Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przeciw prądowi. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeciw prądowi. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 296 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ.

Tom II.

Lwów

Ja­ku­bow­ski & Za­du­ro­wicz.

1895.

Z dru­kar­ni i li­to­gra­fii Pil­le­ra i Spół­ki.

Wa­cław wpraw­dzie uzy­skał cze­go pra­gnął, ale fakt ten po­łą­czo­ny był z tylu bo­le­sne­mi wra­że­nia­mi, że cie­szyć się nim nie mógł. Ra­dość otrzy­ma­nia ja­kie­go­kol­wiek za­ję­cia za­tru­wał mu gorz­ki przed­smak upo­ko­rzeń, ja­kie go cze­ka­ły.

Czuł, że spadł bar­dzo w dra­bi­nie spo­łecz­nej i że w oczach wie­lu lu­dzi, za­rów­no jak w oczach pryn­cy­pa­ła, stra­cił nie­zmier­nie wie­le na war­to­ści. Wpraw­dzie war­tość to była czę­sto no­mi­nal­na, ale któż w to wcho­dził, sko­ro ona mia­ła kurs po­wszech­ny.

A przy­tem po­ło­że­nie jego nie było ja­sno okre­ślo­ne, przy­ję­to go do biu­ra ty­tu­łem pró­by tyl­ko. Jak pró­ba się po­wie­dzie? Myśl ta tra­pić go za­czę­ła, za­nim za­wód swój roz­po­czął, bo za­wód ten był zu­peł­nie róż­ny, niż so­bie z góry wy­obra­żał. Kie­dy wcho­dził do ga­bi­ne­tu na­czel­ni­ka fir­my bra­ci Schmet­ter­ling et comp., może nie zda­wał so­bie ja­sno spra­wy z na­dziei swo­ich, prze­cież były one mniej wię­cej ta­kiej tre­ści; pan Al­bert, uszczę­śli­wio­ny z pro­po­zy­cyi Wa­cła­wa, przyj­mie go z otwar­te­mi rę­ko­ma, a kto wie czy od­ra­zu nie da udzia­łu w swo­ich in­te­re­sach i nie przy­pu­ści do spół­ki. Był on tak przy­jem­ny, tak wspa­nia­ło­myśl­nie roz­rzu­cał pie­nią­dze z kró­lew­ską nie­dba­ło­ścią, a jemu oka­zy­wał tyle przy­jaź­ni. Prze­cież pro­po­zy­cya jego po­win­na mu po­chle­bić; Wa­cław po­sia­dał sto­sun­ki, sta­no­wi­sko spo­łecz­ne, na­zwi­sko nie­po­szla­ko­wa­ne i nie­złom­ną uczci­wość. Sły­szał za­wsze, iż był to ro­dzaj ka­pi­ta­łu i na ten ka­pi­tał ra­cho­wał. Dla­te­go to śmia­ło wcho­dził do Al­ber­ta i na­le­gał o pra­cę.

Był pew­nym z góry, że on wej­dzie w jego po­ło­że­nie i na­zna­czy mu za­pła­tę iaka przy­najm­niej, któ­ra­by wy­star­czy­ła na naj­skrom­niej­sze utrzy­ma­nie ro­dzi­ny. Wszak­że on sam i Re­gi­na po­prze­sta­li­by na tak ma­łem.

Rze­czy­wi­stość jed­nak da­le­ką była od tych ma­rzeń. Na pierw­sze sło­wo o in­te­re­sie przy­jaźń pierz­chła, przy na­le­ga­niu zaś zmie­ni­ła się w pro­tek­cyj­ną ła­skę. W po­ło­że­nie jego pan Schmet­te­iiing wcho­dzić nie my­ślał, bo też w isto­cie gdy­by chciał to uczy­nić wzglę­dem wszyst­kich swo­ich pod­wład­nych, za­pro­wa­dzi­ło­by go to zbyt da­le­ko.

Nie przy­szło mu na­wet do gło­wy sta­wiać Wa­cła­wa na wy­jąt­ko­wem sta­no­wi­sku, ani za­tro­skać się o jego mi­łość, a na­wet kil­ka słów, któ­re wy­rzekł w tym wzglę­dzie, zda­wa­ły się świad­czyć, że w oko­licz­no­ściach w ja­kich się znaj­do­wał uwa­żał ją za pro­ste sza­leń­stwo.

Pan Schmet­ter­ling za­nad­to był es­te­tycz­nie wy­kształ­co­ny, aże­by nie oce­nić pięk­nej ko­bie­ty. Ko­chał się nie­raz, tak samo jak każ­dy inny, choć za­pew­ne na swój wła­sny spo­sób i we­dle swo­jej umy­sło­wej ska­li; ale wie­dział do­sko­na­le, że mi­łość jest to zby­tek ży­cia, do­stęp­ny tyl­ko dla nie­któ­rych, a je­śli wo­dzi bie­da­ków na po­ku­sze­nie, wtrą­ca ich zwy­kle w ot­chłań nę­dzy. To też gdy­by Wa­cław, za­miast upie­rać się przy ro­man­tycz­nym związ­ku ze zruj­no­wa­ną dziew­czy­ną, po­szu­kał był so­bie wła­ści­wej par­tyi, uznał­by to za rzecz zu­peł­nie na­tu­ral­ną. Ale pan Schmet­ter­ling nie był tak sza­lo­nym, by chciał na­rzu­cać lu­dziom swój spo­sób wi­dze­nia; nie pró­bo­wał na­wet ani jed­nem słów­kiem tego uczy­nić, a sko­ro na dwu­krot­ne na­po­mknie­nie o ze­rwa­niu mał­żeń­stwa w obec­nych oko­licz­no­ściach Wa­cław od­po­wie­dział obu­rze­niem, nie po­wró­cił już do tego przed­mio­tu, ale praw­do­po­dob­nie w jego prze­ko­na­niu zo­stał on od­ra­zu wli­czo­nym do rzę­du lu­dzi nie­poj­mu­ją­cych ży­cia.

któ­rzy z tego po­wo­du nig­dzie nie zaj­dą i nie za­słu­gu­ją na szcze­gól­ne za­ufa­nie.

Wa­cław jed­nak nie umiał zdać so­bie, spra­wy z nie­ko­rzyst­ne­go wra­że­nia, ja­kie spra­wił. On wprost zra­żo­ny był do przy­szłe­go pryn­cy­pa­ła i czuł głę­bo­kie znu­że­nie, ja­kie po­wo­li opa­no­wy­wa czło­wie­ka, gdy znaj­du­je się w roz­ter­ce z ca­łem swo­jem oto­cze­niem i gdy ska­za­ny jest na nie­ustan­ną wal­kę, a dzień ju­trzej­szy na­peł­nia go nie­uję­tą trwo­gą,

Po­mię­dzy nim a mat­ką sto­sun­ki od ostat­niej roz­mo­wy były sztyw­ne, ści­śle za­sto­so­wa­ne do ko­niecz­nych wa­run­ków przy­zwo­ito­ści. Rano pił śnia­da­nie u sie­bie, przy­cho­dził na obiad, ca­ło­wał ją w rękę na przy­wi­ta­nie i mil­czał po więk­szej czę­ści, a je­śli mó­wił co, to je­dy­nie o po­go­dzie, lub po­tocz­nych rze­czach. Po czar­nej ka­wie od­da­lał się za­raz, a je­śli przy­cho­dził wie­czo­rem, to je­dy­nie na chwil­kę.

Daw­niej zwy­kle pani Jul­ska spę­dza­ła mie­sią­ce na wsi u zna­jo­mych, u wód, lub w jed­nej z tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych miej­sco­wo­ści, któ­re ko­lej­no kół­ka to­wa­rzy­skie war­szaw­skie obie­ra­ją so­bie za sie­dli­sko. Przez ostat­nich lat parę by­wa­ła sta­le o tej… po­rze w Ja­sion­nej.

Tego roku jed­nak nie po­my­śla­ła o żad­nej wy­ciecz­ce; za nic w świe­cie nie by­ła­by od­stą­pi­ła syna, wią­za­ła ją bo­wiem do nie­go za­rów­no mi­łość, jak nie­po­kój. W krót­kich chwi­lach, któ­re spę­dza­li ra­zem, spo­glą­da­ła na nie­go ukrad­kiem, jak­by szu­ka­jąc śla­du żalu lub nie­pew­no­ści na jego twa­rzy, jak­by upo­mi­na­ła się o daw­ne piesz­czo­ty i zwie­rze­nia. Prze­cież i ona tak­że mil­cza­ła; wie­dzia­ła cze­go żą­dał od niej, a tego jed­ne­go wła­śnie dać mu nie mo­gła.

Kil­ka razy przy­ja­ciół­ki usi­ło­wa­ły wy­rwać ją z War­sza­wy, w któ­rej let­nie mie­sią­ce nie na­le­żą do naj­zdrow­szych. Wów­czas za­wsze zwra­ca­ła się do syna, a sko­ro on od­ma­wiał za­pro­sze­nia, i ona o ni­czem… sły­szeć nie chcia­ła.

Pan Mer­gold uwia­do­mił Wa­cła­wa, że o dzie­wią­tej go­dzi­nie rano po­wi­nien sta­wić się w biu­rze, a on po­sta­no­wił nie spóź­niać się nig­dy. Ro­zu­miał do­brze, iż były prze­ciw­ko nie­mu uprze­dze­nia, któ­re roz­pro­szyć na­le­ża­ło, a przy­tem nie chciał się na­ra­żać na uwa­gę lub na­po­mnie­nie. To co wi­dział w ga­bi­ne­cie pana Schmet­ter­lin­ga na­uczy­ło go, że je­śli kto chce za­cho­wać god­ność swe­go po­ło­że­nia, po­wi­nien za­wsze stać na nie­wzru­szo­nem sta­no­wi­sku speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku.

Nie wspo­mniał mat­ce ani sło­wem o waż­nej zmia­nie, jaka za­szła w jego ży­ciu; wy­szedł z domu, wy­pił po dro­dze her­ba­tę w pierw­szej lep­szej cu­kier­ni i w chwi­li kie­dy biła dzie­wią­ta, otwie­rał drzwi biu­ra pana Schme­ter­lin­ga.

Pan Mer­gold… punk­tu­al­niej­szy jesz­cze od nie­go, stał już po­chy­lo­ny nad swo­im pul­pi­tem, rzu­cił na nie­go obo­jęt­nem okiem i od­po­wie­dział przy­zwo­item ski­nie­niem gło­wy na jego ukłon. Zresz­tą Wa­cław prze­ko­nał się wkrót­ce, że wszy­scy byli aku­rat­ni w biu­rze pana Schmet­ter­lin­ga, wszy­scy, oprócz nie­ja­kie­go pana Eu­ge­niu­sza, któ­ry przy­szedł do­pie­ro oko­ło je­de­na­stej i zda­wał się nie­wie­le dbać o swo­je za­ję­cie, bo za­le­d­wie ra­czył usiąść przy sto­li­ku i za­jąć się ode­bra­niem po­wie­rzo­ne­go so­bie re­fe­ra­tu, gdy przy­szedł ktoś do nie­go. Po kil­ku­mi­nu­to­wej, pół­gło­śnej roz­mo­wie, w któ­rej Wa­cław, bę­dą­cy naj­bli­żej, do­sły­szał kil­ka razy po­wtó­rzo­ne wy­ra­zy: śnia­da­nie, Bo­cqu­et i ma­jów­ka, pan Eu­ge­niusz po­wstał, a oświad­czyw­szy panu Mer­gol­do­wi, że po­wo­łu­ją go waż­ne oso­bi­ste in­te­re­sa, wy­szedł i dnia tego nie po­ka­zał się już w biu­rze.

Wi­dać jed­nak wszy­scy byli do tego przy­zwy­cza­je­ni, bo ani pan Mer­gold, ani nikt inny nie zwró­cił na to uwa­gi.

Wa­cław do­stał sto­lik mniej­szy od in­nych i wsu­nię­ty po­mię­dzy ko­le­gów; wi­docz­nie ro­bio­no mu tu miej­sce przy­pad­ko­we, czy też cza­so­we tyl­ko, a pan Mer­gold dał mu do przy­pi­sy­wa­nia ja­kieś re­fe­ra­ty i ob­li­cze­nia na­je­żo­ne cy­fra­mi.

Wa­cław z na­tu­ry miał do cyfr pew­ną an­ty­pa­tye; na­uki ma­te­ma­tycz­ne szły mu bez po­rów­na­nia trud­niej od in­nych, a nikt nie czu­wał nad tem, by usil­na pra­cą trud­ność tę po­ko­nał, prze­ciw­nie, prze­ma­wia­ła ona po­nie­kąd, do próż­no­ści pani Jul­skiej, któ­ra twier­dzi­ła z uśmie­chem że je­dy­nak jej wi­docz­nie na kup­ca stwo­rzo­nym nie jest.

To też po skoń­cze­niu szkół, je­dy­nem ze­tknię­ciem, ja­kie Wa­cław miał z cy­fra­mi, "

były owe co­dzien­ne po­trze­by ży­cio­we, któ­rym naj­zu­peł­niej wy­star­cza­ją czte­ry dzia­ła­nia aryt­me­tycz­ne w naj­prost­szej ich for­mie.

Te­raz zna­lazł się na­gle w trud­nem po­ło­że­niu. Wpraw­dzie żą­da­no od nie­go tyl­ko prze­pi­sy­wa­nia, dość za­wi­łe­go ob­li­cze­nia; ależ wia­do­mo, ze prze­pi­su­je się do­brze to tyl­ko, co się ro­zu­mie, a owo nie­szczę­sne ob­li­cze­nie było mu tak nie­do­stęp­ne, jak gdy­by na­pi­sa­ne było po chiń­sku

Pró­bo­wał za­sta­no­wić się nad niem; ale przy­wykł pi­sać, my­śleć, roz­wa­żać w ci­szy swo­je­go ga­bi­ne­tu, a tu­taj czuł na so­bie spoj­rze­nia wszyst­kich współ­ko­le­gów. Może oni do­my­śla­li się jego kło­po­tu?…

Na tę myśl ro­bi­ło mu się go­rą­co i zim­no na­prze­mian, pot wy­stę­po­wał mu kro­pla­mi na czo­ło, a wąt­pli­wo­ści wy­twa­rza­ły cho­as w jego gło­wie. Był­by chciał za­py­tać się kogo, po­ra­dzić, ale na wstę­pie za­raz nie chciał się wy­dać ze swo­ją nie – wia­do­mo­ścią. Może pan Mer­gold umyśl­nie dał mu rzecz na­je­żo­na ta­kie­mi trud­no­ścia­mi, aże­by się prze­ko­nać, co też on po­tra­fi.

Za­brał się więc do pra­cy. Zra­zu wszyst­ko szło jako tako, ale gdy do­szedł da wła­ści­we­go ra­chun­ku, któ­ry był tak po­kre­ślo­ny i uło­żo­ny tak nie­fo­rem­nie, iż trud­no się było do­my­śleć jak go prze­pi­sać na­le­ży, za­trzy­mał się zno­wu. W osta­tecz­no­ści chciał pójść i za­py­tać pana Mer­gol­da; ale wła­śnie roz­ma­wiał on z ja­kimś in­te­re­san­tem. Po­sta­no­wił więc spu­ścić się na los, któ­ry we­dług przy­sło­wia czę­sto sprzy­ja nie­za­słu­żo­nym Na­pi­sał, skoń­czył i z bi­ją­cem ser­cem zbli­żył się ze swo­ją ro­bo­tą do na­czel­ni­ka biu­ra, któ­ry wła­śnie za­py­ty­wał o nią.

Pan Mer­gold rzu­cił okiem na pa­pier i za­czął prze­glą­dać go uważ­nie. Na­gle pod­niósł gło­wę i spoj­rzał na sto­ją­ce­go przed sobą Wa­cła­wa, a w jego smut­nych, roz­ma­rzo­nych oczach ma­lo­wa­ło się wi­docz­ne zdzi­wie­nie.

– Ależ ja wła­śnie dla­te­go ka­za­łem panu prze­pi­sać to ob­li­cze­nie, że było nie­do­kład­ne i że spro­sto­wać je trze­ba.

– Pan na­czel­nik nic nie po­wie­dział – szep­nął Wa­cław, któ­ry tyle sko­rzy­stał w biu­rze tego rana, iż wie­dział że pana Mer­gol­da ty­tu­ło­wa­no na­czel­ni­kiem.

– Tego prze­cież mó­wić nie trze­ba – od­parł spo­koj­nie, od­da­jąc mu pa­pier. – Prze­rób pan to i prze­pisz po raz dru­gi, a śpiesz się, bo mi to za­raz po­trzeb­ne. Mu­szę przed­sta­wić in­te­res cały panu ban­kie­ro­wi.

Wa­cław przez se­kund parę stał nie­ru­cho­my. Chwi­la sta­now­cza na­de­szła: mu­siał się wy­tłu­ma­czyć i przy­znać do nie­wia­do­mo­ści.

– Da­ruj pan – wy­rzekł nie­śmia­ło, zni­ża­jąc głos nie­mal do szep­tu – ale ja nie wiem co mam spro­sto­wać.

Spoj­rze­nie, ja­kiem pan Mer­gold od­po­wie­dział na to, było cha­rak­te­ry­stycz­ne; za­trzy­ma­ło się ono na mło­dym czło­wie­ku przez chwi­lę z wy­ra­zem, w któ­rym po­dziw prze­cho­dził w zdu­mie­nie; jed­nak żad­nym ze­wnętrz­nym zna­kiem nie dał tego po­znać po so­bie. – To co in­ne­go – wy­rzekł tyl­ko spo­koj­nie; ależ w ta­kim ra­zie…

Nie skoń­czył za­czę­te­go fra­ze­su, spoj­rze­nie jego jed­nak mó­wi­ło wy­raź­nie: w ta­kim ra­zie co pan tu bę­dziesz ro­bił? albo tez: co pan umiesz?

– Niech mnie pan ra­czy ob­ja­śnić – pro­sił Wa­cław, któ­re­mu ręce drża­ły ner­wo­wo, a sło­wa le­d­wo wy­do­by­wa­ły się ze ści­śnię­te­go gar­dła.

Przez chwi­lę pan Mer­gold spo­glą­dał na nie­go z nie­okre­ślo­nym wy­ra­zem, aż wresz­cie wziął ołó­wek i z ru­chem peł­nym znie­chę­ce­nia, któ­ry zda­wał się świad­czyć że się to na nic nie zda, wska­zał mu po­peł­nio­ne uchy­bie­nia.

Wa­cław po­wró­cił do swe­go sto­li­ka te­raz rze­czy­wi­ście ra­chu­nek zo­stał prze­pi­sa­ny, jak się na­le­ży. Nie było się jed­nak czem szczy­cić. Czuł do­brze, iż pan Mer­gold po­wziął naj­opła­kań­sze prze­ko­na­nie o jego zdol­no­ściach, a lę­kał się, by tego prze­ko­na­nia nie udzie­lił panu Schmet­ter­lin­go­wi, i to przy­gnę­bia­ło go zu­peł­nie. Wszyst­ko co umiał zda­wa­ło się ni­czem, obok tego cze­go nie po­tra­fił. Czuł nie­mal po­gar­dę dla sa­me­go sie­bie za wła­sną nie­udol­ność.

– Ha! – wy­rzekł w koń­cu la­ko­nicz­ny pan Mer­gold – nie wiem te­raz ja­ką­by panu dać ro­bo­tę, bo tu u nas jest pra­ca na se­ryo.

Na­my­ślał się chwi­lę, a po­tem dał mu pro­ste prze­pi­sy­wa­nie.

Wa­cław po­wró­cił na swo­je miej­sce, gdzie go ści­ga­ły wszyst­kie oczy, bo pan

Mer­gold nie mó­wił tak ci­cho, by nie do­wie­dzia­no się o co cho­dzi­ło. Zda­wa­ło mu się że sły­szy śmie­chy, szep­ty i lę­kał się pod­nieść oczu od swo­jej ro­bo­ty.

Lu­dzie ci mie­li może pra­wo śmiać się z jego nie­udol­no­ści, ale on na to po­zwo­lić nie mógł; do­tąd nikt bez­kar­nie nic po­dob­ne­go nie uczy­nił Gdy­by więc do­strzegł wy­raź­ne szy­der­stwo, skar­cić­by je mu­siał, a nie chciał dojść na pierw­szym wstę­pie do po­dob­ne­go wy­pad­ku. I całą siłą woli sta­rał się za­pa­no­wać nad wzbu­rze­niem swo­jem, gdy tuż koło nie­go dał się sły­szeć głos stłu­mio­ny:

– Pa­nie, pa­nie!

Wo­ła­nie to mo­gło się ty­czyć kogo in­ne­go, Wa­cław więc nie pod­niósł gło­wy.

– Pa­nie Jul­ski – po­wtó­rzył głos.

Zwró­cił się szyb­ko i uj­rzał swe­go naj­bliż­sze­go są­sia­da, któ­ry, ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści pana Mer­gol­da, rzu­cił pió­ro i miał wi­docz­na chęć roz­po­cząć zo­zmo­wę. Wa­cław unik­nąć jej nie mógł.

– Cze­mu pan mnie się nie spy­tał jak zro­bić? – mó­wił, mio­dy czło­wiek, ru­basz­ny i roz­rzu­co­nej po­wierzch­no­sci. – Ta­kie rze­czy ro­bią się mię­dzy ko­le­ga­mi, a nie na­le­ży za­raz tur­bo­wać na­czel­ni­ka; on to so­bie za­pa­mię­ta i już nie bę­dzie miał do pana za­ufa­nia. Pan mnie nie zna, ale ja pana znam do­brze; pan tu nie­raz przy­cho­dził do pana ban­kie­ra; w te­atrze, na wy­ści­gach i w do­li­nie wi­dzia­łem pana nie­raz. Ja panu chęt­nie po­mo­gę.

Sło­wa były przy­ja­zne i za­słu­gi­wa­ły na po­dzię­ko­wa­nie, Wa­cław więc po­dzię­ko­wać mu­siał. A jed­nak duma obu­rza­ła się w nim na myśl sar­nę za­cią­gnię­cia zo­bo­wią­za­nia wzglę­dem tego czło­wie­ka.

Ko­le­ga ów na­le­żał do ro­dza­ju lu­dzi, któ­rych naj­miej za ko­le­gów mieć pra­gnął. Miał on wzrok śmia­ły do bez­czel­no­ści, po­spo­li­te rysy, ra­żą­cą po­ufa­łość w obej­ściu, nie­za­chwia­ną pew­ność i za­do­wo­le­nie z wła­snej oso­by, któ­re co chwi­la wy­po­wia­da­ło się uśmie­chem.Śmiech ten, o gra­bem, bez­myśl­nem brzmie­niu był szcze­gól­niej dla Wa­cła­wa nie­zno­śny, draż­nił go w naj­wyż­szym stop­niu.

– To za­raz wi­dać – mó­wił nie­zra­żo­ny jego mil­cze­niem i chłod­ną grzecz­no­ścią – że pan ta­kiej ro­bo­ty jak my nig­dy nie ro­bił. Zra­zu to zda­je się trud­ne, ale po­tem…

Mach­nął ręką w cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób, świad­czą­cy, że co do nie­go, nie i spo­ty­kał już żad­nej trud­no­ści, i za­śmiał się gło­śno. W cią­gu tej roz­mo­wy zna­lazł się tuż przy sto­li­ku Wa­cła­wa, sie­dział mu nie­mal pod ręką i na­chy­lał się tak, iż czuł na twa­rzy od­dech jego.

– Pan pew­nie chcesz sam jaki in­te­res za­ło­żyć, że wsze­dłeś do na­sze­go biu­ra – py­tał da­lej, pa­trząc mu w oczy – co?…

– Nie mam tego za­mia­ru – od­parł, usu­wa­jąc się, Wa­cław.

– Niech pan bę­dzie szcze­ry, pan może mi wszyst­ko po­wie­dzieć, ja po­tra­fię panu być po­moc­nym. Nie wie­rzysz pan? co?

– Prze­ciw­nie – wy­rzekł x po­dwo­jo­na grzecz­no­ścią Wa­cław.

– A pan tak ze mną mówi, jak gdy­by się pan mnie bał – za­śmiał się na­tręt­ny są­siad.

– Bo wi­dzisz pan sam, że mam pil­ną, ro­bo­tę.

– Ona wca­le nie pil­na; pan Mer­gold tyl­ko za­wsze tak mówi, że wszyst­ko pil­ne. Żeby jego słu­chać, to­by­śmy sło­wa tu­taj nig­dy nie za­mie­ni­li. Trze­ba ko­rzy­stać póki go nie­ma. Jak pan tu dłu­żej po­pra­cu­je, to i panu się to znu­dzi. Ale pan tu pew­nie dłu­go nie bę­dzie, co?

I mó­wiąc to, zno­wu ba­daw­czo oczy wle­pił w Wa­cła­wa

– Dla­cze­góż? – spy­tał ten ostat­ni.

Ale to­wa­rzysz jego, za­miast od­po­wie­dzi w dow­cip­ny spo­sób wzru­szył ra­mio­na­mi, śmie­jąc się… swym gru­bym śmie­chem.

– Pan je­steś stwo­rzo­ny na pana – wy­rzekł wresz­cie z miną ta­jem­ni­czą – ja to do­brze ro­zu­miem, a tu­taj… no tu­taj, wię­cej pra­cy niż pła­cy. Ja panu to mó­wię, że­byś nic my­ślał, że Jó­zef Ce­kler­berg głu­pi.

Za­śmiał się i po­ka­zał wśród mię­si­stych, ru­mia­nych warg trzy­dzie­ści dwa zęby, bia­łe i rów­ne jak per­ły.

– Ależ ja wca­le nie my­ślę – za­pro­te­sto­wał ener­gicz­nie Wa­cław.

– Dla­cze­go pan nie ma my­śleć? Kto dużo pra­cu­je, a mało bie­rze, ten musi być głu­pi, chy­ba że ma w tem swo­je wy­ra­cho­wa­nie, co?

Na tak po­sta­no­wio­ny dy­le­mat trud­no było zna­leźć od­po­wiedź, i Jó­zef też na nią nie cze­kał, lecz nie­zra­żo­ny chło­dem

Wa­cła­wa, mru­gnął na nie­go po­ufa­le, jak gdy­by byli w naj­lep­szem z sobą po­ro­zu­mie­niu. Po­wo­li w cza­sie tej roz­mo­wy przy­parł on swe­go to­wa­rzy­sza, co­fa­ją­ce­go się cią­gle, aż do sa­me­go biur­ka pana Mer­gol­da, i nie zwa­ża­jąc na to, na­cie­rał na nie­go co­raz żwa­wiej, tak iż ostat­nie sło­wo wy­po­wie­dział mu pra­wie w ucho.

W tej chwi­li jed­nak po­wrót na­czel­ni­ka biu­ra zmu­sił go do od­wro­tu i uwol­nił Wa­cła­wa od na­tręt­nych py­tań.

Oko­ło trze­ciej pan Schmet­ter­ling opusz­czał zwy­kle swój ga­bi­net. Gdy otwar­ły się drzwi jego, wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się w tam­tą stro­nę, a wszyst­kie gło­wy po­chy­li­ły niz­kim ukło­nem.

Była to rzecz bar­dzo zwy­czaj­na: prze­cho­dził chle­bo­daw­ca, więc kła­nia­li mu się ci wszy­scy któ­rzy chleb jego je­dli. Prze­cież Wa­cła­wo­wi zro­bi­ło się go­rą­co i po – chy­lił się ni­żej od in­nych, aby ukryć ru­mie­niec, któ­ry wy­bie­gi mu na twarz.

Czul, że roz­draż­nie­nie jego do­cho­dzi­ło do osta­tecz­nych gra­nic; przy­cho­dzi­ła mu chęć nie­po­ha­mo­wa­na uciec ztąd, nig­dy iuż nie prze­stą­pić pro­gu tego biu­ra i nie wi­dzieć ani pana Schmet­ter­lin­ga, ani Mer­gol­da… ani kę­dzie­rza­wej gło­wy Jó­zia Ce­kler­ber­ga, któ­ry może w tej chwi­li by! mu wstręt­niej­szym od wszyst­kich in­nych. Gło­wa jego pa­ła­ła, wszyst­kie tęt­na ude­rza­ły gwał­tow­nie. Zda­wa­ło mu się, że mózg jego wrzał i ki­piał, że roz­sa­dzał mu czasz­kę.

Tym­cza­sem ubie­ga­ły go­dzi­ny biu­ro­we; sto­li­ki, szcze­gól­niej te, co sta­ły bli­żej wyj­ścia, lub u któ­rych sie­dzie­li lu­dzie nie­za­leż­niej­sze­go po­ło­że­nia, opróż­nia­ły się po jed­ne­mu, aż wresz­cie po ude­rze­niu go­dzi­ny i sam pan Mer­gold… po­wstał. Był to znak ocze­ki­wa­ny, na któ­ry wszy­scy po­wsta­li jed­no­cze­śnie. Za­czę­ło się szyb­kie wy­bie­ra­nie. W jed­nej chwi­li gwar wiel­ki za­pa­no­wał w biu­rze, w któ­rym sły­chać było do­tąd tyl­ko skrzyp piór po­ru­sza­nych na pa­pie­rze, prze­ry­wa­ny nie­kie­dy krót­kie­mi sło­wa­mi ob­ja­śnień. Wa­cław ma­chi­nal­nie pod­niósł się ra­zem z in­ny­mi, na­ło­żył let­nie pal­to, rę­ka­wicz­ki i za­le­d­wie skło­niw­szy się obec­nym, po­dą­żył na uli­cę.

Nikt na nie­go nie zwa­żał, oprócz Jó­zia, któ­ry wy­biegł za nim.

– Może pój­dzie­my ra­zem? – za­wo­łał, do­pę­dza­jąc go na tro­tu­arze.

Wa­cław spoj­rzał na nie­go; na­tręc­two źle wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka było mu nie­zno­śne.

Ale Jó­zio za­cho­wał tak na­iw­ny wy­raz twa­rzy, tak wi­docz­nie nie­miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia o nie­sto­sow­no­ści po­dob­ne­go po­stę­po­wa­nia, iż sło­wa obu­rze­nia sko­na­ły Wa­cła­wo­wi na ustach.

Pój­dzie­my ra­zem, co? – po­wtó­rzył Jó­zio, nie od­bie­ra­jąc od­po­wie­dzi na swo­ją pro­po­zy­cyę.

– Dzię­ku­ję – od­parł z lo­do­wa­tą grzecz­no­ścią Wa­cław.

– W któ­rą pan stro­nę? – cią­gnął da­lej nie­ro­zu­mie­ją­cy zu­peł­nie tego od­cie­nia Jó­zio. – Jak pan chce, ja idę na Kra­kow­skie przed­mie­ście.

Wa­cław nie ra­czył mu od­po­wie­dzieć, tyl­ko od­wró­ci! się, po­szedł wprost w prze­ciw­nym kie­run­ku i ode­tchnął z głę­bi pier­si, kie­dy stra­cił go z oczu.

Tak do­szedł po­wo­li do Sa­skie­go ogro­du, któ­rę­dy wy­pa­da­ła mu dro­ga do domu, pró­bu­jąc zdać so­bie spra­wę z wra­żeń dnia tego. Na­ra­zie było mu to trud­no; czuł tyl­ko ogar­nia­ją­cy go nie­smak do ca­łe­go swe­go oto­cze­nia. Nie­smak ten do­cho­dzi! do naj­wyż­sze­go wstrę­tu, tak iż zro­zu­miał w tej chwi­li lu­dzi, co rzu­ca­ją się w nur­ty rze­ki, lub kulą roz­strza­sku­ją so­bie czasz­kę, bez wi­docz­nej przy­czy­ny, byle uwol­nić się od po­ło­że­nia, z któ­rem zgo­dzić się nie umie­ją. At­mos­fe­ra tego biu­ra du­si­ła go i sama myśl, że ju­tro tam zno­wu pójść musi i spę­dzić dzień cały wśród wstręt­ne­go oto­cze­nia, przy za­ję­ciu, któ­re przed­sta­wia­ło mu nie­okre­ślo­ne trud­no­ści przej­mo­wa­ła go dresz­czem.

W, tej chwi­li ogród był nie­mal zu­peł­nie pu­sty, tyl­ko niań­ki z dzieć­mi ba­wi­ły się gdzie­nieg­dzie; cza­sem prze­cho­dzień jaki spie­szył gdzie go wo­ła­ło za­ję­cie, lub jaka gru­cha­ją­ca para szu­ka­ła sa­mot­no­ści i cie­nia.

Na Wa­cła­wa nie zwa­żał nikt. Usiadł na ja­kiejś pu­stej ław­ce nad wodą i pa­trzył bez­myśl­nie na ła­bę­dzie szy­bu­ją­ce lek­ko po fali, na pta­ki bu­ja­ją­ce w prze­strze­ni, na ci­chą zie­leń li­ści, po­ru­sza­nych za­le­d­wie do­strze­gal­nem drże­niem po­wie­trza.

Wszyst­ko to przed­sta­wia­ło mu ob­raz ci­szy, uko­je­nia, swo­bo­dy, zda­wa­ło się na – le­żeć do tego świa­ta, któ­ry już po­zo­sta­wił poza sobą w ży­ciu, a któ­ry te­raz zda­wał mu się za­su­wać w ja­kąś dal nie­do­ści­głą.

Nie miał siły ru­szyć się; po­czu­cie nie­wy­po­wie­dzia­ne­go znu­że­nia obez­wład­ni­ło go, czy­ni­ło nie­zdol­nym do po­rząd­ne­go ze­bra­nia my­śli. To­czył nie­ustan­ną wal­kę sam z sobą, ze wszyst­ki­mi in­stynk­ta­mi i na­wyk­nie­nia­mi daw­ne­go czło­wie­ka.

Tym­cza­sem prze­mi­nę­ła zwy­kła obia­do­wa go­dzi­na; ale Wa­cław na to nie zwa­żał, a fi­zycz­ne uczu­cie gło­du nie przy­po­mnia­ło mu spóź­nio­nej pory. Do­pie­ro gdy ogród po­ma­ło za­peł­niać się za­czął, po­wstał i po­szedł do domu, lę­ka­jąc się na­de­wszyst­ko spo­tka­nia ja­kiej zna­jo­mej twa­rzy.

W domu pa­no­wał nie­po­kój. Wa­cław zwy­kle pa­mię­tał o na­wyk­nie­niach mat­ki, i jako do­brze wy­cho­wa­ny syn, nie spóź­niał się… nig­dy, a je­śli za­szła kie­dy w tym wzglę­dzie nie­spo­dzia­na prze­szko­da, nie omiesz­kał nig­dy uwia­do­mić mat­ki, bo wie – dział, że wra­zie prze­ciw­nym nie usią­dzie do sto­łu.

Rze­czy­wi­ście cze­ka­no na nie­go.

W uspo­so­bie­niu, w ja­kiem się Wa­cław znaj­do­wał, fakt ten spra­wił mu po­dwój­ną przy­krość. Za­wa­hał się chwi­lę, chciał po­wie­dzieć, że jest sła­by i obia­du jeść nie bę­dzie; ale po­bu­dził­by tem tyl­ko tro­skli­wość mat­ki i nie unik­nął jej wi­do­ku. Po­szedł więc w mil­cze­niu ją po­wi­tać.

Pani Jul­ska była bar­dzo nie­spo­koj­na; wy­pie­cze­cie ru­mień­ce świe­ci­ły na jej twa­rzy, zwy­kle tak jed­no­staj­nie i ma­to­wo bia­łej, a fi­glar­ne locz­ki, w któ­re ostat­nie mie­sią­ce wmie­sza­ły dużo sre­bra, drża­ły lek­ko nad jej czo­łem.

Po­mi­mo to Wa­cław urzę­dow­nie po­ca­ło­wał ją w rękę i za­po­mniał na­wet prze­pro­sić za spóź­nie­nie. Nie po­tra­fił zdo­być się na nic wię­cej; chmur­ny i przy­bi­ty, asy­sto­wał ra­czej, niż uczest­ni­czył w obie­dzie. Nie uszło to bacz­ne­go oka mat­ki:

i ona tak­że jeść nie mo­gła, Po­tra­wa po po­tra­wie nie­tknię­ta scho­dzi­ła ze sto­łu. Po­mię­dzy mat­ka a sy­nem pa­no­wa­ło głu­che mil­cze­nie: on ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma zda­wał się li­czyć kwiat­ki w ob­ru­sie, ona spo­glą­da­ła na nie­go z ha­mo­wa­ną tro­skli­wo­ścią.

Każ­de z nich wie­dzia­ło, że dru­gie cier­pi; on swo­je cier­pie­nie przy­pi­sy­wał mat­ce, ona sy­no­wi; ale żad­ne z nich ustą­pić nie mo­gło, Wszak tu­taj szło o całą ich przy­szłość.

– Spóź­ni­łeś się dziś bar­dzo, Wa­cła­wie – wy­rze­kła wresz­cie ko­bie­ta, usi­łu­jąc oko­licz­no­ścio­wo na­wią­zać roz­mo­wę.

– Prze­pra­szam mamę – od­rzekł ma­chi­nal­nie, nie pod­no­sząc na nią oczu.

Zro­bi­ła nie­cier­pli­wy ruch, któ­ry uszedł jego uwa­gi, a po chwi­li wy­rze­kła zno­wu gło­sem, któ­ry może bez­wied­nie na­bie­rał piesz­czo­tli­we­go brzmie­nia:

– Coż cię za­trzy­ma­ło?

Przez chwi­le na­my­ślał się nad od­po­wie­dzią; po­tem pod­niósł gło­wę i od­parł su­cho, z ro­dza­jem we­zwa­nia:

– Za­ję­cie.

– Za­ję­cie? – po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta, nie poj­mu­jąc do­kład­nie zna­cze­nia tego sło­wa.

Ona, bądź­co­bądź, do­wie­dzieć się mu­sia­ła o tem co uczy­nił, a te­raz to wy­zna­nie przy­cho­dzi­ło mu na usta jako ro­dzaj ze­msty za to… cze­go dla nie­go zro­bić nie chcia­ła; wy­rzekł więc do­bit­nie:

– Wsze­dłem do biu­ra, pana Schmet­ter­lin­ga

Pani Jul­ska zbla­dła i po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie. Wa­cław się­gnął po ka­raf­kę, na­lał so­bie szklan­kę wody i wy­pił ją jed­nym tchem.

Tym­cza­sem mat­ka jego od­zy­ka­ła szyb­ko za­chwia­ną rów­no­wa­gę.

– Ja­kie masz tam wa­run­ki? – za­py­ta­ła zno­wu.

Wa­cław ro­ze­śmiał się koń­cem warg, z nie­wy­mow­ną go­ry­czą.

– Praw­dzi­wie – wy­rzekł – tego nie wiem jesz­cze. Pan Schmet­ter­ling wprzód prze­ko­nać się musi, jaką war­tość dla nie­go mieć będę, a na Boga! lę­kam się, że war­tość ta po­ka­że się bar­dzo nie­wiel­ka.

Pani Tul­ska chcia­ła coś mó­wić, ale za­trzy­ma­ła się… jak­by wo­bec fak­tów uwa­ża­ła sło­wa za zby­tecz­ne. Bla­de jej czo­ło za­chmu­rzy­ło się, a jed­no­cze­śnie ścią­gnię­cie brwi i za­cię­te usta zda­wa­ły się mó­wić: nie chcia­łeś mnie słu­chać, więc po­pró­buj.

Prze­cież wia­do­mość o pod­rzęd­nem sta­no­wi­sku, ja­kie Wa­cław za­jął, była dla niej bo­le­sną. Wi­docz­nie po­draż­nio­na, ukła­da­ła w my­śli, jak tę fan­ta­zyą jego ubie­rze w obec przy­ja­ció­łek i ca­łej swo­jej ko­te­ryi bo ko­niec koń­ców, była to od­tąd jesz­cze pań­ska fan­ta­zya – nic wię­cej.

Wy­rze­kła tyl­ko sen­ten­cy­onal­nie:

– Pra­ca któ­rej szu­ka­my bywa za­wsze wy­zy­ski­wa­ną; wy­zy­ski­wać sami mo­że­my do­pie­ro wów­czas, gdy je­ste­śmy po­szu­ki­wa­ni.

Wa­cław zro­bił ręką ruch pe­łen obo­jęt­no­ści.

– Być może – od­parł – choć mu­szę przy­znać, że wy­cho­wa­nie moje pod wzglę­dem kwe­styj prak­tycz­nych bar­dzo było za­nie­dba­ne; ale to już nie moja wina. Sta­ram się te­raz po­we­to­wać czas stra­co­ny.

Mó­wił z go­ry­czą, któ­rej mat­ka nig­dy do­tąd u nie­go nie za­uwa­ży­ła, któ­ra była w nim rze­czą nową zu­peł­nie i od­bi­ja­ła ra­żą­co od swo­bod­ne­go wdzię­ku i nie­dba­łej we­so­ło­ści, na­da­ją­cych mu nie­gdyś tyle mło­dzień­cze­go po­wa­bu.

– Wa­cła­wie! – za­wo­ła­ła bo­le­śnie.

– Och! nie lę­kaj się, mamo… – mó­wił da­lej tym sa­mym to­nem – nie mia­łem za­mia­ru ro­bić ci wy­rzu­tów; ale cóż chcesz, nie jest się pa­nem po­ło­że­nia. Po­nie­waż nikt nie do­bi­jał się o mnie, mu­sia­łem więc sam na­uczyć się pu­kać jak że­brak do lu­dzi, a lu­dzie ci dali mi uczuć, że nie umiem nic.

Ro­ze­śmiał się przy­kro, mó­wiąc te sło­wa, a mat­ka za­uwa­ży­ła z prze­ra­że­niem, iak głę­bo­ko nowe tro­ski i go­ry­cze wy­ry­ły się już na twa­rzy je­dy­na­ka, wy­żła­bia­jąc w niej niby ni­tecz­ki za­le­d­wie wi­docz­ne bruz­dy szy­der­stwa, cier­pie­nia i nie­wia­ry.

Ale w jej prze­ko­na­niu nie było na to rady żad­nej.

"Ha – po­wtó­rzy­ła tyl­ko w du­chu – niech spró­bu­je?

Tak upły­wa­ły dnie, ty­go­dnie i mie­sią­ce, nie przy­no­sząc za­ko­cha­nej pa­rze zmia­ny żad­nej, lecz prze­ciw­nie, od­su­wa­jąc w dal co­raz nie­pew­niej­szą roz­wią­za­nie, a ra­czej zwią­za­nie ich losu

Li­sty Wa­cła­wa, zra­zu peł­ne na­dziei i za­pa­łu, po­wo­li sta­wa­ły się co­raz bar­dziej smut­ne i znie­chę­co­ne Że­gna­jąc. Re­gi­nę, mnie­mał że naj­da­lej za parę mie­się­cy po­wró­ci try­um­fal­nie, aby za­brać ją z sobą i za­pew­nić jej wła­sną pra­ca sta­no­wi­sko. Te­raz wi­dział do­brze, iż na re­zul­tat po­dob­ny cze­kać trze­ba lata całe, lata walk, tru­dów, nie­po­ko­jów nie­ustan­nych. Wa­cław nie pi­sał wpraw­dzie tego wy­raź­nie, ale znać było w jego li­stach znie­chę­ce­nie.

U pan­ny Teo­do­zyi czas od­po­czyn­ku wa­ka­cyj­ne­go prze­mi­nął; do­mek w ogro­dzie na­peł­nił się we­so­ły­mi gło­sa­mi dziew­czę­ce­mi; ja­sne twa­rzycz­ki, pło­we zło­te, kasz­ta­no­wa­te i czar­ne głów­ki snu­ły się usta­wicz­nie po po­ko­jach i ogro­dzie.

Było to ży­cie zu­peł­nie od­mien­ne od tego, ja­kie pro­wa­dzi­ły do­tąd Re­gi­na z Teo­do­zją. Ci­sza była dla niej bło­go­sła­wio­ną, zda­wa­ło jej się lżej dźwi­gać cię­żar ist­nie­nia, kie­dy ża­den głos ze­wnętrz­ny nie trą­ca zbo­la­łe­go ser­ca.

Przy­jazd dziew­cząt, na­kształt ja­skó­łek zla­tu­ją­cych na wio­snę, spra­wił zra­zu ja­kieś za­mie­sza­nie w jej my­śli. Śmiech, śpiew, okrzyk we­so­ły, świe­got nie­ustan­ny tych mło­dych istot, spra­wiał jej ból nie­zno­śny; kry­ła się przed nie­mi, ucie­ka­ła w naj­skryt­szą dal ogro­du, lub i tam ści­ga­na przez dźwię­ki ży­cia i we­se­la, za­my­ka­ła się w po­ko­iku, jaki jej prze­zna­czy­ła Teo­do­zya, i tam pa­da­jąc na łóż­ko, kry­ła twarz w po­dusz­kach, rę­ka­mi za­ty­ka­jąc so­bie uszy.

Teo­do­zya nie mia­ła te­raz cza­su na nią uwa­żać, po­świę­cać jej dłu­gich go­dzin… a choć­by czu­wać nad nią zda­le­ka. Za­kład na­uko­wy za­przą­tał jej całą dzia­łal­ność i cza­sem za­le­d­wie, nie wi­dząc nig­dzie Re­gi­ny, za­py­ta­ła o nią, lub sama jej po­szu­ka­ła.

– Zmi­ze­ru­jesz się na nic – ma­wia­ła nie­kie­dy. – Wa­cław go­tów po­wie­dzieć, że ci u mnie nie­do­brze.

Ale Re­gi­na od­po­wia­da­ła jej tyl­ko bo­le­snym uśmie­chem, lub do­wo­dzi­ła, że prze­ciw­nie, jest jej wy­bor­nie, że czu­je się zdro­wa zu­peł­nie W du­szy jed­nak było jej tak strasz­no, iż wsta­jąc rano, my­śla­ła tyl­ko jak zdo­ła prze­dźwi­gać cię­żar dnia ca­łe­go, a kła­dąc się spać, jak znie­sie tę noc bez­sen­ną, peł­ną wspo­mnień i mar drę­czą­cych. Tę­sk­ni­ła za Wa­cła­wem całą, siłą roz­ko­cha­ne­go ser­ca Zda­wa­ło jej się, że nie wi­dzia­ła go już wie­ki całe, a praw­dę mó­wiąc, nie spo­dzie­wa­ła się już uj­rzeć go pręd­ko. W ser­cu jej pod tylu na­gły­mi cio­sa­mi za­mar­ła na­dzie­ja, a daw­ne dnie szczę­śli­we za­pa­da­ły w co­raz więk­szą dal i uka­zy­wa­ły jej się tyl­ko jako dro­gie wspo­mnie­nia, któ­re już z rze­czy­wi­sto­ścią lic wspól­ne­go nie mia­ły.

Cza­sem przy­cho­dzi­ło jej na myśl, że była cię­ża­rem dla Teo­do­zyi, że po­ży­wa­ła tu­taj chleb ła­ski, i wów­czas, ale tyl­ko wów­czas, bu­dzi­ła się z odrę­twie­nia. Ciem­ne ru­mień­ce wy­bi­ja­ły jej na po­licz­ki; chcia­ła coś ro­bić ko­niecz­nie, po­ma­gać Teo­do­zyi, być uży­tecz­na. Ale na samą myśl ze­tknię­cia się z ową we­so­łą mło­do­ścią, któ­ra zda­la cie­ka­wie śle­dzi­ła nie­raz jej ża­łob­ną po­stać, kie­dy prze­su­wa­ła się po ogro­dzie, od­cho­dzi­ła ją od­wa­ga. "Nie – wo­ła­ła sama do sie­bie – ja tego nie po­tra­fię, ja tego nie znio­sę. "

W mia­rę jed­nak jak czas mi­jał, przy­wy­ka­ła do tej my­śli, że bę­dąc tu­taj… nie po­win­na po­zo­stać bez­czyn­ną; aż wresz­cie jed­nej nie­dzie­li, kie­dy pen­sy­onar­ki pod wo­dzą gu­wer­nan­tek po­szły za mia­sto, a Teo­do­zya mia­ła wol­ną chwi­lę, po­szła ją od­szu­kać.

Sta­ra pan­na była w swo­im po­ko­ju. Od pew­ne­go cza­su obie wi­dy­wa­ły się tyl­ko prze­lot­nie, a je­śli zna­la­zły się dłu­żej ra­zem, nie mia­ły so­bie nic do po­wie­dze­nia. Obaw przy­szło­ści jed­na dru­giej zwie­rzać się lę­ka­ła, prze­szło­ści ty­kać nie chcia­ły; zresz­tą w obec­nej chwi­li Teo­do­zja tyle mia­ła po­wsze­dnich trosk i za­jęć, któ­re zaj­mo­wa­ły ją zu­peł­nie. Nie­zmien­ny, apa­tycz­ny smu­tek Re­gi­ny draż­nił ją na­wet, jako rzecz któ­ra­by zcza­sem ustą­pić po­win­na, a nie ustę­po­wa­ła wca­le. Pan­na Teo­do­zya nie lu­bi­ła, gdy po­cie­chy jej i do­bre chę­ci po­zo­sta­wa­ły bez­sku­tecz­ne.

Re­gi­na zo­ba­czy­ła przez uchy­lo­ne okno, że była samą, i we­szła, nie za­pu­kaw­szy. Za­le­d­wie to jed­nak uczy­ni­ła, po­ża­ło­wa­ła już swej śmia­ło­ści Teo­do­zya sie­dzia­ła od­wró­co­na od drzwi, przed sta­rem biur­kiem, któ­re­go szu­fla­dy i skryt­ki były otwar­te. W jed­nej z nich le­ża­ły ja­kieś sta­re, po­żół­kłe pa­pie­ry, ze­schłe kwia­ty, wstą­żecz­ka błę­kit­na i róż­ne wi­docz­nie bar­dzo daw­ne pa­miąt­ki, któ­re za­pew­ne no­si­ły śla­dy łez i po­ca­łun­ków, bo lu­stro prze­ciw­le­głe od­bi­ja­ło wy­raź­nie twarz sta­rej pan­ny, na któ­rą od tych przed­mio­tów pa­dać się zda­wa­ły od­bla­ski mło­do­ści. Zwię­dła jej twarz oży­wia­ła się, oczy błysz­cza­ły, a roz­chy­lo­ne usta zda­wa­ły się szep­tać ja­kieś wy­ra­zy po­zo­sta­łe w pa­mię­ci.

Re­gi­na przez chwi­lę sta­ła na pro­gu, zdu­mio­na. Nig­dy nie przy­szło jej na myśl, aby ta czyn­na, nie­zmor­do­wa­na isto­ta no­si­ła w ser­cu ja­kiś kwiat za­mar­ły. Po­tem chcia­ła się cof­nąć nie­po­strze­żo­na, ale na sze­lest, jaki zro­bi­ła, sta­ra pan­na od­wró­ci­ła gło­wę.

– To ty, Re­gi­no? – wy­rze­kła nie­co drżą­cym gło­sem – nie ucie­kaj.

Zgar­nę­ła do szu­fla­dy przed­mio­ty, ja­kie przed nią le­ża­ły,

– Nie chcia­ła­bym prze­szka­dzać – szep­nę­ła nie­śmia­ło na­rze­czo­na Wa­cła­wa.

– Nie prze­szka­dzasz mi – mó­wi­ła da­lej sta­ra pan­na, już zu­peł­nie spo­koj­nie. – Cóż chcesz, każ­dy ma na świe­cie ja­kiś kraj ser­decz­ny, niby świą­ty­nię, do któ­rej cza­sem schro­nić się po­trze­bu­je; ale wiecz­nie prze­by­wać w niej nie­wol­no.

Re­gi­na czu­ła, że jej krew ude­rzy­ła d o twa­rzy.

– A ja – za­wo­ła­ła – a ja w tej świą­ty­ni prze­by­wam cią­gle, za­po­mi­na­jąc o wszyst­kiem in­nem!

Teo­do­zya uśmiech­nę­ła się ła­god­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: