- W empik go
Przeciw prądowi. Tom 2 - ebook
Przeciw prądowi. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom II.
Lwów
Jakubowski & Zadurowicz.
1895.
Z drukarni i litografii Pillera i Spółki.
Wacław wprawdzie uzyskał czego pragnął, ale fakt ten połączony był z tylu bolesnemi wrażeniami, że cieszyć się nim nie mógł. Radość otrzymania jakiegokolwiek zajęcia zatruwał mu gorzki przedsmak upokorzeń, jakie go czekały.
Czuł, że spadł bardzo w drabinie społecznej i że w oczach wielu ludzi, zarówno jak w oczach pryncypała, stracił niezmiernie wiele na wartości. Wprawdzie wartość to była często nominalna, ale któż w to wchodził, skoro ona miała kurs powszechny.
A przytem położenie jego nie było jasno określone, przyjęto go do biura tytułem próby tylko. Jak próba się powiedzie? Myśl ta trapić go zaczęła, zanim zawód swój rozpoczął, bo zawód ten był zupełnie różny, niż sobie z góry wyobrażał. Kiedy wchodził do gabinetu naczelnika firmy braci Schmetterling et comp., może nie zdawał sobie jasno sprawy z nadziei swoich, przecież były one mniej więcej takiej treści; pan Albert, uszczęśliwiony z propozycyi Wacława, przyjmie go z otwartemi rękoma, a kto wie czy odrazu nie da udziału w swoich interesach i nie przypuści do spółki. Był on tak przyjemny, tak wspaniałomyślnie rozrzucał pieniądze z królewską niedbałością, a jemu okazywał tyle przyjaźni. Przecież propozycya jego powinna mu pochlebić; Wacław posiadał stosunki, stanowisko społeczne, nazwisko nieposzlakowane i niezłomną uczciwość. Słyszał zawsze, iż był to rodzaj kapitału i na ten kapitał rachował. Dlatego to śmiało wchodził do Alberta i nalegał o pracę.
Był pewnym z góry, że on wejdzie w jego położenie i naznaczy mu zapłatę iaka przynajmniej, któraby wystarczyła na najskromniejsze utrzymanie rodziny. Wszakże on sam i Regina poprzestaliby na tak małem.
Rzeczywistość jednak daleką była od tych marzeń. Na pierwsze słowo o interesie przyjaźń pierzchła, przy naleganiu zaś zmieniła się w protekcyjną łaskę. W położenie jego pan Schmetteiiing wchodzić nie myślał, bo też w istocie gdyby chciał to uczynić względem wszystkich swoich podwładnych, zaprowadziłoby go to zbyt daleko.
Nie przyszło mu nawet do głowy stawiać Wacława na wyjątkowem stanowisku, ani zatroskać się o jego miłość, a nawet kilka słów, które wyrzekł w tym względzie, zdawały się świadczyć, że w okolicznościach w jakich się znajdował uważał ją za proste szaleństwo.
Pan Schmetterling zanadto był estetycznie wykształcony, ażeby nie ocenić pięknej kobiety. Kochał się nieraz, tak samo jak każdy inny, choć zapewne na swój własny sposób i wedle swojej umysłowej skali; ale wiedział doskonale, że miłość jest to zbytek życia, dostępny tylko dla niektórych, a jeśli wodzi biedaków na pokuszenie, wtrąca ich zwykle w otchłań nędzy. To też gdyby Wacław, zamiast upierać się przy romantycznym związku ze zrujnowaną dziewczyną, poszukał był sobie właściwej partyi, uznałby to za rzecz zupełnie naturalną. Ale pan Schmetterling nie był tak szalonym, by chciał narzucać ludziom swój sposób widzenia; nie próbował nawet ani jednem słówkiem tego uczynić, a skoro na dwukrotne napomknienie o zerwaniu małżeństwa w obecnych okolicznościach Wacław odpowiedział oburzeniem, nie powrócił już do tego przedmiotu, ale prawdopodobnie w jego przekonaniu został on odrazu wliczonym do rzędu ludzi niepojmujących życia.
którzy z tego powodu nigdzie nie zajdą i nie zasługują na szczególne zaufanie.
Wacław jednak nie umiał zdać sobie, sprawy z niekorzystnego wrażenia, jakie sprawił. On wprost zrażony był do przyszłego pryncypała i czuł głębokie znużenie, jakie powoli opanowywa człowieka, gdy znajduje się w rozterce z całem swojem otoczeniem i gdy skazany jest na nieustanną walkę, a dzień jutrzejszy napełnia go nieujętą trwogą,
Pomiędzy nim a matką stosunki od ostatniej rozmowy były sztywne, ściśle zastosowane do koniecznych warunków przyzwoitości. Rano pił śniadanie u siebie, przychodził na obiad, całował ją w rękę na przywitanie i milczał po większej części, a jeśli mówił co, to jedynie o pogodzie, lub potocznych rzeczach. Po czarnej kawie oddalał się zaraz, a jeśli przychodził wieczorem, to jedynie na chwilkę.
Dawniej zwykle pani Julska spędzała miesiące na wsi u znajomych, u wód, lub w jednej z tych uprzywilejowanych miejscowości, które kolejno kółka towarzyskie warszawskie obierają sobie za siedlisko. Przez ostatnich lat parę bywała stale o tej… porze w Jasionnej.
Tego roku jednak nie pomyślała o żadnej wycieczce; za nic w świecie nie byłaby odstąpiła syna, wiązała ją bowiem do niego zarówno miłość, jak niepokój. W krótkich chwilach, które spędzali razem, spoglądała na niego ukradkiem, jakby szukając śladu żalu lub niepewności na jego twarzy, jakby upominała się o dawne pieszczoty i zwierzenia. Przecież i ona także milczała; wiedziała czego żądał od niej, a tego jednego właśnie dać mu nie mogła.
Kilka razy przyjaciółki usiłowały wyrwać ją z Warszawy, w której letnie miesiące nie należą do najzdrowszych. Wówczas zawsze zwracała się do syna, a skoro on odmawiał zaproszenia, i ona o niczem… słyszeć nie chciała.
Pan Mergold uwiadomił Wacława, że o dziewiątej godzinie rano powinien stawić się w biurze, a on postanowił nie spóźniać się nigdy. Rozumiał dobrze, iż były przeciwko niemu uprzedzenia, które rozproszyć należało, a przytem nie chciał się narażać na uwagę lub napomnienie. To co widział w gabinecie pana Schmetterlinga nauczyło go, że jeśli kto chce zachować godność swego położenia, powinien zawsze stać na niewzruszonem stanowisku spełnionego obowiązku.
Nie wspomniał matce ani słowem o ważnej zmianie, jaka zaszła w jego życiu; wyszedł z domu, wypił po drodze herbatę w pierwszej lepszej cukierni i w chwili kiedy biła dziewiąta, otwierał drzwi biura pana Schmeterlinga.
Pan Mergold… punktualniejszy jeszcze od niego, stał już pochylony nad swoim pulpitem, rzucił na niego obojętnem okiem i odpowiedział przyzwoitem skinieniem głowy na jego ukłon. Zresztą Wacław przekonał się wkrótce, że wszyscy byli akuratni w biurze pana Schmetterlinga, wszyscy, oprócz niejakiego pana Eugeniusza, który przyszedł dopiero około jedenastej i zdawał się niewiele dbać o swoje zajęcie, bo zaledwie raczył usiąść przy stoliku i zająć się odebraniem powierzonego sobie referatu, gdy przyszedł ktoś do niego. Po kilkuminutowej, półgłośnej rozmowie, w której Wacław, będący najbliżej, dosłyszał kilka razy powtórzone wyrazy: śniadanie, Bocquet i majówka, pan Eugeniusz powstał, a oświadczywszy panu Mergoldowi, że powołują go ważne osobiste interesa, wyszedł i dnia tego nie pokazał się już w biurze.
Widać jednak wszyscy byli do tego przyzwyczajeni, bo ani pan Mergold, ani nikt inny nie zwrócił na to uwagi.
Wacław dostał stolik mniejszy od innych i wsunięty pomiędzy kolegów; widocznie robiono mu tu miejsce przypadkowe, czy też czasowe tylko, a pan Mergold dał mu do przypisywania jakieś referaty i obliczenia najeżone cyframi.
Wacław z natury miał do cyfr pewną antypatye; nauki matematyczne szły mu bez porównania trudniej od innych, a nikt nie czuwał nad tem, by usilna pracą trudność tę pokonał, przeciwnie, przemawiała ona poniekąd, do próżności pani Julskiej, która twierdziła z uśmiechem że jedynak jej widocznie na kupca stworzonym nie jest.
To też po skończeniu szkół, jedynem zetknięciem, jakie Wacław miał z cyframi, "
były owe codzienne potrzeby życiowe, którym najzupełniej wystarczają cztery działania arytmetyczne w najprostszej ich formie.
Teraz znalazł się nagle w trudnem położeniu. Wprawdzie żądano od niego tylko przepisywania, dość zawiłego obliczenia; ależ wiadomo, ze przepisuje się dobrze to tylko, co się rozumie, a owo nieszczęsne obliczenie było mu tak niedostępne, jak gdyby napisane było po chińsku
Próbował zastanowić się nad niem; ale przywykł pisać, myśleć, rozważać w ciszy swojego gabinetu, a tutaj czuł na sobie spojrzenia wszystkich współkolegów. Może oni domyślali się jego kłopotu?…
Na tę myśl robiło mu się gorąco i zimno naprzemian, pot występował mu kroplami na czoło, a wątpliwości wytwarzały choas w jego głowie. Byłby chciał zapytać się kogo, poradzić, ale na wstępie zaraz nie chciał się wydać ze swoją nie – wiadomością. Może pan Mergold umyślnie dał mu rzecz najeżona takiemi trudnościami, ażeby się przekonać, co też on potrafi.
Zabrał się więc do pracy. Zrazu wszystko szło jako tako, ale gdy doszedł da właściwego rachunku, który był tak pokreślony i ułożony tak nieforemnie, iż trudno się było domyśleć jak go przepisać należy, zatrzymał się znowu. W ostateczności chciał pójść i zapytać pana Mergolda; ale właśnie rozmawiał on z jakimś interesantem. Postanowił więc spuścić się na los, który według przysłowia często sprzyja niezasłużonym Napisał, skończył i z bijącem sercem zbliżył się ze swoją robotą do naczelnika biura, który właśnie zapytywał o nią.
Pan Mergold rzucił okiem na papier i zaczął przeglądać go uważnie. Nagle podniósł głowę i spojrzał na stojącego przed sobą Wacława, a w jego smutnych, rozmarzonych oczach malowało się widoczne zdziwienie.
– Ależ ja właśnie dlatego kazałem panu przepisać to obliczenie, że było niedokładne i że sprostować je trzeba.
– Pan naczelnik nic nie powiedział – szepnął Wacław, który tyle skorzystał w biurze tego rana, iż wiedział że pana Mergolda tytułowano naczelnikiem.
– Tego przecież mówić nie trzeba – odparł spokojnie, oddając mu papier. – Przerób pan to i przepisz po raz drugi, a śpiesz się, bo mi to zaraz potrzebne. Muszę przedstawić interes cały panu bankierowi.
Wacław przez sekund parę stał nieruchomy. Chwila stanowcza nadeszła: musiał się wytłumaczyć i przyznać do niewiadomości.
– Daruj pan – wyrzekł nieśmiało, zniżając głos niemal do szeptu – ale ja nie wiem co mam sprostować.
Spojrzenie, jakiem pan Mergold odpowiedział na to, było charakterystyczne; zatrzymało się ono na młodym człowieku przez chwilę z wyrazem, w którym podziw przechodził w zdumienie; jednak żadnym zewnętrznym znakiem nie dał tego poznać po sobie. – To co innego – wyrzekł tylko spokojnie; ależ w takim razie…
Nie skończył zaczętego frazesu, spojrzenie jego jednak mówiło wyraźnie: w takim razie co pan tu będziesz robił? albo tez: co pan umiesz?
– Niech mnie pan raczy objaśnić – prosił Wacław, któremu ręce drżały nerwowo, a słowa ledwo wydobywały się ze ściśniętego gardła.
Przez chwilę pan Mergold spoglądał na niego z nieokreślonym wyrazem, aż wreszcie wziął ołówek i z ruchem pełnym zniechęcenia, który zdawał się świadczyć że się to na nic nie zda, wskazał mu popełnione uchybienia.
Wacław powrócił do swego stolika teraz rzeczywiście rachunek został przepisany, jak się należy. Nie było się jednak czem szczycić. Czuł dobrze, iż pan Mergold powziął najopłakańsze przekonanie o jego zdolnościach, a lękał się, by tego przekonania nie udzielił panu Schmetterlingowi, i to przygnębiało go zupełnie. Wszystko co umiał zdawało się niczem, obok tego czego nie potrafił. Czuł niemal pogardę dla samego siebie za własną nieudolność.
– Ha! – wyrzekł w końcu lakoniczny pan Mergold – nie wiem teraz jakąby panu dać robotę, bo tu u nas jest praca na seryo.
Namyślał się chwilę, a potem dał mu proste przepisywanie.
Wacław powrócił na swoje miejsce, gdzie go ścigały wszystkie oczy, bo pan
Mergold nie mówił tak cicho, by nie dowiedziano się o co chodziło. Zdawało mu się że słyszy śmiechy, szepty i lękał się podnieść oczu od swojej roboty.
Ludzie ci mieli może prawo śmiać się z jego nieudolności, ale on na to pozwolić nie mógł; dotąd nikt bezkarnie nic podobnego nie uczynił Gdyby więc dostrzegł wyraźne szyderstwo, skarcićby je musiał, a nie chciał dojść na pierwszym wstępie do podobnego wypadku. I całą siłą woli starał się zapanować nad wzburzeniem swojem, gdy tuż koło niego dał się słyszeć głos stłumiony:
– Panie, panie!
Wołanie to mogło się tyczyć kogo innego, Wacław więc nie podniósł głowy.
– Panie Julski – powtórzył głos.
Zwrócił się szybko i ujrzał swego najbliższego sąsiada, który, korzystając z nieobecności pana Mergolda, rzucił pióro i miał widoczna chęć rozpocząć zozmowę. Wacław uniknąć jej nie mógł.
– Czemu pan mnie się nie spytał jak zrobić? – mówił, miody człowiek, rubaszny i rozrzuconej powierzchnosci. – Takie rzeczy robią się między kolegami, a nie należy zaraz turbować naczelnika; on to sobie zapamięta i już nie będzie miał do pana zaufania. Pan mnie nie zna, ale ja pana znam dobrze; pan tu nieraz przychodził do pana bankiera; w teatrze, na wyścigach i w dolinie widziałem pana nieraz. Ja panu chętnie pomogę.
Słowa były przyjazne i zasługiwały na podziękowanie, Wacław więc podziękować musiał. A jednak duma oburzała się w nim na myśl sarnę zaciągnięcia zobowiązania względem tego człowieka.
Kolega ów należał do rodzaju ludzi, których najmiej za kolegów mieć pragnął. Miał on wzrok śmiały do bezczelności, pospolite rysy, rażącą poufałość w obejściu, niezachwianą pewność i zadowolenie z własnej osoby, które co chwila wypowiadało się uśmiechem.Śmiech ten, o grabem, bezmyślnem brzmieniu był szczególniej dla Wacława nieznośny, drażnił go w najwyższym stopniu.
– To zaraz widać – mówił niezrażony jego milczeniem i chłodną grzecznością – że pan takiej roboty jak my nigdy nie robił. Zrazu to zdaje się trudne, ale potem…
Machnął ręką w charakterystyczny sposób, świadczący, że co do niego, nie i spotykał już żadnej trudności, i zaśmiał się głośno. W ciągu tej rozmowy znalazł się tuż przy stoliku Wacława, siedział mu niemal pod ręką i nachylał się tak, iż czuł na twarzy oddech jego.
– Pan pewnie chcesz sam jaki interes założyć, że wszedłeś do naszego biura – pytał dalej, patrząc mu w oczy – co?…
– Nie mam tego zamiaru – odparł, usuwając się, Wacław.
– Niech pan będzie szczery, pan może mi wszystko powiedzieć, ja potrafię panu być pomocnym. Nie wierzysz pan? co?
– Przeciwnie – wyrzekł x podwojona grzecznością Wacław.
– A pan tak ze mną mówi, jak gdyby się pan mnie bał – zaśmiał się natrętny sąsiad.
– Bo widzisz pan sam, że mam pilną, robotę.
– Ona wcale nie pilna; pan Mergold tylko zawsze tak mówi, że wszystko pilne. Żeby jego słuchać, tobyśmy słowa tutaj nigdy nie zamienili. Trzeba korzystać póki go niema. Jak pan tu dłużej popracuje, to i panu się to znudzi. Ale pan tu pewnie długo nie będzie, co?
I mówiąc to, znowu badawczo oczy wlepił w Wacława
– Dlaczegóż? – spytał ten ostatni.
Ale towarzysz jego, zamiast odpowiedzi w dowcipny sposób wzruszył ramionami, śmiejąc się… swym grubym śmiechem.
– Pan jesteś stworzony na pana – wyrzekł wreszcie z miną tajemniczą – ja to dobrze rozumiem, a tutaj… no tutaj, więcej pracy niż płacy. Ja panu to mówię, żebyś nic myślał, że Józef Ceklerberg głupi.
Zaśmiał się i pokazał wśród mięsistych, rumianych warg trzydzieści dwa zęby, białe i równe jak perły.
– Ależ ja wcale nie myślę – zaprotestował energicznie Wacław.
– Dlaczego pan nie ma myśleć? Kto dużo pracuje, a mało bierze, ten musi być głupi, chyba że ma w tem swoje wyrachowanie, co?
Na tak postanowiony dylemat trudno było znaleźć odpowiedź, i Józef też na nią nie czekał, lecz niezrażony chłodem
Wacława, mrugnął na niego poufale, jak gdyby byli w najlepszem z sobą porozumieniu. Powoli w czasie tej rozmowy przyparł on swego towarzysza, cofającego się ciągle, aż do samego biurka pana Mergolda, i nie zważając na to, nacierał na niego coraz żwawiej, tak iż ostatnie słowo wypowiedział mu prawie w ucho.
W tej chwili jednak powrót naczelnika biura zmusił go do odwrotu i uwolnił Wacława od natrętnych pytań.
Około trzeciej pan Schmetterling opuszczał zwykle swój gabinet. Gdy otwarły się drzwi jego, wszystkie oczy zwróciły się w tamtą stronę, a wszystkie głowy pochyliły nizkim ukłonem.
Była to rzecz bardzo zwyczajna: przechodził chlebodawca, więc kłaniali mu się ci wszyscy którzy chleb jego jedli. Przecież Wacławowi zrobiło się gorąco i po – chylił się niżej od innych, aby ukryć rumieniec, który wybiegi mu na twarz.
Czul, że rozdrażnienie jego dochodziło do ostatecznych granic; przychodziła mu chęć niepohamowana uciec ztąd, nigdy iuż nie przestąpić progu tego biura i nie widzieć ani pana Schmetterlinga, ani Mergolda… ani kędzierzawej głowy Józia Ceklerberga, który może w tej chwili by! mu wstrętniejszym od wszystkich innych. Głowa jego pałała, wszystkie tętna uderzały gwałtownie. Zdawało mu się, że mózg jego wrzał i kipiał, że rozsadzał mu czaszkę.
Tymczasem ubiegały godziny biurowe; stoliki, szczególniej te, co stały bliżej wyjścia, lub u których siedzieli ludzie niezależniejszego położenia, opróżniały się po jednemu, aż wreszcie po uderzeniu godziny i sam pan Mergold… powstał. Był to znak oczekiwany, na który wszyscy powstali jednocześnie. Zaczęło się szybkie wybieranie. W jednej chwili gwar wielki zapanował w biurze, w którym słychać było dotąd tylko skrzyp piór poruszanych na papierze, przerywany niekiedy krótkiemi słowami objaśnień. Wacław machinalnie podniósł się razem z innymi, nałożył letnie palto, rękawiczki i zaledwie skłoniwszy się obecnym, podążył na ulicę.
Nikt na niego nie zważał, oprócz Józia, który wybiegł za nim.
– Może pójdziemy razem? – zawołał, dopędzając go na trotuarze.
Wacław spojrzał na niego; natręctwo źle wychowanego człowieka było mu nieznośne.
Ale Józio zachował tak naiwny wyraz twarzy, tak widocznie niemiał najmniejszego pojęcia o niestosowności podobnego postępowania, iż słowa oburzenia skonały Wacławowi na ustach.
Pójdziemy razem, co? – powtórzył Józio, nie odbierając odpowiedzi na swoją propozycyę.
– Dziękuję – odparł z lodowatą grzecznością Wacław.
– W którą pan stronę? – ciągnął dalej nierozumiejący zupełnie tego odcienia Józio. – Jak pan chce, ja idę na Krakowskie przedmieście.
Wacław nie raczył mu odpowiedzieć, tylko odwróci! się, poszedł wprost w przeciwnym kierunku i odetchnął z głębi piersi, kiedy stracił go z oczu.
Tak doszedł powoli do Saskiego ogrodu, którędy wypadała mu droga do domu, próbując zdać sobie sprawę z wrażeń dnia tego. Narazie było mu to trudno; czuł tylko ogarniający go niesmak do całego swego otoczenia. Niesmak ten dochodzi! do najwyższego wstrętu, tak iż zrozumiał w tej chwili ludzi, co rzucają się w nurty rzeki, lub kulą rozstrzaskują sobie czaszkę, bez widocznej przyczyny, byle uwolnić się od położenia, z którem zgodzić się nie umieją. Atmosfera tego biura dusiła go i sama myśl, że jutro tam znowu pójść musi i spędzić dzień cały wśród wstrętnego otoczenia, przy zajęciu, które przedstawiało mu nieokreślone trudności przejmowała go dreszczem.
W, tej chwili ogród był niemal zupełnie pusty, tylko niańki z dziećmi bawiły się gdzieniegdzie; czasem przechodzień jaki spieszył gdzie go wołało zajęcie, lub jaka gruchająca para szukała samotności i cienia.
Na Wacława nie zważał nikt. Usiadł na jakiejś pustej ławce nad wodą i patrzył bezmyślnie na łabędzie szybujące lekko po fali, na ptaki bujające w przestrzeni, na cichą zieleń liści, poruszanych zaledwie dostrzegalnem drżeniem powietrza.
Wszystko to przedstawiało mu obraz ciszy, ukojenia, swobody, zdawało się na – leżeć do tego świata, który już pozostawił poza sobą w życiu, a który teraz zdawał mu się zasuwać w jakąś dal niedościgłą.
Nie miał siły ruszyć się; poczucie niewypowiedzianego znużenia obezwładniło go, czyniło niezdolnym do porządnego zebrania myśli. Toczył nieustanną walkę sam z sobą, ze wszystkimi instynktami i nawyknieniami dawnego człowieka.
Tymczasem przeminęła zwykła obiadowa godzina; ale Wacław na to nie zważał, a fizyczne uczucie głodu nie przypomniało mu spóźnionej pory. Dopiero gdy ogród pomało zapełniać się zaczął, powstał i poszedł do domu, lękając się nadewszystko spotkania jakiej znajomej twarzy.
W domu panował niepokój. Wacław zwykle pamiętał o nawyknieniach matki, i jako dobrze wychowany syn, nie spóźniał się… nigdy, a jeśli zaszła kiedy w tym względzie niespodziana przeszkoda, nie omieszkał nigdy uwiadomić matki, bo wie – dział, że wrazie przeciwnym nie usiądzie do stołu.
Rzeczywiście czekano na niego.
W usposobieniu, w jakiem się Wacław znajdował, fakt ten sprawił mu podwójną przykrość. Zawahał się chwilę, chciał powiedzieć, że jest słaby i obiadu jeść nie będzie; ale pobudziłby tem tylko troskliwość matki i nie uniknął jej widoku. Poszedł więc w milczeniu ją powitać.
Pani Julska była bardzo niespokojna; wypieczecie rumieńce świeciły na jej twarzy, zwykle tak jednostajnie i matowo białej, a figlarne loczki, w które ostatnie miesiące wmieszały dużo srebra, drżały lekko nad jej czołem.
Pomimo to Wacław urzędownie pocałował ją w rękę i zapomniał nawet przeprosić za spóźnienie. Nie potrafił zdobyć się na nic więcej; chmurny i przybity, asystował raczej, niż uczestniczył w obiedzie. Nie uszło to bacznego oka matki:
i ona także jeść nie mogła, Potrawa po potrawie nietknięta schodziła ze stołu. Pomiędzy matka a synem panowało głuche milczenie: on ze spuszczonemi oczyma zdawał się liczyć kwiatki w obrusie, ona spoglądała na niego z hamowaną troskliwością.
Każde z nich wiedziało, że drugie cierpi; on swoje cierpienie przypisywał matce, ona synowi; ale żadne z nich ustąpić nie mogło, Wszak tutaj szło o całą ich przyszłość.
– Spóźniłeś się dziś bardzo, Wacławie – wyrzekła wreszcie kobieta, usiłując okolicznościowo nawiązać rozmowę.
– Przepraszam mamę – odrzekł machinalnie, nie podnosząc na nią oczu.
Zrobiła niecierpliwy ruch, który uszedł jego uwagi, a po chwili wyrzekła znowu głosem, który może bezwiednie nabierał pieszczotliwego brzmienia:
– Coż cię zatrzymało?
Przez chwile namyślał się nad odpowiedzią; potem podniósł głowę i odparł sucho, z rodzajem wezwania:
– Zajęcie.
– Zajęcie? – powtórzyła kobieta, nie pojmując dokładnie znaczenia tego słowa.
Ona, bądźcobądź, dowiedzieć się musiała o tem co uczynił, a teraz to wyznanie przychodziło mu na usta jako rodzaj zemsty za to… czego dla niego zrobić nie chciała; wyrzekł więc dobitnie:
– Wszedłem do biura, pana Schmetterlinga
Pani Julska zbladła i poruszyła się niespokojnie. Wacław sięgnął po karafkę, nalał sobie szklankę wody i wypił ją jednym tchem.
Tymczasem matka jego odzykała szybko zachwianą równowagę.
– Jakie masz tam warunki? – zapytała znowu.
Wacław roześmiał się końcem warg, z niewymowną goryczą.
– Prawdziwie – wyrzekł – tego nie wiem jeszcze. Pan Schmetterling wprzód przekonać się musi, jaką wartość dla niego mieć będę, a na Boga! lękam się, że wartość ta pokaże się bardzo niewielka.
Pani Tulska chciała coś mówić, ale zatrzymała się… jakby wobec faktów uważała słowa za zbyteczne. Blade jej czoło zachmurzyło się, a jednocześnie ściągnięcie brwi i zacięte usta zdawały się mówić: nie chciałeś mnie słuchać, więc popróbuj.
Przecież wiadomość o podrzędnem stanowisku, jakie Wacław zajął, była dla niej bolesną. Widocznie podrażniona, układała w myśli, jak tę fantazyą jego ubierze w obec przyjaciółek i całej swojej koteryi bo koniec końców, była to odtąd jeszcze pańska fantazya – nic więcej.
Wyrzekła tylko sentencyonalnie:
– Praca której szukamy bywa zawsze wyzyskiwaną; wyzyskiwać sami możemy dopiero wówczas, gdy jesteśmy poszukiwani.
Wacław zrobił ręką ruch pełen obojętności.
– Być może – odparł – choć muszę przyznać, że wychowanie moje pod względem kwestyj praktycznych bardzo było zaniedbane; ale to już nie moja wina. Staram się teraz powetować czas stracony.
Mówił z goryczą, której matka nigdy dotąd u niego nie zauważyła, która była w nim rzeczą nową zupełnie i odbijała rażąco od swobodnego wdzięku i niedbałej wesołości, nadających mu niegdyś tyle młodzieńczego powabu.
– Wacławie! – zawołała boleśnie.
– Och! nie lękaj się, mamo… – mówił dalej tym samym tonem – nie miałem zamiaru robić ci wyrzutów; ale cóż chcesz, nie jest się panem położenia. Ponieważ nikt nie dobijał się o mnie, musiałem więc sam nauczyć się pukać jak żebrak do ludzi, a ludzie ci dali mi uczuć, że nie umiem nic.
Roześmiał się przykro, mówiąc te słowa, a matka zauważyła z przerażeniem, iak głęboko nowe troski i gorycze wyryły się już na twarzy jedynaka, wyżłabiając w niej niby niteczki zaledwie widoczne bruzdy szyderstwa, cierpienia i niewiary.
Ale w jej przekonaniu nie było na to rady żadnej.
"Ha – powtórzyła tylko w duchu – niech spróbuje?
Tak upływały dnie, tygodnie i miesiące, nie przynosząc zakochanej parze zmiany żadnej, lecz przeciwnie, odsuwając w dal coraz niepewniejszą rozwiązanie, a raczej związanie ich losu
Listy Wacława, zrazu pełne nadziei i zapału, powoli stawały się coraz bardziej smutne i zniechęcone Żegnając. Reginę, mniemał że najdalej za parę miesięcy powróci tryumfalnie, aby zabrać ją z sobą i zapewnić jej własną praca stanowisko. Teraz widział dobrze, iż na rezultat podobny czekać trzeba lata całe, lata walk, trudów, niepokojów nieustannych. Wacław nie pisał wprawdzie tego wyraźnie, ale znać było w jego listach zniechęcenie.
U panny Teodozyi czas odpoczynku wakacyjnego przeminął; domek w ogrodzie napełnił się wesołymi głosami dziewczęcemi; jasne twarzyczki, płowe złote, kasztanowate i czarne główki snuły się ustawicznie po pokojach i ogrodzie.
Było to życie zupełnie odmienne od tego, jakie prowadziły dotąd Regina z Teodozją. Cisza była dla niej błogosławioną, zdawało jej się lżej dźwigać ciężar istnienia, kiedy żaden głos zewnętrzny nie trąca zbolałego serca.
Przyjazd dziewcząt, nakształt jaskółek zlatujących na wiosnę, sprawił zrazu jakieś zamieszanie w jej myśli. Śmiech, śpiew, okrzyk wesoły, świegot nieustanny tych młodych istot, sprawiał jej ból nieznośny; kryła się przed niemi, uciekała w najskrytszą dal ogrodu, lub i tam ścigana przez dźwięki życia i wesela, zamykała się w pokoiku, jaki jej przeznaczyła Teodozya, i tam padając na łóżko, kryła twarz w poduszkach, rękami zatykając sobie uszy.
Teodozya nie miała teraz czasu na nią uważać, poświęcać jej długich godzin… a choćby czuwać nad nią zdaleka. Zakład naukowy zaprzątał jej całą działalność i czasem zaledwie, nie widząc nigdzie Reginy, zapytała o nią, lub sama jej poszukała.
– Zmizerujesz się na nic – mawiała niekiedy. – Wacław gotów powiedzieć, że ci u mnie niedobrze.
Ale Regina odpowiadała jej tylko bolesnym uśmiechem, lub dowodziła, że przeciwnie, jest jej wybornie, że czuje się zdrowa zupełnie W duszy jednak było jej tak straszno, iż wstając rano, myślała tylko jak zdoła przedźwigać ciężar dnia całego, a kładąc się spać, jak zniesie tę noc bezsenną, pełną wspomnień i mar dręczących. Tęskniła za Wacławem całą, siłą rozkochanego serca Zdawało jej się, że nie widziała go już wieki całe, a prawdę mówiąc, nie spodziewała się już ujrzeć go prędko. W sercu jej pod tylu nagłymi ciosami zamarła nadzieja, a dawne dnie szczęśliwe zapadały w coraz większą dal i ukazywały jej się tylko jako drogie wspomnienia, które już z rzeczywistością lic wspólnego nie miały.
Czasem przychodziło jej na myśl, że była ciężarem dla Teodozyi, że pożywała tutaj chleb łaski, i wówczas, ale tylko wówczas, budziła się z odrętwienia. Ciemne rumieńce wybijały jej na policzki; chciała coś robić koniecznie, pomagać Teodozyi, być użyteczna. Ale na samą myśl zetknięcia się z ową wesołą młodością, która zdala ciekawie śledziła nieraz jej żałobną postać, kiedy przesuwała się po ogrodzie, odchodziła ją odwaga. "Nie – wołała sama do siebie – ja tego nie potrafię, ja tego nie zniosę. "
W miarę jednak jak czas mijał, przywykała do tej myśli, że będąc tutaj… nie powinna pozostać bezczynną; aż wreszcie jednej niedzieli, kiedy pensyonarki pod wodzą guwernantek poszły za miasto, a Teodozya miała wolną chwilę, poszła ją odszukać.
Stara panna była w swoim pokoju. Od pewnego czasu obie widywały się tylko przelotnie, a jeśli znalazły się dłużej razem, nie miały sobie nic do powiedzenia. Obaw przyszłości jedna drugiej zwierzać się lękała, przeszłości tykać nie chciały; zresztą w obecnej chwili Teodozja tyle miała powszednich trosk i zajęć, które zajmowały ją zupełnie. Niezmienny, apatyczny smutek Reginy drażnił ją nawet, jako rzecz któraby zczasem ustąpić powinna, a nie ustępowała wcale. Panna Teodozya nie lubiła, gdy pociechy jej i dobre chęci pozostawały bezskuteczne.
Regina zobaczyła przez uchylone okno, że była samą, i weszła, nie zapukawszy. Zaledwie to jednak uczyniła, pożałowała już swej śmiałości Teodozya siedziała odwrócona od drzwi, przed starem biurkiem, którego szuflady i skrytki były otwarte. W jednej z nich leżały jakieś stare, pożółkłe papiery, zeschłe kwiaty, wstążeczka błękitna i różne widocznie bardzo dawne pamiątki, które zapewne nosiły ślady łez i pocałunków, bo lustro przeciwległe odbijało wyraźnie twarz starej panny, na którą od tych przedmiotów padać się zdawały odblaski młodości. Zwiędła jej twarz ożywiała się, oczy błyszczały, a rozchylone usta zdawały się szeptać jakieś wyrazy pozostałe w pamięci.
Regina przez chwilę stała na progu, zdumiona. Nigdy nie przyszło jej na myśl, aby ta czynna, niezmordowana istota nosiła w sercu jakiś kwiat zamarły. Potem chciała się cofnąć niepostrzeżona, ale na szelest, jaki zrobiła, stara panna odwróciła głowę.
– To ty, Regino? – wyrzekła nieco drżącym głosem – nie uciekaj.
Zgarnęła do szuflady przedmioty, jakie przed nią leżały,
– Nie chciałabym przeszkadzać – szepnęła nieśmiało narzeczona Wacława.
– Nie przeszkadzasz mi – mówiła dalej stara panna, już zupełnie spokojnie. – Cóż chcesz, każdy ma na świecie jakiś kraj serdeczny, niby świątynię, do której czasem schronić się potrzebuje; ale wiecznie przebywać w niej niewolno.
Regina czuła, że jej krew uderzyła d o twarzy.
– A ja – zawołała – a ja w tej świątyni przebywam ciągle, zapominając o wszystkiem innem!
Teodozya uśmiechnęła się łagodnie.