- promocja
- W empik go
Przebudzenie - ebook
Przebudzenie - ebook
Grecja. Starożytna kraina pełna tajemnic, legend i mitów…
Biznesmen Jordan Chase odwiedza historyczny grobowiec, w którym doświadcza mrocznej wizji przyszłości. To właśnie tutaj, Lelia – piękna, ale niebezpieczna kobieta, zaprzyjaźnia się z grupą turystów… by wkrótce zesłać na nich koszmarny ból.
Żyje, by uwodzić i niszczyć. Żyje, aby karmić się ludzką ofiarą.
Lelia to coś więcej niż mit. Coś więcej niż przesąd. Lelia… jest zabójcza…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83296-09-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grecja, 1984
Santoryn
Ciało. Zawsze ciało...
Zrobiła krok do tyłu na chłodnej betonowej podłodze, usiłując się przejrzeć w małym łazienkowym lustrze, jeśli nie od stóp do głów, to przynajmniej od głowy do kolan. Udało jej się to dopiero wtedy, gdy stanęła pośrodku sypialni. Na łóżku leżały jej rzeczy, w schludnych kupkach, co lepsze zdążyła przenieść do szafy. Dla odmiany plecak drugiej dziewczyny przypominał otwartą ranę, z której sączyły się na zewnątrz pstrokate stroje zaściełające narzutę, poduszkę i spływające aż na podłogę.
Nie pamiętała, jak tamta się nazywa. Ula, a może Mia. Jakoś po szwedzku. Podróżowała od dłuższego czasu, jej białe rzeczy dawno zszarzały. Dlaczego ich nie prała? Nie była już przecież w brudnych, zapuszczonych Indiach.
Odwróciła z niesmakiem wzrok od cudzych ubrań i spojrzała ponownie w lustro.
Nawet po tym, jak się rozebrała, śmierdziała jak świnia – czy raczej jak osioł.
Z przystani do miasta wiodło pięćset sześćdziesiąt sześć stopni. W upale południa zwierzęta mozoliły się i pociły. Poganiacz zezwalał im tylko na krótki odpoczynek, po czym smagał batem ostatniego, a ten podrywał się, płosząc resztę.
Lubiła jazdę wierzchem, uczucie mięśni pod nią się napinających. Wyciągała rękę, by poklepać osiołka po szyi, twardej, zgrzanej i wilgotnej. Zdawało jej się, że wyczuwa cierpienie zwierzęcia, jego znój.
Jakkolwiek silny organizm, zawsze jest ciało. Miękkie, uległe.
Tutaj.
Uszczypnęła bladą skórę między talią i biodrem.
I tutaj.
Z boku pod pachą, gdzie zaczynała się pierś.
Przeniosła spojrzenie na swoje łóżko. Przybornik do szycia leżał otwarty.
Uszczypnęła wewnętrzną część uda.
I jeszcze tu, pomyślała, czując dreszcz.
Jej współlokatorka przebywała na tarasie trzy piętra wyżej, podziwiając widok góry w gasnącym słońcu. Lelia wiedziała, co tamta widzi: długą na dziesięć i szeroką na osiem kilometrów zatokę, krater uśpionego wulkanu – jedno i drugie iskrzące się w świetle. Lazurowe niebo i lazurowe morze, które zbiegały się, tworząc nieskończony horyzont. Z tej wysokości widok był spektakularny, z pewnością zatrzyma tamtą na pewien czas. Nie na długo jednak. Jak zawsze.
Odnalazła igłę w przyborniku. Sięgnęła po wacik. Igłę umieściła między zębami. Z bocznej kieszeni torby podróżnej wyjęła pudełko zapałek z nazwą paryskiej restauracji na wierzchu. Wróciła do lustra.
Nauczyła się tego lata temu, z początku przychodziło jej z trudem, ale z czasem zaczęło dawać satysfakcję, a nawet przynosiło przyjemność. Zapaliła zapałkę i przytknęła do igły. Czując woń siarki, patrzyła, jak czubek czernieje. Przetarła go wacikiem.
Ujęła skórę na wewnętrznej stronie uda w dwa palce i odciągnęła na bezpieczną odległość od mięśnia pod spodem, następnie przyłożyła do niej igłę i powoli wprowadziła do środka, do połowy długości. Z zamkniętymi oczami wyobrażała sobie, jak szpic rozdziela tkanki, zmusza komórki, by dostosowały się do obcego kształtu.
Poruszyła oczami pod powiekami. Udo jej zapulsowało, skóra zapiekła ją od przypalenia.
Wolno wyciągnęła igłę, skoncentrowana, skupiona na uczuciu zamykania się tkanek milimetr po milimetrze, gdy ciało ulegało znów scaleniu, gdy przywracała sobie stan całości.
Cała, ale nie do końca, w jej głowie pojawiła się myśl. Komórki protestowały. Usta, piersi, brzuch – odbicie w lustrze lśniło.
Niezniszczalna, ale nie do końca. Złudzenie.
Ból ustąpił. Odetchnęła głęboko.
Wpatrzyła się w swoje bladoniebieskie oczy, płomienne i śliczne.
Zawsze jest ciało...
Coś do zdobycia, do pokonania.JORDAN THAYER CHASE
Mykeny
Wdrapał się pod górę półtora kilometra i wreszcie zobaczył ruiny twierdzy hen wysoko w oddali, plamę skał w kolorze miodu na tle bujnej zieleni porastającej góry. Miasto miał za sobą – restauracje i bary o nazwach takich, jak Agamemnon, Menelaos i Klitajmestra, sklepiki dla turystów i hotele, nastolatków w dizajnerskich kurtkach śmigających na skuterach, ryczących jak zarzynane wieprze – i cieszył się z tego, że je tam zostawił.
Minął znajdujące się na poboczu dwa stanowiska z kryptami w trakcie odsłaniania. Dolinę biegnącą wzdłuż drogi porastały cyprysy, agawy i wiotkie czerwone maki. Słońce nie grzało zbyt mocno. W uszach świszczał tylko wiatr, podwiewający spódnice turystek i szarpiący daszkami, które miały chronić przed słońcem. Był coraz bliżej ruin.
Po prawej miał stado kóz i owiec pasących się wśród wysokiej trawy. Przystanął i obserwował je, dopóki pasterz nie zdjął czapki i nie zaczął się na niego gapić. Odpowiedział na to hardym spojrzeniem.
Czytał w mężczyźnie jak w otwartej księdze.
Łatwizna.
Z trudem kiełznany gniew. Gniew i święte oburzenie.
Znał powód. Obrazy przewinęły mu się przed oczami. Trzy dni wcześniej grupa pijanych młodzików, turystów, obrzuciła stado zwierząt pustymi puszkami, butelkami, niedojedzonymi kanapkami z fetą. Widział to równie dobrze, jak pasterz przed nim, gdy zbulwersowany zerwał nakrycie głowy i machając nim, zaczął wykrzykiwać ze złością. Młodzicy śmiali się i wytykali go palcami, zanim uciekli.
Czuł wściekłość mężczyzny, jego ból i zdenerwowanie.
Jedna z kóz nadal utykała. Któryś z młodzików uderzył ją w piszczel butelką po piwie. Chase bez trudu wyłowił ofiarę wzrokiem. Tamta. Koźliczka właściwie. Ulubienica pasterza, dokładnie naprzeciwko niego.
W mężczyźnie narastała nieufność.
Chase się oddalił.
Droga była stroma. Oddychał ciężko. Czterdzieści pięć lat, zbyt dużo wypalonych papierosów i za dużo wypitej whiskey. Wysiłek mu jednak nie przeszkadzał. Ktoś jego postury musiał ćwiczyć, w przeciwnym razie jego ciało zamieniłoby się w budyń. A ostatnimi czasy nie miał tej aktywności za dużo. Brzuch pozostał płaski, a barki szerokie jak zawsze, ale zaczął tracić siłę w nogach. Będę musiał nad tym popracować, uznał. Po powrocie.
Jeśli wrócę.
Ta myśl rzuciła się na niego niczym wąż już drugi raz tego dnia.
Mogę tu umrzeć.
Zapomnij o tym, upomniał się w duchu. Musisz iść dalej przed siebie.
W lewo odchodziła wąska ścieżka oznaczona drewnianym drogowskazem z napisem: DO SKARBCA ATREUSZA.
W głowie poczuł brzęczenie, jakby zalęgł mu się tam rój rozwścieczonych insektów. Dłonie zadrżały.
Tak, pomyślał. Dokładnie tutaj.
Otarł czoło. Choć nie było przesadnie gorąco, i tak ubrał się za grubo. Szara marynarka zdążyła się wymiąć, a drogie skórzane buty przykurzyć.
Elaine cię ostrzegała, pomyślał. Zanim udałeś się na lotnisko. Ale ty zbytnio się śpieszyłeś.
Nie jesteś na to przygotowany.
Nie jesteś przygotowany w najmniejszym stopniu.
To akurat go nie dziwiło. Zawsze był nieprzygotowany w mniejszym lub większym stopniu. Jak choćby z tamtym pasterzem – po prostu zaczął w nim czytać.
I jak z przyjazdem tutaj – został tu wezwany.
Siedział w nowojorskiej sali konferencyjnej na wprost swojego zarządu, gdy nagle w niewytłumaczalny sposób poczuł, że Mykeny do niego przemawiają.
A właściwie krzyczą, sprostował teraz w myślach. Ból głowy był natychmiastowy, oślepiający.
Muszę polecieć do Tasos, oznajmił Elaine. Sprawdzić, co z umową eksportową.
Znała go na wylot, wiedziała o jego darze, nie zgłosiła więc zastrzeżeń, choć oboje mieli świadomość, że interesy można równie dobrze załatwić przez telefon, co zajęłoby znacznie mniej czasu. Była to tylko wymówka, przez wzgląd na nią, żeby się nie martwiła. Jego żona tyle rozumiała.
Jak dotąd nawet się nie skontaktował z nikim z Tasos. Nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby chciał.
Ledwie pamiętał wysiadanie z samolotu i jazdę taksówką na dworzec autobusowy, żeby kupić bilet i przyjechać tutaj.
Mykeny zamknęły go w swoim uścisku. A on im się poddał.
Zdarzało mu się to wcześniej, choć nigdy aż tak.
Zwiedzał jakieś miejsce, a ono nieoczekiwanie sięgało ku niemu. Zawsze było to miejsce starożytne. Odbierał to jako dotyk starożytności, jakby żywej. Głęboko go to poruszało. Był świadom towarzyszącego temu niebezpieczeństwa. Był świadom zmian, które w nim zachodziły – zwykle na lepsze.
Tym razem odbyło się to inaczej.
Zupełnie jakby ktoś zaczął mu rozkazywać. Chase, zabierz dupę w troki i ruszaj do Grecji. Miał wrażenie, jakby czyjaś silna dłoń pociągała za sznurki, a on był tylko marionetką.
Doświadczenie podpowiadało mu, że nie warto się opierać.
Posłuchał więc.
A teraz stał w słońcu, mrużąc oczy – znowu nieprzygotowany – i żałował, że nie ma przy sobie ciemnych okularów.
W Ameryce zostawił kilka tysięcy osób, zależnych od niego w taki czy inny sposób, w firmach o nazwach: Laserlab, Ampcomp, JTC Imports. W ich oczach postępował jak głupiec, okazywał się nieodpowiedzialny.
Nie przejmował się.
Nie był też przecież tym dzieciakiem, który pod palącym meksykańskim słońcem rył w ruinach Tenochtitlán.
Tym również się nie przejmował.
Miał takie uczucie, jakby nigdy w życiu nie uczynił nic ważniejszego. I nieważne, że musiał tyle na to czekać.
Doświadczenie nauczyło go wierzyć w tego typu rzeczy. Zresztą co innego mógłby zrobić?
Idąc przez lasek, dotarł do końca drogi. Czekała tam na niego furtka z siatki, byle jak sklecona kasa, a w niej niski śniady bileter w ciemnych okularach. Zapłacił mu siedemdziesiąt drachm, odebrał swój bilet i podjął wspinaczkę.
Ścieżka skręcała w lewo. Już za pierwszym zakrętem Chase natknął się na dromos, długi na sto i szeroki na jakieś trzy i pół metra korytarz wyrżnięty w górze i obłożony kamieniem połączonym zaprawą. Bryły skalne były ogromne. Cyklopowe. Tak, to było odpowiednie słowo. Ułożone gigantyczną ręką. Chase zagłębił się we wnętrzu.
Góra wokół niego opadała łagodnymi zboczami, upstrzona brązową i zieloną trawą, pośród której wysokie wąskie wejście do grobowca przypominało ogromny, dwunastometrowy sztylet wbity w jej serce, pełen okrucieństwa, ale też wspaniałości, duży wystarczająco, by zaburzyć perspektywę i poczucie odległości. Rozumiał już, dlaczego starożytni Grecy przedstawiali bogów jako ludzi. Któż mógł powiedzieć, czy to miejsce zbudowali ci pierwsi czy ci drudzy?
Grobowiec Agamemnona, jak uważał Schliemann.
Agamemnon...
Król, który powiódł Greków do Troi. Spadkobierca klątwy domu Atreusza – rodu o początkach sięgających niepamiętnych czasów, założonego przez braci, z których jeden karmił drugiego ciałem własnych dzieci. Król ludu epoki brązu żyjącego szesnaście wieków przed Chrystusem i wierzącego w bóstwa ziemi i plonów, nie pokojowo nastawionych podniebnych bogów Olimpu.
Agamemnon. Zabójca własnej córki. Uśmiercony przez swoją żonę i królową.
Poświęcenie mężczyzny, pierwiastka generatywnego, kobiecie, pierwiastkowi prokreatywnemu.
Zdarzenie, do którego dochodziło na całym świecie wciąż od nowa, ilekroć w jakiejś krainie zapanował głód i ludzie znaleźli się w potrzebie. Pewnie był ktoś taki, pomyślał Chase. Pewnie jest w tej historii ziarno prawdy. Mężczyzna poświęcony – jak wielu królów przed nim, gdy stali się zbyt starzy, gdy stracili autorytet bądź ich potęga zbladła – bogini ziemi, aby ją użyźnić i rozpocząć cały proces od nowa.
W tym przypadku Mykeńczycy.
Powiew wiatru zmierzwił jego rzadkie szatynowe włosy, przygładził je więc dłonią, później otarł strumyk potu cieknący mu po twarzy.
Grobowiec nadal emanował energią, przyciągał magnetyzmem. Dało się to wyczuć nawet tutaj, na zewnątrz.
Chase zatrzymał się przy wejściu i zajrzał do środka. Pusto. Ubiegł pierwszych turystów, którzy wciąż zwiedzali twierdzę.
Świetnie.
Ogarnęło go podniecenie. Wyostrzył zmysły, niemal całkiem zamierając. Otworzył się na to, co czekało go wewnątrz, podczas gdy adrenalina wolno płynęła w jego żyłach. Było tak, jak powinno.
No dalej, ponaglił się w duchu.
Chwilę później wkroczył do środka.
Wraz z pierwszym krokiem zaczął do niego śpiewać tolos.
Normalnie śpiewać.
Słyszał buczenie pszczół – ale skąd? Nie widział przecież żadnej. Prędzej były to osy mające gniazda w zagłębieniach skalnych. Oprócz monotonnego buczenia także świergotanie ptaków, dziesiątek ptaków, wróbli; stawało się coraz głośniejsze, w miarę jak posuwał się w głąb. Skrzydlaci strażnicy upominali go ze swoich gniazd i przefruwali tuż pod sklepieniem przypominającej ul komnaty zbudowanej w ten sposób, że każdy krok wprawiał ją w drżenie za sprawą krótkiego staccato ech. Chase dotarł do jej centralnego punktu.
Stał tam, przyglądając się ścianom poczerniałym od ognisk pasterzy, wielkim kamieniom podstawy, które stawały się coraz mniejsze w miarę wznoszenia, aż osiągnęły rozmiar zwykłej cegły, na sklepieniu ułożone w koncentryczne kręgi. Niedługo potem trele ucichły. Powietrze było chłodne i nieruchome. Pojedyncza smuga jasnego światła wpadająca przez otwór wejściowy skąpała go złotem.
Wyrzucił z głowy wszystko, sam stał się otwartą księgą.
Choć nie do końca, przemknęła mu myśl.
Miał poczucie przeszłości, lecz nie władzy. Ta była gdzie indziej. Ale blisko. Bardzo blisko.
Tam.
Po prawej znajdowało się przejście, wysokie może na dwa metry – mniejsza wersja gargantuicznych wrót, przez które przeszedł przed chwilą. W sam raz dla mężczyzny takiego jak on. Czuł pewność, że intuicja go nie zawodzi.
To na pewno tam.
Gdy ruszył na wskroś komnaty, wróble ponownie zaprotestowały, on jednak nie zatrzymał się, dopóki nie dotarł do drzwi. Masywne nadproże zawisło centymetry nad jego głową. Zerknął do środka.
Być może wcześniej, o poranku, do drugiej komnaty wpadało światło, lecz nie teraz.
Wpatrywał się w głęboką czerń niewidzącym wzrokiem.
Oczy nie chciały się przyzwyczaić do ciemności. Poczuł, że odbija się od mroku jak od ściany.
Podniósł rękę, wyciągnął ją przed siebie.
Odcinek od dłoni do łokcia zniknął całkowicie.
Wytężył spojrzenie, potem opuścił powieki i rozwarł je ponownie. Nadal nic. Palce, nadgarstek, przedramię – wszystko zniknęło. Po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz.
Uniósł drugą rękę i ruszył przed siebie.
*
Ani czerń nocy. Ani czerń pod powiekami. Ani połączenie obu tych czerni.
Coś głębszego niż one, znacznie głębszego. Dno otchłani, której nie dosięgnęło nigdy żadne światło. Chase czuł, że jego źrenice rozszerzają się do granic, próbując dostosować się do tego niemożliwego środowiska.
Sunął pomału naprzód, kierując się dokładnie na wprost. Powietrze tu było o wiele chłodniejsze i wilgotniejsze. Ale nie czuć go było stęchlizną – tylko ziemią, czymś czystym i twardym. Miał pewność, że miejsce, w którym się teraz znajduje, nie wyszło spod ręki człowieka. Musiała to być naturalna jaskinia, komora głęboko w trzewiach góry. Stąpał ostrożnie, by uniknąć uskoków i progów. Szurał nogami i poruszał przed sobą rękami niczym ślepiec. Był ślepcem. Był Edypem. Trzy metry. Sześć metrów. Siedem.
W dalszym ciągu nic tylko ciemność. Nie oglądał się za siebie.
Nie słyszał nic poza szuraniem własnych stóp na nierównym podłożu, poza tym szuraniem i własnym oddechem. Nawet ptaki zupełnie umilkły.
Zastanawiał się, czy jest sam.
Wreszcie jego dłonie napotkały chłodny zroszony kamień.
Pod tym dotykiem przeszył go prąd. Poczuł, że coś go przepełnia, jakaś wspaniała, mocarna obecność. Tak silna, że nieomal do niej przemówił: „Tak, słyszę cię. Tak”.
Odwrócił się plecami do muru i wbił spojrzenie w drzwi, którymi tu się dostał. Ujrzawszy delikatną miodową poświatę, rozluźnił się momentalnie, ucieszony, że znów widzi. Na ramionach czuł szorstkość kamienia.
Potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Szedł w ciemnościach. Płynął przez czerń.
A jednak przed nim ciągnął się szpaler zapalonych świec. Stały na rozmieszczonych w równych odstępach kamiennych płytach. Zwykłe urodzinowe świeczki. Niewielkie, rozjaśniały tylko maleńki krąg przestrzeni wokół.
Ale płonęły.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------