ze snu. Z korytarzów przez oszklone drzwi zaczęły dolatywać głosy rozmów, stąpania jakichś ciężkich nóg i dzwonienie ciężkich, więziennych kluczów. Gdzieś zadzwoniły szyby we drzwiach, któś przebiegi po schodach.
Pana Jana morzyła senność, jakieś mgły napełniły mu oczy… Prędzej… prędzej zasnąć, choć na chwilę… I nagle wyrósł przed nim, jak z pod ziemi, ten sam policyant, który go przyprowadził, i w milczeniu wskazał mu drzwi do kancelaryi.
Pan Jan ziewnął i poszedł we wskazanym kierunku.
W kancelaryi było pełno stołów popełnionych i podrapanych. Przy stolach stały jesionowe, żółte krzesła z powycieranemi poręczami i z podartą na siedzeniach ceratą. Przez środek pokoju, po białej i nierównej pod'.odze,biegł szary, sukienny chodnik.
Przy jednym ze stołów w głębi pokoju, siedział zaspany i nieumyty urzędnik, przy drzwiach stało dwóch strażników więziennych. Jeden z nich był bardzo wysoki i miał czerwoną twarz z sumiastym wąsem pod nosem, drugi był niski i krzywy, twarz miał bladą, brudny, nastroszony wąs i oczy patrzące zpodełba. Panu Janowi wydało się, że ci obaj strażnicy i ten zaspany urzędnik, to dalszy ciąg mizernego umeblowania kancelaryi więziennej, tak dopełniały się nawzajem ciemne barwy szynelów z podartą ceratą krzeseł i szary, wydeptany chodnik, z brudną szarością twarzy nieumytego i zaspanego urzędnika.
Policyant rozkazującym tonem poprosił o zdjęcie pałta i marynarki – i jednocześnie pan Jan uczuł na sobie ręce strażnika z czarną brodą. Objęły go wpół, pełzły nadół po ciele, utonęły na chwilę w kieszeniach spodni i ześliznęły się po kolanach na mokre i brudne buciki. Pan Jan jednocześnie widział, jak strażnik z sumiastym wąsem trzęsie jego marynarkę i rewiduje kieszenie paltota… Potem zabrano mu szelki, krawat i zegarek i pozwolono się ubrać. Powoli naciągał na siebie marynarkę i czuł na powiekach coraz większą senność. Szary chodnik zaczął nieprzyjemnie falować, a brudne i podarte krzesła kołysały się jak łódki na wodzie.
Po chwili siedział na jednym z tych brudnych krzeseł nawprost urzędnika i odpowiada? na pytania.
Odzie się urodził? Gdzie? Daleko – w jednej z północnych guberni! Litwy… wymienił nazwę… Mieszkał na wsi… potem uczył się w Wilnie, potem w głębi Rosy i… O, daleko! bardzo daleko, gdzieś na końcu Rosyi… Potem powrócił do kraju… Czem się trudni? z czego żyje? Jest artystą… nie!… nie maluje, nie pisze… Skończył prawo – jest prawnikiem… Czy jest żonaty? Czy ma dzieci?… Pytania sypały się jedno po drugiem, zachrypły głos urzędnika pełzł po nim długo i skrzypiał, jak źle nasmarowane drzwi… Ma… ma żonę i jedno dziecko, tylko jedną małą córeczkę Nike… Ach, ten zachrypły urzędnik nie zna jego córeczki! – myślał i odpowiadał w dalszym ciągu sennie, ziewając co chwila, a przed zamglonemi jego oczami przesuwały się jakieś dalekie obrazy, chodziły jakieś mgły znajome, pełne kształtów zapamiętanych niegdyś przed laty i pozbawionych szarej powszedniości.
Widział urwisty brzeg rzeki, widział wielki ian pszenicy, falujący złotem, bezkresny… miasteczko… biały kościółek z czerwonym dachem… sklep z zielonymi okiennicami… długi szary mur i zielone kopuły cerkiewki…
Potem widział serdeczną głowę ojca… potem jakieś oczy chabrowe, dziecinnie bezradne i jednocześnie głębokie, jak dwa morza…
– Padpiszytie! – powiedział wreszcie urzędnik, podsuwając mu pożółkły arkusz papieru.
Podpisał.
– W 63 nomier – zwrócił się urzędnik do strażnika.
Wysoki z dużym, płowym wąsem strażnik zastukał butami po podłodze i zadzwonił kluczami. Pan Jan wstał i wyszedł za nim drzwiami wiodącemi na korytarz więzienny. Na korytarzu było jeszcze mroczno. Z końca, przez podwójne, oszkione drzwi z zakratowanego okna, sączyło się szare, niepewne światło budzącego się, marcowego dnia.
Po czarnych, żelaznych schodach weszli na piętro. Na piętrze był taki sam korytarz, tak samo przedzielony oszklonemi drzwiami i z obu stron zakończony zakratowanemi oknami.
Pan Jan szedł za strażnikiem sennie i powoli. Myśli plątały się bezładnie:
– Więzienie… to tak się wchodzi do więzienia!… po takich czarnych, długich schodach… przez taki długi korytarz… W oknach, we drzwiach, wszędzie kraty, pełne oczu podpatrujących i szpiegujących… za kratami siedzą ludzie – i on, Jan Downar, będzie siedział…
Skręcili na lewo. Oszklone drzwi otworzyły się przed nimi bez szmeru i tylko przy zamykaniu zadzwoniły żelazem ciężkich ram.
Przez środek korytarza biegt tak, jak w kancelaryi, długi, szary, chodnik. Korytarz był nie skończenie długi, sklepiony i mroczny. Z obu stron ciągnęły się aż do końca dwa szeregi zamkniętych, pomalowanych smołą na czarno, drzwi.
U wejścia spotkał ich strażnik oddziałowy Makar Lisica, i badawczem spojrzeniem zmierzył pana Jana. Makar Lisica był już od lat kilkunastu strażnikiem więziennym i miał oczy wprawne do oceny nowych przybyszów. Odrazu poznał, z kim ma do czynienia.
Po ukończeniu służby wojskowej, zamiast wrócić do swej wioski rodzinnej, wstąpił do służby więziennej. Zpoczątku przytłoczyła go ponurość mrocznych korytarzów i gęste siatki rdzawych krat w każdem oknie. Powoli jednak przyzwyczaił się do więziennego życia, wrósł w tę zaryglowaną mroczność i znieczulał na dramaty, które codziennie na cztery spusty zamykał swymi ciężkimi kluczami. Uszy zaczęły chciwie i zdradziecko podsłuchiwać, a oczy podpatrywać. Nawet cała powierzchowność jego znakomicie dostosowała się do tego ponurego otoczenia. Oczy nabrały jakiegoś chytrego wyrazu, i patrzyły zpodełba, głowa pochyliła się naprzód i weszła głęboko między kościste, szerokie ramiona. To sprawiało wrażenie, że jest garbusem. Kiedy zaczynał mówić, usta jego kurczyły się tak, że każdy myślał, iż się śmieje. Ale
Makar nie śmiał się prawie nigdy – był, jak więzienie, ponury i skryty. Mieszkał wraz z żoną Praskowią w obrębie więzienia, w małym domku piętrowym. Praskowią była córką podoficera żandarmów z cytadeli, Własowa. Stary żandarm odwiedzał ich dość często. Podczas odwiedzin wypijał zwykle niezliczoną ilość szklanek herbaty. Lisica lubił teścia i chętnie z nim rozmawiał o polityce.
– Sława Bohu, uśmirym – powtarzał, ilekroć Własow zaczynał mówić o rewolucyi.
– Izwiestno – potakiwał mu teść.
Dziś, obejrzawszy uważnie pana Jana, Lisica pytająco spojrzał na kolegę z sumiastym wąsem.
– 63 – odpowiedział ten i zajrzał w głąb korytarza.
– Oho! szczęśliwczyk z pana… najlepsza cela, salonowy pokój – powiedział Lisica i zadzwonił kluczami.
– Najlepsza… najlepsza… – powtarzał w duchu pan Jan i powlókł się za Lisicą w gtąb korytarza.
Po chwili znalazł się w niedużym, kwadratowym pokoiku o białych ścianach i małem okienku u góry. W kącie, między wmurowaną w ścianę deską, imitującą stół, a ścianą zewnętrzną był zawieszony z szarego płótna hamak do spania, z drugiej strony było to samo. Na jednym z nich leżała czyjaś pościel i ubranie, ale w celi nie było nikogo.
– Będę tu nie sam? – zapytał Lisicę.
Z towarzyszem… A cóż, z towarzyszem weselej będzie – odparł Lisica i wysunął się z celi na korytarz.
Pan Jan ucieszył się, że będzie miał towarzysza. Zawszeć we dwóch weselej – więzienne dni będą krótsze, nie będzie tej więziennej samotności! Więzienie zawsze wyobrażał sobie, jako ciągłą, beznadziejnie głuchą i zapomnianą samotność, zamkniętą na cztery spusty pojedynczość. I nagle dowiaduje się, że będzie miał towarzysza.
– Towarzysz więzienny… kto on?… za co siedzi? – myslał, układając się na pustym hamaku i okrywając się paltotem.
Na posianiu leżało ubranie – szara, wytarta i postrzępiona marynarka, kamizelka z brudną i podartą podszewką i postrzępiony kołnierzyk… Zniszczone, stare ubranie zaczęło opowiadać panu Janowi o swoim właścicielu. Towarzysz więzienny w drzemiących oczach pana Jana, zaczął przyoblekać się w żywe kształty. W pokoju, w ciasnej celi było pełno jego ruchów i głosu…
I nagle oczy zamknęły się, a myśli rozpłynęły się w bezkształtach snu.
Spał snem kamiennym, snem człowieka zmęczonego do utraty zmysłów, przestał egzystować zupełnie…
Kiedy obudził się, sklepiona, biała cela była pełna słońca. Otworzył i zamknął oczy – i znowu otworzył i zamknął, i leżał w zdrętwiałym bezruchu…
Więc to prawda, to rzeczywistość!… Obudzi! się w. więzieniu… Jan Downar siedzi w więzieniu…
Codziennie zrana w gazetach pod rubryką: aresztowania i rewizye – przebiega! oczyma nazwiska aresztowanych, potem myślał o nich przy śniadaniu, potem w cukierni mówił o nich z przyjaciółmi.
A dziś jest już sam aresztowany i wtrącony do więzienia… Jak to brzmi! Jan Downar wtrącony do więzienia.
Oryginalnie… Napiszą o tem w gazetach, a przyjaciele i znajomi będą myśleli o nim przy śniadaniu i będą rozmawiali o nim w cukierni. Kelner będzie nadstawia! uszu, podsłuchując ciekawą rozmowę o aresztowaniu stałego gościa.
Jan Downar siedzi w więzieniu. Więc to ta rewolucya, o której przedwczoraj jeszcze rozprawiał w barze pod Wiechą, ta rewolucya, którą tak uwielbiał głośno, pokazała mu swoje pazury…
Marynia zawsze mówiła, że jest nieostrożny. Otworzył oczy.
W szarej marynarce, w brudnym, postrzępionym kołnierzyku chodził po ce'.i niski, szczupły blondyn. Mógł mieć najwyżej lat trzydzieści. Długie, rzadkie włosy niezdecydowanego koloru biegły na tył gtowy, odsłaniając wysokie czoło. Twarz mial żółtą i kościstą, o wystających kościach policzkowych i grubych, mięsistych wargach. Wąsów prawie nie miał, tylko na szyi i koło uszu, rosły nierówne i rzadkie kępy włosów. Ubranie leżało na nim niewygodnie, marynarka właziła na szyję i dotykała nierównych kosmyków włosów na głowie, spodnie marszczyły się i krępowały ruchy.
Pan Jan pośpiesznie zmrużył oczy i leża! znowu nieruchomy, czując przy sobie bliską obecność tego nieznajomego i obcego człowieka. Czuł do niego żal – ten wątły i bezsilny prawie człowiek mimowoli zrobił mu zawód. Ładny rewolucyonista!
Pan Jan wogóle stał daleko od rewolucya. Ruchy mas, niezłomnie mocne protesty szarych tłumów, pojedyncze wybuchy i bohaterstwa, przyoblekły się w jego wyobraźni w jakieś osobowe, urojone kształty. Zdawało mu się, że re-wolucyoniści to jakieś wielkie olbrzymy, o długich, żylastych rękach, ociekających krwią, i barach atlety. Wyrazy: robotnik, lud – tworzyły wielkie szare obrazy, czarne sylwety zadymionych, fabrycznych miast, nawoływania, krzyki, i zgrzyt maszyn. Widział ogromną rękę, dźwigającą olbrzymi młot, nabrzmiałe wielkim wysiłkiem, mięśnie – zupełnie, jak na afiszu jakiejś wystawy berlińskiej. Wyraz: rewolucya – dawał zupełnie inny obraz. Widział szare mrowie ludu, długie węże uroczystych pochodów, słyszał stąpania tysiąca nóg, oddechy tysiąca piersi i niesfrojną, nierówną, chóralną pieśń… I nagle ten rewolucyonistą, bez mięśni, bez krwi, o twarzy żółtej i pomarszczonej, jak cytryna! Co za zawód! Więc to tak wygląda ten bunt, zmiatający stare porządki i stare prawa?
Otworzył oczy i usiadł na płótnie. W tejże chwili zaczęły na niego badawczo patrzyć siwe oczy towarzysza. W spojrzeniu tem byia jakaś nieprzyjemna, podejrzliwa skrytość człowieka-podpatrywanego i szpiegowanego na każdym kroku i jednocześnie chciwa ciekawość więźnia zamkniętego w samotności gołych ścian i krat.
Zatrzyma! się na chwilę pod ścianą i zapytał: