Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Przebudzenie - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przebudzenie - ebook

Grecja. Starożytna kraina pełna tajemnic, legend i mitów…

Biznesmen Jordan Chase odwiedza historyczny grobowiec, w którym doświadcza mrocznej wizji przyszłości. To właśnie tutaj, Lelia – piękna, ale niebezpieczna kobieta, zaprzyjaźnia się z grupą turystów… by wkrótce zesłać na nich koszmarny ból.

Żyje, by uwodzić i niszczyć. Żyje, aby karmić się ludzką ofiarą.

Lelia to coś więcej niż mit. Coś więcej niż przesąd. Lelia… jest zabójcza…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83296-09-8
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LE­LIA

Gre­cja, 1984
San­to­ryn

Ciało. Za­wsze ciało...

Zro­biła krok do tyłu na chłod­nej be­to­no­wej pod­ło­dze, usi­łu­jąc się przej­rzeć w ma­łym ła­zien­ko­wym lu­strze, je­śli nie od stóp do głów, to przy­naj­mniej od głowy do ko­lan. Udało jej się to do­piero wtedy, gdy sta­nęła po­środku sy­pialni. Na łóżku le­żały jej rze­czy, w schlud­nych kup­kach, co lep­sze zdą­żyła prze­nieść do szafy. Dla od­miany ple­cak dru­giej dziew­czyny przy­po­mi­nał otwartą ranę, z któ­rej są­czyły się na ze­wnątrz pstro­kate stroje za­ście­ła­jące na­rzutę, po­duszkę i spły­wa­jące aż na pod­łogę.

Nie pa­mię­tała, jak tamta się na­zywa. Ula, a może Mia. Ja­koś po szwedzku. Po­dró­żo­wała od dłuż­szego czasu, jej białe rze­czy dawno zsza­rzały. Dla­czego ich nie prała? Nie była już prze­cież w brud­nych, za­pusz­czo­nych In­diach.

Od­wró­ciła z nie­sma­kiem wzrok od cu­dzych ubrań i spoj­rzała po­now­nie w lu­stro.

Na­wet po tym, jak się ro­ze­brała, śmier­działa jak świ­nia – czy ra­czej jak osioł.

Z przy­stani do mia­sta wio­dło pięć­set sześć­dzie­siąt sześć stopni. W upale po­łu­dnia zwie­rzęta mo­zo­liły się i po­ciły. Po­ga­niacz ze­zwa­lał im tylko na krótki od­po­czy­nek, po czym sma­gał ba­tem ostat­niego, a ten pod­ry­wał się, pło­sząc resztę.

Lu­biła jazdę wierz­chem, uczu­cie mię­śni pod nią się na­pi­na­ją­cych. Wy­cią­gała rękę, by po­kle­pać osiołka po szyi, twar­dej, zgrza­nej i wil­got­nej. Zda­wało jej się, że wy­czuwa cier­pie­nie zwie­rzę­cia, jego znój.

Jak­kol­wiek silny or­ga­nizm, za­wsze jest ciało. Mięk­kie, ule­głe.

Tu­taj.

Uszczyp­nęła bladą skórę mię­dzy ta­lią i bio­drem.

I tu­taj.

Z boku pod pa­chą, gdzie za­czy­nała się pierś.

Prze­nio­sła spoj­rze­nie na swoje łóżko. Przy­bor­nik do szy­cia le­żał otwarty.

Uszczyp­nęła we­wnętrzną część uda.

I jesz­cze tu, po­my­ślała, czu­jąc dreszcz.

Jej współ­lo­ka­torka prze­by­wała na ta­ra­sie trzy pię­tra wy­żej, po­dzi­wia­jąc wi­dok góry w ga­sną­cym słońcu. Le­lia wie­działa, co tamta wi­dzi: długą na dzie­sięć i sze­roką na osiem ki­lo­me­trów za­tokę, kra­ter uśpio­nego wul­kanu – jedno i dru­gie iskrzące się w świe­tle. La­zu­rowe niebo i la­zu­rowe mo­rze, które zbie­gały się, two­rząc nie­skoń­czony ho­ry­zont. Z tej wy­so­ko­ści wi­dok był spek­ta­ku­larny, z pew­no­ścią za­trzyma tamtą na pe­wien czas. Nie na długo jed­nak. Jak za­wsze.

Od­na­la­zła igłę w przy­bor­niku. Się­gnęła po wa­cik. Igłę umie­ściła mię­dzy zę­bami. Z bocz­nej kie­szeni torby po­dróż­nej wy­jęła pu­dełko za­pa­łek z na­zwą pa­ry­skiej re­stau­ra­cji na wierz­chu. Wró­ciła do lu­stra.

Na­uczyła się tego lata temu, z po­czątku przy­cho­dziło jej z tru­dem, ale z cza­sem za­częło da­wać sa­tys­fak­cję, a na­wet przy­no­siło przy­jem­ność. Za­pa­liła za­pałkę i przy­tknęła do igły. Czu­jąc woń siarki, pa­trzyła, jak czu­bek czer­nieje. Prze­tarła go wa­ci­kiem.

Ujęła skórę na we­wnętrz­nej stro­nie uda w dwa palce i od­cią­gnęła na bez­pieczną od­le­głość od mię­śnia pod spodem, na­stęp­nie przy­ło­żyła do niej igłę i po­woli wpro­wa­dziła do środka, do po­łowy dłu­go­ści. Z za­mknię­tymi oczami wy­obra­żała so­bie, jak szpic roz­dziela tkanki, zmu­sza ko­mórki, by do­sto­so­wały się do ob­cego kształtu.

Po­ru­szyła oczami pod po­wie­kami. Udo jej za­pul­so­wało, skóra za­pie­kła ją od przy­pa­le­nia.

Wolno wy­cią­gnęła igłę, skon­cen­tro­wana, sku­piona na uczu­ciu za­my­ka­nia się tka­nek mi­li­metr po mi­li­me­trze, gdy ciało ule­gało znów sca­le­niu, gdy przy­wra­cała so­bie stan ca­ło­ści.

Cała, ale nie do końca, w jej gło­wie po­ja­wiła się myśl. Ko­mórki pro­te­sto­wały. Usta, piersi, brzuch – od­bi­cie w lu­strze lśniło.

Nie­znisz­czalna, ale nie do końca. Złu­dze­nie.

Ból ustą­pił. Ode­tchnęła głę­boko.

Wpa­trzyła się w swoje bla­do­nie­bie­skie oczy, pło­mienne i śliczne.

Za­wsze jest ciało...

Coś do zdo­by­cia, do po­ko­na­nia.JOR­DAN THAYER CHASE

My­keny

Wdra­pał się pod górę pół­tora ki­lo­me­tra i wresz­cie zo­ba­czył ru­iny twier­dzy hen wy­soko w od­dali, plamę skał w ko­lo­rze miodu na tle buj­nej zie­leni po­ra­sta­ją­cej góry. Mia­sto miał za sobą – re­stau­ra­cje i bary o na­zwach ta­kich, jak Aga­mem­non, Me­ne­laos i Kli­taj­me­stra, skle­piki dla tu­ry­stów i ho­tele, na­sto­lat­ków w di­zaj­ner­skich kurt­kach śmi­ga­ją­cych na sku­te­rach, ry­czą­cych jak za­rzy­nane wie­prze – i cie­szył się z tego, że je tam zo­sta­wił.

Mi­nął znaj­du­jące się na po­bo­czu dwa sta­no­wi­ska z kryp­tami w trak­cie od­sła­nia­nia. Do­linę bie­gnącą wzdłuż drogi po­ra­stały cy­prysy, agawy i wiot­kie czer­wone maki. Słońce nie grzało zbyt mocno. W uszach świsz­czał tylko wiatr, pod­wie­wa­jący spód­nice tu­ry­stek i szar­piący dasz­kami, które miały chro­nić przed słoń­cem. Był co­raz bli­żej ruin.

Po pra­wej miał stado kóz i owiec pa­są­cych się wśród wy­so­kiej trawy. Przy­sta­nął i ob­ser­wo­wał je, do­póki pa­sterz nie zdjął czapki i nie za­czął się na niego ga­pić. Od­po­wie­dział na to har­dym spoj­rze­niem.

Czy­tał w męż­czyź­nie jak w otwar­tej księ­dze.

Ła­twi­zna.

Z tru­dem kieł­znany gniew. Gniew i święte obu­rze­nie.

Znał po­wód. Ob­razy prze­wi­nęły mu się przed oczami. Trzy dni wcze­śniej grupa pi­ja­nych mło­dzi­ków, tu­ry­stów, ob­rzu­ciła stado zwie­rząt pu­stymi pusz­kami, bu­tel­kami, nie­do­je­dzo­nymi ka­nap­kami z fetą. Wi­dział to rów­nie do­brze, jak pa­sterz przed nim, gdy zbul­wer­so­wany ze­rwał na­kry­cie głowy i ma­cha­jąc nim, za­czął wy­krzy­ki­wać ze zło­ścią. Mło­dzicy śmiali się i wy­ty­kali go pal­cami, za­nim ucie­kli.

Czuł wście­kłość męż­czy­zny, jego ból i zde­ner­wo­wa­nie.

Jedna z kóz na­dal uty­kała. Któ­ryś z mło­dzi­ków ude­rzył ją w pisz­czel bu­telką po pi­wie. Chase bez trudu wy­ło­wił ofiarę wzro­kiem. Tamta. Koź­liczka wła­ści­wie. Ulu­bie­nica pa­ste­rza, do­kład­nie na­prze­ciwko niego.

W męż­czyź­nie na­ra­stała nie­uf­ność.

Chase się od­da­lił.

Droga była stroma. Od­dy­chał ciężko. Czter­dzie­ści pięć lat, zbyt dużo wy­pa­lo­nych pa­pie­ro­sów i za dużo wy­pi­tej whi­skey. Wy­si­łek mu jed­nak nie prze­szka­dzał. Ktoś jego po­stury mu­siał ćwi­czyć, w prze­ciw­nym ra­zie jego ciało za­mie­ni­łoby się w bu­dyń. A ostat­nimi czasy nie miał tej ak­tyw­no­ści za dużo. Brzuch po­zo­stał pła­ski, a barki sze­ro­kie jak za­wsze, ale za­czął tra­cić siłę w no­gach. Będę mu­siał nad tym po­pra­co­wać, uznał. Po po­wro­cie.

Je­śli wrócę.

Ta myśl rzu­ciła się na niego ni­czym wąż już drugi raz tego dnia.

Mogę tu umrzeć.

Za­po­mnij o tym, upo­mniał się w du­chu. Mu­sisz iść da­lej przed sie­bie.

W lewo od­cho­dziła wą­ska ścieżka ozna­czona drew­nia­nym dro­go­wska­zem z na­pi­sem: DO SKARBCA ATRE­USZA.

W gło­wie po­czuł brzę­cze­nie, jakby za­lęgł mu się tam rój roz­wście­czo­nych in­sek­tów. Dło­nie za­drżały.

Tak, po­my­ślał. Do­kład­nie tu­taj.

Otarł czoło. Choć nie było prze­sad­nie go­rąco, i tak ubrał się za grubo. Szara ma­ry­narka zdą­żyła się wy­miąć, a dro­gie skó­rzane buty przy­ku­rzyć.

Ela­ine cię ostrze­gała, po­my­ślał. Za­nim uda­łeś się na lot­ni­sko. Ale ty zbyt­nio się śpie­szy­łeś.

Nie je­steś na to przy­go­to­wany.

Nie je­steś przy­go­to­wany w naj­mniej­szym stop­niu.

To aku­rat go nie dzi­wiło. Za­wsze był nie­przy­go­to­wany w mniej­szym lub więk­szym stop­niu. Jak choćby z tam­tym pa­ste­rzem – po pro­stu za­czął w nim czy­tać.

I jak z przy­jaz­dem tu­taj – zo­stał tu we­zwany.

Sie­dział w no­wo­jor­skiej sali kon­fe­ren­cyj­nej na wprost swo­jego za­rządu, gdy na­gle w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób po­czuł, że My­keny do niego prze­ma­wiają.

A wła­ści­wie krzy­czą, spro­sto­wał te­raz w my­ślach. Ból głowy był na­tych­mia­stowy, ośle­pia­jący.

Mu­szę po­le­cieć do Ta­sos, oznaj­mił Ela­ine. Spraw­dzić, co z umową eks­por­tową.

Znała go na wy­lot, wie­działa o jego da­rze, nie zgło­siła więc za­strze­żeń, choć oboje mieli świa­do­mość, że in­te­resy można rów­nie do­brze za­ła­twić przez te­le­fon, co za­ję­łoby znacz­nie mniej czasu. Była to tylko wy­mówka, przez wzgląd na nią, żeby się nie mar­twiła. Jego żona tyle ro­zu­miała.

Jak do­tąd na­wet się nie skon­tak­to­wał z ni­kim z Ta­sos. Nie mógłby tego zro­bić, na­wet gdyby chciał.

Le­d­wie pa­mię­tał wy­sia­da­nie z sa­mo­lotu i jazdę tak­sówką na dwo­rzec au­to­bu­sowy, żeby ku­pić bi­let i przy­je­chać tu­taj.

My­keny za­mknęły go w swoim uści­sku. A on im się pod­dał.

Zda­rzało mu się to wcze­śniej, choć ni­gdy aż tak.

Zwie­dzał ja­kieś miej­sce, a ono nie­ocze­ki­wa­nie się­gało ku niemu. Za­wsze było to miej­sce sta­ro­żytne. Od­bie­rał to jako do­tyk sta­ro­żyt­no­ści, jakby ży­wej. Głę­boko go to po­ru­szało. Był świa­dom to­wa­rzy­szą­cego temu nie­bez­pie­czeń­stwa. Był świa­dom zmian, które w nim za­cho­dziły – zwy­kle na lep­sze.

Tym ra­zem od­było się to ina­czej.

Zu­peł­nie jakby ktoś za­czął mu roz­ka­zy­wać. Chase, za­bierz dupę w troki i ru­szaj do Gre­cji. Miał wra­że­nie, jakby czy­jaś silna dłoń po­cią­gała za sznurki, a on był tylko ma­rio­netką.

Do­świad­cze­nie pod­po­wia­dało mu, że nie warto się opie­rać.

Po­słu­chał więc.

A te­raz stał w słońcu, mru­żąc oczy – znowu nie­przy­go­to­wany – i ża­ło­wał, że nie ma przy so­bie ciem­nych oku­la­rów.

W Ame­ryce zo­sta­wił kilka ty­sięcy osób, za­leż­nych od niego w taki czy inny spo­sób, w fir­mach o na­zwach: La­ser­lab, Amp­comp, JTC Im­ports. W ich oczach po­stę­po­wał jak głu­piec, oka­zy­wał się nie­od­po­wie­dzialny.

Nie przej­mo­wał się.

Nie był też prze­cież tym dzie­cia­kiem, który pod pa­lą­cym mek­sy­kań­skim słoń­cem rył w ru­inach Te­noch­ti­tlán.

Tym rów­nież się nie przej­mo­wał.

Miał ta­kie uczu­cie, jakby ni­gdy w ży­ciu nie uczy­nił nic waż­niej­szego. I nie­ważne, że mu­siał tyle na to cze­kać.

Do­świad­cze­nie na­uczyło go wie­rzyć w tego typu rze­czy. Zresztą co in­nego mógłby zro­bić?

Idąc przez la­sek, do­tarł do końca drogi. Cze­kała tam na niego furtka z siatki, byle jak skle­cona kasa, a w niej ni­ski śniady bi­le­ter w ciem­nych oku­la­rach. Za­pła­cił mu sie­dem­dzie­siąt drachm, ode­brał swój bi­let i pod­jął wspi­naczkę.

Ścieżka skrę­cała w lewo. Już za pierw­szym za­krę­tem Chase na­tknął się na dro­mos, długi na sto i sze­roki na ja­kieś trzy i pół me­tra ko­ry­tarz wy­rżnięty w gó­rze i ob­ło­żony ka­mie­niem po­łą­czo­nym za­prawą. Bryły skalne były ogromne. Cy­klo­powe. Tak, to było od­po­wied­nie słowo. Uło­żone gi­gan­tyczną ręką. Chase za­głę­bił się we wnę­trzu.

Góra wo­kół niego opa­dała ła­god­nymi zbo­czami, upstrzona brą­zową i zie­loną trawą, po­śród któ­rej wy­so­kie wą­skie wej­ście do gro­bowca przy­po­mi­nało ogromny, dwu­na­sto­me­trowy szty­let wbity w jej serce, pe­łen okru­cień­stwa, ale też wspa­nia­ło­ści, duży wy­star­cza­jąco, by za­bu­rzyć per­spek­tywę i po­czu­cie od­le­gło­ści. Ro­zu­miał już, dla­czego sta­ro­żytni Grecy przed­sta­wiali bo­gów jako lu­dzi. Któż mógł po­wie­dzieć, czy to miej­sce zbu­do­wali ci pierwsi czy ci dru­dzy?

Gro­bo­wiec Aga­mem­nona, jak uwa­żał Schlie­mann.

Aga­mem­non...

Król, który po­wiódł Gre­ków do Troi. Spad­ko­bierca klą­twy domu Atre­usza – rodu o po­cząt­kach się­ga­ją­cych nie­pa­mięt­nych cza­sów, za­ło­żo­nego przez braci, z któ­rych je­den kar­mił dru­giego cia­łem wła­snych dzieci. Król ludu epoki brązu ży­ją­cego szes­na­ście wie­ków przed Chry­stu­sem i wie­rzą­cego w bó­stwa ziemi i plo­nów, nie po­ko­jowo na­sta­wio­nych pod­nieb­nych bo­gów Olimpu.

Aga­mem­non. Za­bójca wła­snej córki. Uśmier­cony przez swoją żonę i kró­lową.

Po­świę­ce­nie męż­czy­zny, pier­wiastka ge­ne­ra­tyw­nego, ko­bie­cie, pier­wiast­kowi pro­kre­atyw­nemu.

Zda­rze­nie, do któ­rego do­cho­dziło na ca­łym świe­cie wciąż od nowa, ile­kroć w ja­kiejś kra­inie za­pa­no­wał głód i lu­dzie zna­leźli się w po­trze­bie. Pew­nie był ktoś taki, po­my­ślał Chase. Pew­nie jest w tej hi­sto­rii ziarno prawdy. Męż­czy­zna po­świę­cony – jak wielu kró­lów przed nim, gdy stali się zbyt sta­rzy, gdy stra­cili au­to­ry­tet bądź ich po­tęga zbla­dła – bo­gini ziemi, aby ją użyź­nić i roz­po­cząć cały pro­ces od nowa.

W tym przy­padku My­keń­czycy.

Po­wiew wia­tru zmierz­wił jego rzad­kie sza­ty­nowe włosy, przy­gła­dził je więc dło­nią, póź­niej otarł stru­myk potu ciek­nący mu po twa­rzy.

Gro­bo­wiec na­dal ema­no­wał ener­gią, przy­cią­gał ma­gne­ty­zmem. Dało się to wy­czuć na­wet tu­taj, na ze­wnątrz.

Chase za­trzy­mał się przy wej­ściu i zaj­rzał do środka. Pu­sto. Ubiegł pierw­szych tu­ry­stów, któ­rzy wciąż zwie­dzali twier­dzę.

Świet­nie.

Ogar­nęło go pod­nie­ce­nie. Wy­ostrzył zmy­sły, nie­mal cał­kiem za­mie­ra­jąc. Otwo­rzył się na to, co cze­kało go we­wnątrz, pod­czas gdy ad­re­na­lina wolno pły­nęła w jego ży­łach. Było tak, jak po­winno.

No da­lej, po­na­glił się w du­chu.

Chwilę póź­niej wkro­czył do środka.

Wraz z pierw­szym kro­kiem za­czął do niego śpie­wać to­los.

Nor­mal­nie śpie­wać.

Sły­szał bu­cze­nie psz­czół – ale skąd? Nie wi­dział prze­cież żad­nej. Prę­dzej były to osy ma­jące gniazda w za­głę­bie­niach skal­nych. Oprócz mo­no­ton­nego bu­cze­nia także świer­go­ta­nie pta­ków, dzie­sią­tek pta­ków, wró­bli; sta­wało się co­raz gło­śniej­sze, w miarę jak po­su­wał się w głąb. Skrzy­dlaci straż­nicy upo­mi­nali go ze swo­ich gniazd i prze­fru­wali tuż pod skle­pie­niem przy­po­mi­na­ją­cej ul kom­naty zbu­do­wa­nej w ten spo­sób, że każdy krok wpra­wiał ją w drże­nie za sprawą krót­kiego stac­cato ech. Chase do­tarł do jej cen­tral­nego punktu.

Stał tam, przy­glą­da­jąc się ścia­nom po­czer­nia­łym od ognisk pa­ste­rzy, wiel­kim ka­mie­niom pod­stawy, które sta­wały się co­raz mniej­sze w miarę wzno­sze­nia, aż osią­gnęły roz­miar zwy­kłej ce­gły, na skle­pie­niu uło­żone w kon­cen­tryczne kręgi. Nie­długo po­tem trele uci­chły. Po­wie­trze było chłodne i nie­ru­chome. Po­je­dyn­cza smuga ja­snego świa­tła wpa­da­jąca przez otwór wej­ściowy ską­pała go zło­tem.

Wy­rzu­cił z głowy wszystko, sam stał się otwartą księgą.

Choć nie do końca, prze­mknęła mu myśl.

Miał po­czu­cie prze­szło­ści, lecz nie wła­dzy. Ta była gdzie in­dziej. Ale bli­sko. Bar­dzo bli­sko.

Tam.

Po pra­wej znaj­do­wało się przej­ście, wy­so­kie może na dwa me­try – mniej­sza wer­sja gar­gan­tu­icz­nych wrót, przez które prze­szedł przed chwilą. W sam raz dla męż­czy­zny ta­kiego jak on. Czuł pew­ność, że in­tu­icja go nie za­wo­dzi.

To na pewno tam.

Gdy ru­szył na wskroś kom­naty, wró­ble po­now­nie za­pro­te­sto­wały, on jed­nak nie za­trzy­mał się, do­póki nie do­tarł do drzwi. Ma­sywne nad­proże za­wi­sło cen­ty­me­try nad jego głową. Zer­k­nął do środka.

Być może wcze­śniej, o po­ranku, do dru­giej kom­naty wpa­dało świa­tło, lecz nie te­raz.

Wpa­try­wał się w głę­boką czerń nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Oczy nie chciały się przy­zwy­czaić do ciem­no­ści. Po­czuł, że od­bija się od mroku jak od ściany.

Pod­niósł rękę, wy­cią­gnął ją przed sie­bie.

Od­ci­nek od dłoni do łok­cia znik­nął cał­ko­wi­cie.

Wy­tę­żył spoj­rze­nie, po­tem opu­ścił po­wieki i roz­warł je po­now­nie. Na­dal nic. Palce, nad­gar­stek, przed­ra­mię – wszystko znik­nęło. Po krę­go­słu­pie prze­biegł mu dreszcz.

Uniósł drugą rękę i ru­szył przed sie­bie.

*

Ani czerń nocy. Ani czerń pod po­wie­kami. Ani po­łą­cze­nie obu tych czerni.

Coś głęb­szego niż one, znacz­nie głęb­szego. Dno ot­chłani, któ­rej nie do­się­gnęło ni­gdy żadne świa­tło. Chase czuł, że jego źre­nice roz­sze­rzają się do gra­nic, pró­bu­jąc do­sto­so­wać się do tego nie­moż­li­wego śro­do­wi­ska.

Su­nął po­mału na­przód, kie­ru­jąc się do­kład­nie na wprost. Po­wie­trze tu było o wiele chłod­niej­sze i wil­got­niej­sze. Ale nie czuć go było stę­chli­zną – tylko zie­mią, czymś czy­stym i twar­dym. Miał pew­ność, że miej­sce, w któ­rym się te­raz znaj­duje, nie wy­szło spod ręki czło­wieka. Mu­siała to być na­tu­ralna ja­ski­nia, ko­mora głę­boko w trze­wiach góry. Stą­pał ostroż­nie, by unik­nąć usko­ków i pro­gów. Szu­rał no­gami i po­ru­szał przed sobą rę­kami ni­czym śle­piec. Był ślep­cem. Był Edy­pem. Trzy me­try. Sześć me­trów. Sie­dem.

W dal­szym ciągu nic tylko ciem­ność. Nie oglą­dał się za sie­bie.

Nie sły­szał nic poza szu­ra­niem wła­snych stóp na nie­rów­nym pod­łożu, poza tym szu­ra­niem i wła­snym od­de­chem. Na­wet ptaki zu­peł­nie umil­kły.

Za­sta­na­wiał się, czy jest sam.

Wresz­cie jego dło­nie na­po­tkały chłodny zro­szony ka­mień.

Pod tym do­ty­kiem prze­szył go prąd. Po­czuł, że coś go prze­peł­nia, ja­kaś wspa­niała, mo­carna obec­ność. Tak silna, że nie­omal do niej prze­mó­wił: „Tak, sły­szę cię. Tak”.

Od­wró­cił się ple­cami do muru i wbił spoj­rze­nie w drzwi, któ­rymi tu się do­stał. Uj­rzaw­szy de­li­katną mio­dową po­światę, roz­luź­nił się mo­men­tal­nie, ucie­szony, że znów wi­dzi. Na ra­mio­nach czuł szorst­kość ka­mie­nia.

Po­trzą­snął głową z nie­do­wie­rza­niem.

Szedł w ciem­no­ściach. Pły­nął przez czerń.

A jed­nak przed nim cią­gnął się szpa­ler za­pa­lo­nych świec. Stały na roz­miesz­czo­nych w rów­nych od­stę­pach ka­mien­nych pły­tach. Zwy­kłe uro­dzi­nowe świeczki. Nie­wiel­kie, roz­ja­śniały tylko ma­leńki krąg prze­strzeni wo­kół.

Ale pło­nęły.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: