Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przeciw wodzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeciw wodzie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 309 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. PAN KA­ZI­MIERZ.

Mia­łem lat dwa­dzie­ścia czte­ry, kie­dy pierw­szy raz wy­je­cha­łem z War­sza­wy na wieś… w po­dwój­nym cha­rak­te­rze: kor­re­pe­ty­to­ra Woj­cie­cha Ma­rzyń­skie­go… któ­ry nie mo­gąc zdać eg­za­mi­nu do pią­tej klas­sy, miał pod moim kie­run­kiem po­świę­cić czas wa­ka­cyj­ny na­by­ciu wia­do­mo­ści, za­nie­dby­wa­nych przez ciąg ca­łe­go roku – i po­moc­ni­ka do go­spo­dar­stwa jego ojca, pana Ka­zi­mie­rza.

Był on nie­gdyś przy­ja­cie­lem mego ojca, któ­ry od­umarł mnie dziec­kiem pra­wie. Te­raz spo­tkaw­szy mnie nie­spo­dzia­nie z pa­ten­tem uni­wer­sy­tec­kim, nie da­ją­cym mi chle­ba, ja­kie­go po­trze­bo­wa­łem na­tych­miast dla kształ­ce­nia młod­szej sio­stry, za­pro­po­no­wał mi miej­sce u sie­bie, któ­re w obec­nych oko­licz­no­ściach bez wa­ha­nia się przy­ją­łem.

Nie zna­łem się wpraw­dzie nic a nie na go­spo­dar­stwie, i on o tem wie­dział, żą­dał tyl­ko pra­cy i su­mien­ne­go speł­nia­nia swo­ich roz­ka­zów, a do tego zo­bo­wią­zać się mo­głem. Po­je­cha­li­śmy więc do Ma­rzy­na.

Był­to dla mnie świat nie­zna­ny zu­peł­nie, i nowy pod każ­dym wzglę­dem, Ja… wy­cho­wa­niec mia­sta, któ­ry tyl­ko w rzad­kich ma­jów­kach mia­łem spo­sob­ność po­wierz­chow­nie zo­ba­czyć jak wieś wy­glą­da; ja, któ­ry do­tąd nig­dy nie wcho­dzi­łem w żad­ne to­wa­rzy­stwa i ustro­jo­ne ko­bie­ty wi­dzia­łem je­dy­nie na uli­cy, lub kie­dy nie­kie­dy na sce­nie, gdy parę oszczę­dzo­nych zło­tó­wek po­zwo­li­ło mi oglą­dać je z wy­so­ko­ści pa­ra­dy­zu – zna­la­złem się na­gle prze­nie­sio­ny o dwa­dzie­ścia mil od War­sza­wy, do jed­ne­go z tych pięk­nych dwo­rów, któ­re wi­dzia­łem tyl­ko na ob­raz­kach; zo­sta­łem wmię­sza­ny w jego ży­cie i przy­pusz­czo­ny do ro­dza­ju po­ufa­ło­ści, jaką wy­ra­dza ko­niecz­nie wspól­ny po­byt pod jed­nym da­chem.

Była to nad­zwy­czaj­na zmia­na w mo­jem po­ło­że­niu, do któ­rej zra­zu przy­zwy­cza­ić się nie mo­głem, a to­tem bar­dziej, iż we dwo­rze Ma­rzy­ńa­kim by­łem zu­peł­nie pra­wie zo­sta­wio­ny so­bie i ta­jem­nic jego, któ­re w mo­ich tyl­ko nie­do­świad­czo­nych oczach ta­kie­mi były, nikt mi nie tłó­ma­czył.

Uczeń mój wszel­kie­mi spo­so­ba­mi sta­rał się uni­kać bliż­sze­go po­zna­nia ze mną, a ra­czej książ­ką, któ­rej by­łem re­pre­zen­tan­tem. Za­wód mój agro­no­micz­ny mia­łem roz­po­cząć do­pie­ro po wa­ka­cy­ach. Po­zo­sta­wa­ło mi więc czę­sto dużo wol­ne­go cza­su.

Pan Ka­zi­mierz Ma­rzyń­ski po­ka­zy­wał się tyl­ko po­mię­dzy ro­dzi­ną w go­dzi­nie obia­du lub her­ba­ty, a pa­nie, pięk­ne pa­nie, któ­re, nie­ste­ty, pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzia­łem zbliz­ka, wzbu­dza­ły we mnie cześć zmie­sza­ną a oba­wą.

Zresz­tą przy­znać mu­sze, iż pa­nie, po­mi­mo iż pierw­szy raz sta­nąw­szy przed ich ob­li­czem, zło­ży – em im naj­nie­zgrab­niej­szy ukłon, na jaki śmier­tel­nik ubra­ny w mun­dur uni­wer­sy­tec­ki do­być się może, ob­cho­dzi­ły się ze mną z grzecz­ną ła­ska­wo­ścią.

By­łem tu tyl­ko w cha­rak­te­rze ma­szy­ny, słu­żą­cej do wło­że­nia pew­nej sum­my wia­dom­ści w roz­trze­pa­ną gło­wę Woj­cie­cha, a ra­czej Al­ber­ta, jak mnie po­pra­wi­ła na­der do­bit­nie pani Ma­rzyń­ska, kie­dy pierw­szy raz… na­zwa­łem go­tem imie­nien. Na­stęp­nie mia­łem się prze­two­rzyć w rów­nie lek­ce­wa­żo­ną ma­chi­nę go­spo­dar­ską. Ja obo­wiąz­ki ma­szy­ny sta­ra­łem się speł­niać su­mien­nie, wy­cią­ga­jąc z tego abs­trak­cyj­ne­go sta­no­wi­ska ko­rzy­ści dla sie­bie.

A naj­przód, im mniej uwa­ża­no na mnie, tem wię­cej mo­głem uwa­żać na dru­gich, i czy­nić roz­ma­ite spo­strze­że­nia, roz­glą­da­jąc się w tym dziw­nym świe­cie, jaki mnie ota­czał.

Bo już co dziw­nym to dziw­nym mi się on wy­da­wał nie­zmier­nie: wszyst­ko tu­taj było dla mnie no­wo­ścią. Nie zna­łem ani lu­dzi ani świa­ta; nie mia­łem po­ję­cia ani o ma­te­ry­al­nych ani o mo­ral­nych wa­run­kach, ja­kie mnie ota­cza­ły.

Oprócz kil­ku go­dzin lek­cyj dzien­nie, bo pani Ma­rzyń­ska nie po­zwa­la­ła by się jej je­dy­nak zbyt­nio utru­dzał na­uką, i ha­mo­wa­ła nie­ustan­nie moją gor­li­wość, swo­bo­dę mia­łem zu­peł­ną; to też Stu­dy­owa­łem przy­szłe swo­ję obo­wiąz­ki, cho­dząc po po­lach i łą­kach. Cza­sa­mi zno­wu w nie­dzie­le i świę­ta za­sia­da­łem na wy­sta­wie przed do­mem z książ­ką w ręku. Było to ulu­bio­ne miej­sce po­sie­dzeń po­obied­nich pani Ma­rzyń­skiej i jej có­rek, a na­wet uczeń mój obie­rał wy­sta­wo za punkt stra­te­gicz­ny z któ­re­go obej­mo­wał sze­ro­ką prze­strzeń i czy­nił roz­ma­ite wy­ciecz­ki.

Kie­dy pierw­szy raz pa­nie przy­szły na wy­sta­wę i roz­sia­dły się tu­taj z ro­bót­ka­mi, za­rzu­ca­jąc cały stół sto­sa­mi roz­ma­itych przy­bo­rów i na­rzę­dzi zu­peł­nie dla mnie nie­zna­nych, zmię­sza­łem się nie­zmier­nie i nie wie­dząc co zro­bić ze swo­ją fi­gu­rą, za­py­ty­wa­łem po ty­siąc razy sa­me­go sie­bie, czy mi wy­pa­da odejść czy też zo­stać.

Przy­znam się iż nie wiem do tej pory jak roz­strzy­gną­łem tę za­wi­łą kwe­styę, po­dob­no nie roz­strzy­gną­łem jej wca­le, je­śli zaś zo­sta­łem na miej­scu, to je­dy­nie dla tego, iż ten ostat­ni śro­dek wy­ma­gał bez­po­rów­na­nia mniej­szej de­ter­mi­na­cyi, niż pierw­szy, a sama myśl pod­nie­sie­nia się z ław­ki, i przej­ścia przed oczy­ma pań, wy­da­wa­ła mi się nie­po­do­bień­stwem.

Zresz­tą prze­ko­na­łem się wkrót­ce, iż obec­ność moja ob­cho­dzi­ła je rów­nie mało, jak obec­ność psa fa­wo­ry­ta mego ucznia, le­żą­ce­go przy mo­ich no­gach. Roz­ma­wia­ły z sobą, prze­pla­ta­jąc pol­skie fra­ze­sy fran­cuz­kie­mi, i nie trosz­cząc się wca­le, czy będą lub nie zro­zu­mia­ne prze­zem­nie. Praw­dę mó­wiąc, gdy­by roz­ma­wia­ły po chiń­sku, nie mógł­bym ich mniej ro­zu­mieć, roz­mo­wa bo­wiem to­czy­ła się o oso­bach i rze­czach zu­peł­nie mi nie­zna­nych, od­no­si­ła się… do wy­pad­ków, o któ­rych nie mia­łem wy­obra­że­nia. Sły­sza­łem tyl­ko imio­na: Le­ona, Wło­dzi­mie­rza, Sta­si, Te­re­ni, Ma­ry­ni i t… p., a przy­tem przy­dom­ki i alu­zye dla wta­jem­ni­czo­nych je­dy­nie zro­zu­mia­łe

Spo­glą­da­łem więc tyl­ko ukrad­kiem na pa­nie, bo wy­da­wa­ły mi się isto­ta­mi zu­peł­nie od­mien­nej na­tu­ry, niż te wszyst­kie, któ­re zna­łem do­tąd. Dzi­wi­ły mnie ich zwo­je wło­sów mi­ster­nie utre­fio­nych, przy­sy­pa­nych pu­drem niby śnie­giem przed­wcze­snej sta­ro­ści, dzi­wi­ła mnie bia­łość ich płci nie­do­tknię­ta nig­dy go­rą­cym pro­mie­niem słoń­ca, bo bia­łość to była taka, iż przy­po­mi­na­ła mi mle­ko, puch ła­bę­dzi, lub te kwia­ty, co mie­nią się w oczach per­ło­wą bar­wą. Zda­wa­ło mi się pa­trząc na nie, iż ze­szły z ja­kie­goś ob­raz­ka lub okna wy­sta­wy skle­po­wej, że były tyl­ko stwo­rzo­ne na to, aby prze­cha­dzać się po uli­cach wiel­kie­go mia­sta, lub wy­pra­co­wa­nych ale­jach ogro­du na któ­rych zo­sta­wia­ły bu­ci­ka­mi na ob­ca­sach tak ma­leń­kie śla­dy, iż nie poj­mo­wa­łem jak po­dob­ne nóż­ki mo­gły utrzy­mać cię­żar cia­ła.

Ale co już dzi­wi­ło mnie naj­wię­cej, to po­wierz­chow­ność pani Ma­rzyń­skiej. Oczy­wi­ście, mu­sia­ła być ona star­szą od pa­nien Ma­rzyń­skich, ale nie w ten spo­sób jak wszyst­kie mat­ki zna­ne mi do­tąd, któ­re strój i po­wa­ga od­róż­nia­ła od có­rek, i któ­re za­po­mi­na­jąc o so­bie, całą swo­ją, próż­ność ko­bie­cą prze­le­wa­ją na dzie­ci

Pani Jo­an­na Ma­rzyń­ska a ra­czej Ża­ne­ta, bo na­zy­wa­no ją Ża­ne­ta, tak samo jak Woj­tu­sia Al­ber­tem, wy­glą­da­ła zu­peł­nie na ró­wie­śni­cę swo­ich có­rek. Stro­iła się na wła­sną rękę, i nie, my­śla­ła wy­pusz­czać z dło­ni ber­ła pięk­no­ści, do któ­re­go mia­ła nie­za­prze­czo­ne pra­wo. Istot­nie, pa­trząc na nią, na jej cór­ki star­sze Ju­lię i Ste­fa­nię, nie moż­na było po­wie­dzieć któ­ra była pięk­niej­sza. Sta­now­czo za to pięk­niej­szą od wszyst­kich trzech na­wet, wy­da­wa­ła mi się naj­młod­sza Ju­lia, bo oprócz tego, iż po­sia­da­ła wszyst­kie wdzię­ki star­szych, mia­ła na wła­sność ta­kie oczy, że kie­dy spoj­rza­ła nie­mi przy­jaź­nie, to tak było jak­by z jej źre­nic bie­gły pro­mie­nie, opla­ta­ły ser­ce i wy­ry­wa­ły ja z pier­si, a jak była smut­na, to zda­wa­ło się… że świat cały po­wi­nien się ki­rem osło­nić, a jak się roz­śmia­ła, to wzrok lgnął do tych ust roz­chy­lo­nych, po­dob­nych do pącz­ka szkar­łat­nej róży, a ucho we­se­li­ło się dźwięcz­nym szu – mem i czło­wiek ani wie­dział jak od­śmiech­nął się jej na­wza­jem, i mu­siał za­po­mnieć o każ­dej tro­sce.

Pa­nie Ma­rzyń­skie pro­wa­dzi­ły ży­cie, któ­re mnie, pro­sta­ko­wi, zra­zu wy­da­wa­ło się oso­bli­wem. Wsta­wa­ły oko­ło po­łu­dnia, prze­bie­ra­ły się przy­najm­niej trzy razy dzien­nie, i rzad­ko, bar­dzo rzad­ko wy­chy­la­ły się z po­ko­ju lub z wy­sta­wy ob­ro­śnię­tej dzi­kiem wi­nem. Z go­ść­mi tyl­ko cza­sa­mi cho­dzi­ły po ogro­dzie, wy­jeż­dża­ły też cza­sem w są­siedz­two zwy­kle po za­cho­dzie słoń­ca, i to jesz­cze ob­wi­ja­ły twa­rze ga­za­mi, któ­rych użyt­ku zro­zu­mieć nie mo­głem, a po­przez któ­re nie wiem jak od­dy­chać mo­gły. Póź­niej do­pie­ro do­wie­dzia­łem się, iż w ten spo­sób chro­ni­ły płeć swo­ją od ze­tknię­cia z po­wie­trzem, któ­re mo­gło ska­zić jej bia­łość. Ha! może i mia­ły słusz­ność, pan Ka­zi­mierz Ma­rzyń­ski, a na­wet ja i Woj­ciech, mie­li­śmy twarz ogo­rza­łą jak pro­ści wie­śnia­cy, oso­bli­wie też pan Ka­zi­mierz: od cią­głe­go prze­by­wa­nia na słoń­cu twarz jego na­bra­ła bron­zo­wej cery i tyl­ko czo­ło osło­nio­ne ka­pe­lu­szem, za­cho­wa­ło na­ural­ną bar­wę ma­to­wej bla­do­ści, tak iż ob­li­cze to wy­da­wa­ło się na dwo­je prze­cię­tem. A jed­nak po­mi­mo dzi­wacz­no­ści ko­lo­ry­tu, nada­wa­ło to p. Ka­zi­mie­rzów j ja­kąś po­wa­gę bia­łe czo­ło zda­wa­ło się pa­no­wać nad ogo­rza­łą twa­rzą, jak po­tę­ga my­śli nad pra­cą, i wy­mo­de­lo­wa­ne w szla­chet­ne kształ­ty, niby ko­pu­ła z mar­mu­ru świe­ci­ło zda­la ja­sne i po­god­nie.

Pan Ka­zi­mierz wsta­wał rów­no ze świ­tem, ob­jeż­dżał pola i fol­war­ki, do­glą­dał ro­bót, lub też prze­by­wał w swo­im po­ko­ju, gdzie zno­wu w go­dzi­nach wol­nych od pra­cy, scho­dzi­li się hur­mem wło­ścia­nie z in­te­re­sa­mi.

Do po­ko­ju męża pani Ża­ne­ta nie za­glą­da­ła nig­dy, a cór­ki jej bar­dzo rzad­ko; pan Ka­zi­mierz więc naj – czę­ściej spo­ty­kał się z ro­dzi­ną przy obie­dzie, wów­czas do­pie­ro wszy­scy mó­wi­li so­bie dzień do­bry, on sam zaś ca­ło­wał żonę w rękę.

Za­zwy­czaj wi­dzia­łem go tyl­ko mil­czą­cym i po­waż­nym, a wkrót­ce spo­strze­głem, że i pa­nie przy nim mó­wi­ły mniej niż za­zwy­czaj, a nie­któ­rych ma­te­ryj nie ty­ka­ły wca­le, jak­by obec­ność jego rzu­ca­ła przy­mus na całą ro­dzi­nę.

W Ma­rzy­nie było bar­dzo wie­le służ­by i to ta­kiej, któ­rej ja do­tąd na­wet z na­zwi­ska nie zna­łem. Pani Ma­rzyń­ska na­przy­kład mia­ła pan­nę słu­żą­cą, któ­ra wię­cej jesz­cze wy­stro­jo­na od swo­jej pani, i dum­na jak paw' spa­ce­ro­wa­ła nie­ustan­nie przez dzie­dzi­niec, wy­kry­go­wa­na, wy­rur­ko­wa­na, wy­fal­ban­ko­wa­na ze swe­go po­ko­ju do pral­ni i na­po­wrót. Zwa­ła się: pan­na Teo­fi­la, i nie wiem ja­kie wła­ści­wie były jej obo­wiąz­ki, bo ile razy wy­sze­dłem przed dom lub spoj­rza­łem przez okno, wi­dzia­łem ją za­wsze prze­cho­dzą­cą. Nig­dy zaś nie nio­sła, nie trzy­ma­ła nic w ręku, oprócz pa­ra­sol­ki, bo suk­nie pani Ma­rzyń­skiej i inne rze­czy, bog­daj na­wet koł­nie­rzy­ki, za­wsze no­si­ły dziew­czę­ta z gar­de­ro­by, któ­re zwo­ły­wa­ła i szu­ka­ła cza­sem bar­dzo dłu­go, nie przy­pusz­cza­jąc nig­dy, by bez ubli­że­nia swo­jej god­no­ści, mo­gła się wła­sne­mi rę­ka­mi po­słu­żyć. Mia­ła się wi­docz­nie za coś lep­sze­go od ca­łe­go świa­ta, i z resz­tą do służ­by wca­le na­wet ga­dać nie chcia­ła.

Oprócz niej była we dwo­rze dru­ga dy­gni­tar­ką go­spo­dy­ni, cho­ciaż bez po­rów­na­nia wię­cej po­pu­lar­na; ta zno­wu zo­sta­wa­ła w wy­bor­nych sto­sun­kach z ku­cha­rzem, lo­ka­jem, pi­sa­rzem, ogrod­ni­kiem i całą ary­sto­kra­cya służ­bo­wą. W gar­de­ro­bie i pral­ni, snuł się ist­ny le­gion dziew­cząt bie­ga­ją­cych z że­laz­ka­mi, z suk­nia­mi lub asy­stu­ją­cych pan­nie Teo­fi­li.

Dziew­czę­ta te wiecz­nie pra­ły, pra­so­wa­ły, od­świe­ża­ły prze­róż­ne stro­je, dla pani, dla pa­nien, a wresz­cie i dla pan­ny Teo­fi­li, któ­ra nie mniej­szej po­trze­bo­wa­ła ob­słu­gi.

Zra­zu my­śla­łem, że to na jaki bal czy­nią się tak wiel­kie przy­go­to­wa­nia, ale na­stęp­nie zro­zu­mia­łem, że są to rze­czy co­dzien­ne, że ta pral­nia i dziew­ki w niej za­ję­te, wy­ko­ny­wa­ją pra­cę po­dob­ną do tej, jaką le­gen­da mi­to­lo­gicz­na przy­pi­su­je Da­na­idom bo tak jak tam­te wie­ku­iście na­peł­nia­ły wodą becz­ki bez dna, tak one wie­ku­iście pra­ły i przy­go­to­wy­wa­ły ubra­nia bru­dzo­ne i mię­to­szo­ne w jed­nej chwi­li. I tak na­przy­kład pan­na Ste­fa­nia wło­ży­ła któ­re­goś dnia świe­żu­teń­ką suk­nię do obia­du, a po­nie­waż wie­czo­rem przy­je­cha­li go­ście, i ona cho­dzi­ła wraz z nie­mi po ogro­dzie, nie ra­cząc unieść po­włó­czy­stej tre­ny, suk­nia wiec i całe rusz­to­wa­nie spód­nic, na przy­go­to­wa­nie któ­rych służ­ba, cały dzień stra­wi­ła, po­wró­ci­ły zno­wu do pral­ni, gdzie od rana do nocy pa­lił się ogień ogrom­ny – ogień ja­kie­go w mie­ście nig­dy nie wi­dzia­łem, cho­ciaż cza­sem nie grza­ła się przy nim ani jed­na du­sza, nie go­to­wał ani je­den ko­cioł wody. Ogień ten pa­lił się ot tak so­bie, dla zwy­cza­ju lub ho­no­ru domu.

Dzi­wi­ło mnie to bar­dzo, bo sły­sza­łem nie­raz jak stróż wy­rze­kał, że z rą­ba­niem drze­wa na­dą­żyć nie może, i upo­mi­nał się o pa­rob­ka do po­mo­cy; for­na­le zaś zno­wu mó­wi­li mie­dzy sobą, kie­dy ich po­se­ła­no do lasu, a na deszcz się zbie­ra­ło, że oni drze­wa na­wio­zą a tym­cza­sem kopy w polu po­gni­ją Kopy zaś nie­mu pro­sta­cze­mu umy­sło­wi, za­czy­na­ją­ce­mu już poj­mo­wać ar­ka­na go­spo­dar­skiej sztu­ki, zda­wa­ły się nie­rów­nie waż­niej­sze­mi od fal­ban pani Ma­rzyń­skiej i jej có­rek. Spy­ta­łem się więc któ­re­goś rana pracz­ki Ma­ry­an­ny, dla cze­go taki ogień pali na­próż­no. Ale ona ro­ze­śmia­ła mi się w oczy i za­wo­ła­ła:

– Owa! albo to drze­wo kosz­tu­je, a jak­by przy­le­cia­ła pan­na Teo­fi­la z ja­ko­wą ro­bo­tą, toby za­raz pie­kło zro­bi­ła, że nie­ma gdzie du­szy ugrzać.

– A w kuch­ni? – za­py­ta­łem na­iw­nie – bo wi­dzia­łem jak z ko­mi­na bu­chał dym ogrom­ny i bu­zo­wał się jesz­cze więk­szy ogień niż w pra­lui, są­dząc zno­wu w mo­jej na­iw­no­ści, że przy nim du­sze bez ni­czy­jej szko­dy grzać­by się mo­gły. Ma­ryś­ka ro­ze­śmia­ła się po raz dru­gi.

Aha! ku­charz nam się tam po­ka­zać nie da, i za­raz krzy­czy, że mu ogień psu­je­my. A po­tem do­da­ła kon­fi­den­cy­onal­nie:

– Tak po­mstu­je za to… że pan­na Teo­fi­la na za­ba­wie u eko­no­ma z nim tań­czyć nie chcia­ła.

W pra­lui więc ogień pa­lił się da­rem­nie, a przez okno wi­dzia­łem jak dziew­czę­ta gar­de­rob­ne skra­da­ły się chył­kiem do ogro­du i far­tu­cha­mi wy­no­si­ły nie­doj­rza­ły owoc, a ogrod­ni­czek im do­po­ma­gał.

– A cze­muż wy nie dzi­siaj nie ro­bi­cie? – spy­ta­łem – czy to świę­to?

Ma­rzy­ło mi się jak przez sen, że pan Ka­zi­mierz ubo­le­wał wła­śnie z eko­no­mem, nad bra­kiem rąk do żni­wa.

– Bo­gać tam świę­to, ta­kie świę­to jak za­wsze, – od­rze­kła Ma­ryś­ka, – cze­ka­my na ro­bo­tę, bo nam pan­na Teo­fi­la jesz­cze su­kien i spodnie do pra­nia wziąść nie ka­za­ła.

– Dla cze­go?

– A cze­muż­by się śpie­szy­ła: pani i pan­ny śpią jesz­cze, a pan­na Teo­fi­la pew­no się do­pie­ro ubie­rać Albo ją to co pili?…

I na wspo­mnie­nie o groź­nej pan­nie słu­żą­cej, do – rzu­ci­ła drze­wa na ogień, kto­ry tego wca­le nie po­trze­bo­wał.

I tak da­lej, ile razy zaj­rza­łem w jaki kąt Ma­rzy­na, zo­ba­czy­łem coś, co mnie zdzi­wi­ło.

Raz, na­przy­kład, rano spo­tka­łem ku­cha­rza, jak niósł cały ron­del ma­sła i wiel­ki ka­wał mię­sa z lo­dow­ni, przy któ­rej wła­śnie sta­ła sza­far­ka, a po­tem przy obie­dzie zło­żo­nym z sa­me­go dro­biu pani Ma­rzyń­ska skar­ży­ła się, spo­glą­da­jąc z wy­mów­ką na męża, iż na wsi nie­po­dob­na wy­my­ślić przy­zwo­ite­go obia­du, iż dla niż­szych na­wet sto­łow­ni­ków dziś wła­śnie mię­sa za­bra­kło, a sza­far­ka o mało so­bie gło­wy nie urwa­ła.

Na to wszyst­ko otwie­ra­łem wiel­kie oczy, i co­raz mniej ro­zu­mia­łem ży­cie, ja­kie tu pro­wa­dzo­no. Do­tąd w mie­ście wi­dzia­łem za­wsze małe go­spo­dar­stwa, utrzy­my­wa­ne z więk­szym lub mniej­szym ła­dem, wi­dzia­łem lu­dzi wspól­nie pra­cu­ją­cych, każ­de w swo­im za­kre­sie. Tu­taj zaś zda­wa­ło mi się iż za­rów­no pani, pan­ny, jak ma­je­sta­tycz­na pan­na Teo­fi­la, i cała dwor­ska służ­ba próż­no­wa­li wszy­scy, a je­den pan Ka­zi­mierz, któ­re­go za­wsze czyn­nym wi­dzia­łem, pra­co­wał za wszyst­kich i dla wszyst­kich.

Za­sta­na­wia­łem się nie­raz ja­kie obo­wiąz­ki cią­ży­ły tu­taj na pani domu i jej cór­kach, ale nie mo­głem tego od­kryć, a co dziw­niej­sza, cho­ciaż tyle osób było za­ję­tych ich stro­jem, wy­go­dą i przy­jem­no­ścią, nie wy­da­wa­ły się dla tego szczę­śli­we­mi wca­le. Cały dzień pra­wie wzdy­cha­ły, zie­wa­ły, na­rze­ka­ły, to im było za go­rą­co, to za chłod­no, cza­sem sia­da­ły do for­te­pia­nu i za­czy­na­ły coś grać, ale nig­dy pra­wie nie koń­czy­ły. Cza­sem bra­ły książ­kę, prze­rzu­ca­ły kart­ki nie­dba­le, rzad­ko co czy­ta­jąc, ale za to jak im się któ­ra po­do­ba­ła, to już ją so­bie for­mal­nie wy­ry­wa­ły.

Naj­czę­ściej jed­nak, prze­su­wa­ły w pal­cach ja­kieś mi­kro­sko­pij­ne na­rzę­dzia, któ­rych na­zwy i po­żyt­ku wy­ro­zu­mieć nie mo­głem, i za ich po­mo­cą wy­ra­bia­ły ząb­ki, gwiazd­ki, kó­łecz­ka, rów­nież dla mnie nie po­ję­te. Na­zy­wa­ły to ro­bo­tą, i cho­ciaż wszyst­kie te ar­cy­dzie­ła ich li­lij­nych pa­lusz­ków, nie mia­ły w so­bie nie es­te­tycz­ne­go, za­chwy­ca­ły się nie­mi wza­jem­nie.

Nie wi­dzia­łem, żeby ich kie­dy co in­ne­go zaj­mo­wa­ło, ah! praw­da, co po obie­dzie wy­cze­ki­wa­ły wi­zyt z wiel­kiem upra­gnie­niem, lub też w dzień pocz­to­wy prze­glą­da­ły z bi­ją­cem ser­cem żur­na­le mód…. Ta ucie­cha jed­nak zwy­czaj­nie koń­czy­ła się smut­nem roz­my­śla­niem: pri­mo nad tem, że tak pięk­nych tu­alet nie mia­ły, a po­wtó­re, że choć­by i mia­ły, nie by­ło­by ich gdzie wło­żyć, ani komu po­ka­zać.

Co do tego ostat­nie­go punk­tu za­uwa­ży­łem jed­nak wkrót­ce, iż po­ja­wił się w oko­li­cy nie­ja­ki pan Leon, świe­żo z za­gra­ni­cy przy­by­ły do sio­stry swo­jej w Wi­kli­nie, przed któ­rym te pa­nie uwa­ża­ły iż war­to było wy­stą­pić ze stro­jem, a pan­na Ste­fa­nia zwra­ca­ła na to szcze­gól­ną bacz­ność.

W je­den z dni pocz­to­wych w po­obied­niej go­dzi­nie sie­dzie­li­śmy na wy­sta­wie, kie­dy po­sła­niec wy­sy­pał na stół roz­ma­ite pi­sma i li­sty; pani Ża­ne­ta skwa­pli­wie po­chwy­ci­ła te ostat­nie, pan­ny rzu­ci­ły się na mody, na­wet Woj­ciech, zwa­bio­ny cie­ka­wo­ścią, szu­kał Ku­ry­er­ka świą­tecz­ne­go, Mu­chy lub Kol­ców.

Przez chwi­lę była ci­sza zu­peł­na.

– Mój Boże! tyl­ko dwie­ście zło­tych, za­wo­ła­ła na­gle pan­na Ste­fa­nia, kto­ra do­tąd prze­rzu­ca­ła chci­wie ja­kieś anon­se w żur­na­lach.

I opusz­cza­jąc na ko­la­na dzien­nik trzy­ma­ny w ręku, rzu­ci­ła w koło wzrok smęt­ny, bła­gal­ny i ra­zem pe­łen wy­rzu­tu.

Wzrok taki nie­raz w ży­ciu mia­łem po­tem spo­sob­ność wi­dzieć, i na­uczy­łem się do­brze ro­zu­mieć jego zna­cze­nie istot­ne, cho­ciaż wów­czas, przy­zna­ję to, prze­nik­nął mnie do głę­bi ser­ca, roz­bu­dził współ­czu­cie, li­tość, chęć po­świę­ce­nia. Ta­kim wzro­kiem pa­trzy mło­da żona na męża, lub roz­piesz­czo­na cór­ka na ro­dzi­ców, kie­dy pra­gnie by do­go­dzo­no ja­kiej nie­win­nej jej fan­ta­zyi.

I przy­znać trze­ba, iż na­wet tak skrom­ny z po­zo­ru wy­krzyk­nik, jak ten, któ­ry wy­gło­si­ła pan­na Ste­fa­nia, (o czem zno­wu prze­ko­na­łam się w póź­niej­szem ży­ciu) jest w swo­im ro­dza­ju ar­cy­dzie­łem wy­mo­wy. A ie­śli mało kto zwra­ca uwa­gę na jego na­der skom­pli­ko­wa­ną bu­do­wę, to je­dy­nie dla tego, iż rze­czy wi­dzia­ne i sły­sza­ne co­chwil­nie, prze­sta­ją naj­czę­ściej ude­rzać, cho­ciaż­by naj­wię­cej były za­sta­na­wia­ja­ce­mi.

Wy­krzyk­ni­ko­wi t mu, za­le­ca­ją­ce­mu się tre­ści­wo­ścią god­ną Ce­za­ro­we­go Veni, vidi, vici, nie zby­wa prze­cież na ar­gu­men­ta­cyi: ma on za­rów­no jak naj­kunsz­tow­niej­sza mowy Cy­ce­ro­na, roz­ma­ite punk­ta, i tezę i an­ti­te­zę i syn­te­zę, a na­de­wszyst­ko tak nie­prze­par­tą wy­mo­wę, iż tyl­ko ka­mien­ne ser­ca i gra­ni­to­we umy­sły, oprzeć mu się mogą, r o… na­wia­sem mó­wiąc, nie za­wsze im na do­bre wy­cho­dzi.

Ra­zem ze spoj­rze­niem, ja­kie mu zwy­kle to­wa­rzy­szy, moż­na­by ten wy­krzyk­nik spa­ra­fra­zo­wać mniej wię­cej w ten spo­sób": "Jak­to! ja, któ­rą Bóg stwo­rzył mło­dą i pięk­ną, a za­tem prze­zna­czył do sa­mych uśmie­chów żyda, to jest do za­baw, ba­lów, po­dró­ży i t… p.; ja któ­ra po­trze­bu­ję stro­ju jak ryba wody a ptak po­wie­trza (bo na cóż mi pięk­ność, jeź­li jej nie pod­nio­sę stro­jem, a na co i strój i pięk­ność jeź­li ich oczy ludz­kie oglą­dać nie mają); ja, któ­ra w do­dat­ku po­sia­dam urzę­do­wych do­star­czy­cie­li wszyst­kich za­chcia­nek, w oso­bie męża lub ro­dzi­ców; ja, któ­ra ra­czy­łam przyjść na świat – ob­da­rzyć ko­goś swo­ją ręką; ja, co mam pra­wo żą­dać wszyst­kie­go, co mi pod oczy pod­pad­nie, lub na myśl przyj­dzie, – ja jed­nak­że w sku­tek naj­wyż­szej ła­ska­wo­ści, żą­dam tyl­ko rze­czy tak drob­nej, ma­łej, nie­win­nej, nie nie zna­czą­cej, a na­wet żad­nej, za­da­wać so­bie mu­szę pra­cę for­mu­ło­wa­nia żą­dań, któ­re we­dług po­rząd­ku na­tu­ry uprze­dza­ne­mu być po­win­ny. Je­śli więc któ­re z tych żą­dań nie zo­sta­nie na­tych­miast speł­nio­nem, bę­dzie to fak­tem anor­mal­nym, prze­wra­ca­ją­cym po­rzą­dek spół­ecz­ny, ka­ry­god­nym, fak­tem wo­ła­ją­cym o po­mstę do nie­ba. Wy zaś, któ­rzy nie do­peł­nia­cie wzglę­dem mnie naj­święt­szych obo­wiąz­ków, je­ste­ście ludź­mi bez ser­ca i su­mie­nia, wy­rzut­ka­mi to­wa­rzy­ski­mi, a ja naj­niesz­czę­śliw­szą ofia­rą, mę­czen­ni­cą", przy któ­rej po­ło­że­niu bled­ną wszyst­kie cier­pie­nia sław­nych bo­ha­te­rów sta­ro­żyt­no­ści wie­ków śred­nich i obec­nych cza­sów. "

I cóż tu od­po­wie­dzieć na ta­kie dic­tum acer­bum. Wów­czas jed­nak, po­wta­rzam, nie ro­zu­mia­łem wca­le jesz­cze tych rze­czy i pa­trza­łem z wiel­kiem zdzi­wie­niem na pan­nę Ste­fa­nię, z któ­rej rąk wy­pa­dło fa­tal­ne pi­smo, wy­wo­łu­ją­ce kom­men­to­wa­ny wy­krzyk­nik.

– Tyl­ko dwie­ście zło­tych.

Zo­fia zaś spoj­rza­ła tak­że, prze­czy­ta­ła i po­wtó­rzy­ła jesz­cze ża­ło­śniej, gło­sem, w któ­rym drga­ły łzy:

– Tyl­ko dwie­ście zło­tych!

Na ten głos ser­ca, moje za­ko­ła­ta­ło w pier­si gwał­tow­nie, i jeź­li wy­krzyk­nik Ste­fa­nii zro­bił na mnie tak wiel­kie wra­że­nie, na ża­ło­sne ode­zwa­nie się pan­ny Zo­fii, go­tów by­łem ja tak­że po­mó­wić o okru­cień­stwo nie­bo i lu­dzi, któ­rzy po­zwa­la­li jej pra­gnąć cze­goś da­rem­nie, któ­rzy za­smu­ca­li ją – mo­gli przy­pro­wa­dzić do pła­czu.

Trzy pary oczu ża­ło­śnych, skie­ro­wa­ło się ku pani Ża­ne­cie. Nie była ona jed­nak, wi­docz­nie, ostat­nią in­stan­cyą w tej spra­wie, bo usły­szaw­szy wy­krzyk­ni­ki có­rek, od­wró­ci­ła wzrok od li­stu świe­żo ode­bra­ne­go, w któ­rym zda­wa­ła się cała za­to­pio­na, spoj­rza­ła na mło­de po­ko­le­nie, wca­le nie jak roz­daw­czy­ni łask, ale ra­czej jak to­wa­rzysz­ka i uczest­nicz­ka pra­gnień da­rem­nych, py­ta­jąc:

– Cóż to kosz­tu­je dwie­ście zło­tych?

– Pew­no zno­wu ja­kie fio­ki, prze­rwał uszczy­pli­wie, nie­grzecz­nie i nie­mi­ło­sier­nie na­wet, jak mi się wów­czas zda­wa­ło, mój uczeń, któ­ry jako ma­ło­let­ni i stu­dent w do­dat­ku, nie po­czu­wał się jesz­cze do żad­nych obo­wiąz­ków wzglę­dem wy­ma­gań sióstr i mat­ki, a po­rzu­ciw­szy już hu­mo­ry­stycz­ną li­te­ra­tu­rę, ba­wił się ze swo­im psem, jed­no­cze­śnie z siostr swo­ich żar­tu­jąc.

Na ten nie­wcze­sny wy­krzyk­nik, sio­stry wzru­szy­ły ra­mio­na­mi, a mat­ka zgro­mi­ła syna tem jed­nem sło­wem "Al­bert, " wy­po­wie­dzia­nem po fran­cuz­ku, z na­der do­bit­nym ak­cen­tem.

Po­tem zaś zwra­ca­jąc się do có­rek, po­wtó­rzy­ła swo­je py­ta­nie:

– Cóż to ta­kie­go kosz­tu­je dwie­ście zło­tych?

– Suk­nie, mamo, prze­ślicz­ne suk­nie ba­lo­we, po dwie­ście zło­tych, mó­wi­ły jed­na przez dru­gą pan­ny Ma­rzyń­skie.

– Z prze­pysz­ne­go tar­la­ta­nu z ca­łym przy­bo­rem, z wa­chla­rzem na­wet do­bra­nym do ko­lo­ru.

– Z kwia­ta­mi, z pa­ryz­kie­mi kwia­ta­mi. O`est pour rien, za­kon­klu­do­wa­ła Ste­fa­nia, po­pie­ra­jąc swój ar­gu­ment wy­mow­nem wes­tchnie­niem. Praw­da przy­znać mi każe, iż w tym chó­rze wy­krzyk­ni­ków, pan­na Ju­lia, naj­star­sza, naj­mniej bra­ła udzia­łu i z ro­dza­jem szy­der­cze­go po­li­to­wa­nia spo­glą­da­ła na sio­stry.

– A nam su­kien ba­lo­wych po­trze­ba, wtrą­ci­ła Zo­fia, na bal do Wi­kli­na.

– Wiem, wiem, po­wtó­rzy­ła mat­ka, mam wła­śnie list z Ems od Hra­bi­ny Ma­ryi, przy­śpie­szy swój po­wrót z za­gra­ni­cy, aże­by być na balu u bra­ta.

– Oh! ona jest tak do­brą sio­strą – od­par­ła Ste­fa­nia – z ro­dza­jem ad­mi­ra­cyi dla tak wy­so­kie­go po­świę­ce­nia.

– Cze­mu? czy dla tego, że na bal po­wró­ci, za­py­tał ze swe­go kąta zło­śli­wy Woj­ciech, któ­ry lu­bił na­de­wszyst­ko sprze­ci­wiać się sio­strom, i sta­wać w obec nich w po­sta­wie Ka­to­na.

Gło­so­wi jego za­wtó­ro­wał pisk psa tar­ga­ne­go za ucho, jak­by na świa­dec­two, że moż­na łą­czyć wznio­słe uczu­cia z okru­cień­stwem dla pod­lej­szych or­ga­ni­zmów i z bra­kiem es­te­tycz­ne­go po­czu­cia dźwię­ków, jak to po­dob­no było z Ka­to­nem sta­ro­żyt­nym, i z wie­lu no­wo­żyt­ne­mi Ka­to­na­mi.

Ste­fa­nia nie ra­czy­ła na­wet mu od­po­wie­dzieć, tyl­ko mat­ka wy­rze­kła zno­wu z nie­cier­pli­wo­ścią.

– Ta­isez-vous donc Al­bert.

– Ale-bo mamo, Ste­fa mówi ta­kie za­baw­ne rze­czy.

– Stef­cia ma słusz­ność, hra­bi­na Ma­rya jest wzo­ro­wą, od­rze­kła mat­ka. Daj Boże, że­byś ta­kim był dla twe­go ro­dzeń­stwa, jak ona.

– Oho! je­że­li tyl­ko o to cho­dzi, niech Ste­fa za mąż pój­dzie i da bal; ja obie­cu­ję umyśl­nie z War­sza­wy przy­je­chać, choć­bym miał na­wet na­ra­zić się na gniew wszyst­kich pro­fes­so­rów, bez wy­jąt­ku,

I mó­wiąc to przy­su­nął się do mat­ki, któ­ra wi­docz­nie mia­ła ja­kąś sła­bość dla nie­go, bo za­miast gnie­wać się na ten nie­wcze­sny kon­cept, wy­rze­kła z uśmie­chem, ude­rza­jąc zlek­ka, a ra­czej głasz­cząc go po ru­mia­nej twa­rzy.

– In­sup­por­ta­ble ga­min.

On po­ca­ło­wał ją w rękę.

Ma­jąc otu­chę, iż zgo­da ro­dzin­na, zo­sta­ła w ten spo­sób usta­lo­ną, pani Ża­ne­ta zwró­ci­ła się do có­rek i mó­wi­ła jak­by udzie­la­jąc im waż­nej i po­ży­tecz­nej wia­do­mo­ści.

– Wy­bor­nie ba­wią się w Ems tego roku.

Trzy wes­tchnie­nia zmie­sza­ne, od­po­wie­dzia­ły jej chó­rem, a ja by­łem tak na­iw­ny iż za­py­ta­łem w du­chu sa­me­go sie­bie: co ich mo­gło ob­cho­dzić jak lu­dzie czas prze­pę­dza­ją w Ems lub w każ­dem in­nem miej­scu?

Wy­tłó­ma­czy­ła mi to jed­nak nie­ba­wem Zo­fia, wo­ła­jąc:

– Ah! jak­żeż oni szczę­śli­wi!

Nikt nie za­prze­czył, prze­ciw­nie i mat­ka i sio­stry, zda­wa­ły się naj­zu­peł­niej po­dzie­lać to zda­nie. I była po­mię­dzy nie­mi wy­mow­na ci­sza, w któ­rej wszyst­kie zda­wa­ły się roz­pa­mię­ty­wać krzyw­dę im wy­rzą­dzo­ną przez los czy lu­dzi, że nie na­le­ża­ły do tej fa­lan­gi wy­raź­nych fa­wo­ry­tów Opatrz­no­ści, któ­rym po­zwa­la­ła taż Opatrz­ność pić wodę z em­skie­go źró­dła, od­dy­chać em­skiem po­wie­trzem, prze­cha­dzać się pod cie­niem em­skich drzew.

– My tyl­ko, z tego nie­zno­śne­go Ma­rzy­na nie wy­je­dziem nig­dy, szep­nę­ła z tłu­mio­ną nie­cier­pli­wo­ścią pan­na Ste­fa­nia.

– Nig­dy, nig­dy – po­wtó­rzy­ła młod­sza pra­wie z roz­pa­czą. I zno­wuż tu­taj pan­na Ju­lia mil­cza­ła ku memu zdzi­wie­niu, a na­wet do­pa­trzy­łem się wy­raź­nie tym ra­zem iro­nicz­ne­go uśmie­chu na jej ustach, jak­by na­trzą­sa­ła się z próż­nych żądz sióstr swo­ich.

– Ty przy­najm­niej – wy­rze­kła zno­wu Ste­fa­nia do Ju­lii – by­łaś w War­sza­wie prze­szłe­go roku w cza­sie jar­mar­ku weł­nia­ne­go, wi­dzia­łaś wy­ści­gi, ale my zo­sta­ły­śmy w domu z pan­ną Bar­mont.

– Pan­na Bar­mont sama mó­wi­ła, że tu zdzi­czeć moż­na, ode­zwa­ła się Zo­fia ze łza­mi nie­le­d­wie.

I jak­by na po­twier­dze­nie nie­omyl­ne­go wy­ro­ku gu­wer­nant­ki, oglą­da­ła się w koło, mie­rząc spoj­rze­niem peł­nem dzie­cin­ne­go gnie­wu, nie­win­ne drze­wa i krze­wy ob­ra­sta­ją­ce dzie­dzi­niec.

Pan­na Zo­fia była ślicz­ną w tej chwi­li, cho­ciaż dla mi­ło­ści praw­dy przy­znać mu­szę, iż Ma­rzyn ni­czem nie uspra­wie­dli­wiał obu­rze­nia i wy­rze­kań swo­ich miesz­ka­nek. W koło dwo­ru wzno­si­ły się lipy czer­stwe, wy­nio­słe i roz­ło­ży­ste za­ra­zem, wo­nie­ją­ce spóź­nio­nym kwia­tem, przy któ­rym po­mi­mo schył­ku dnia, ro­iły się jesz­cze pra­co­wi­te psz­czo­ły.

Kra­jo­braz za­my­ka­ły od za­cho­du pa­gór­ki ob­ro­słe la­sa­mi, od wscho­du zaś pły­nę­ła rze­ka, a ku niej sta­cza­ły się buj­ne łąki, na któ­rych dru­gi już po­kos po­ra­stał i za­kwi­tał. Wio­ska wśród sa­dów, cią­gnę­ła się po­nad nie­mi za­ru­mie­nio­na pro­mie­nia­mi let­nie­go za­cho­du, peł­na we­so­łe­go gwa­ru lu­dzi wra­ca­ją­cych z sier­pa­mi od żniw­nej ro­bo­ty. Trzo­dy bie­gły dro­gą śpie­sząc do za­gród woły ry­cząc cią­gnę­ły wy­wró­co­ne płu­gi, wozy ob­ła­do­wa­ne sno­pa­mi to­czy­ły się po­wo­li ze stron wszyst­kich ku wio­sce, gdzie ocze­ki­wa­ły ich sto­do­ły na­oścież otwar­te.

Zło­ta łuna roz­po­ście­ra­ła się na nie­bie, i zie­mia zło­ci­ła się tak­że ła­na­mi kło­sów po­chy­lo­nych od cię­ża­ru ziar­na, ścier­ni­ska­mi świe­żo zżę­te­mi i ku­rza­wą, dróg wzbi­ja­ją­cą się ku słoń­cu.

Świat cały ra­do­wał się peł­nią ży­cia, uśmie­chał wdzię­kiem i do­stat­kiem tej pory na­gra­dza­ją­cej tru­dy rocz­nej pra­cy. Zie­mia okry­ta była plo­nem, drze­wa ob­cią­żo­ne owo­cem, po­ży­tecz­ne zio­ła prze­sy­ca­ły wo­nią po­wie­trze: wszyst­ko zda­wa­ło się tyl­ko ocze­ki­wać skrzęt­nej ręki, coby te dary na­tu­ry ze­bra­ła i za­gar­nę­ła na ludz­ki uży­tek.

Twa­rze wie­śnia­ków, wra­ca­ją­cych po znoj­nej pra­cy do domu, były po­god­ne. Ko­bie­ty śpie­szy­ły na­przód do chat, wi­ta­ne przez gro­ma­dy dzie­ci, któ­re z okrzy­ka­mi ra­do­ści, le­cia­ły aa ich spo­tka­nie; pa­rob­cy za­cze­pia­li dziew­czę­ta, dziew­czę­ta od­po­wia­da­ły chi­cho­tem i śpie­wem, – wio­ska cała wrza­ła nie go­rącz­ko­wą czyn­no­ścią mia­sta, ale czer­stwem pra­wi­dło­wem ży­ciem pra­cy.

Zda­wa­ło mi się bło­go w śród niej od­dy­chać. Zda­le­ka pod la­sem wi­dać było na wzgó­rzu ro­ją­cych się żni­wia­rzy, a wśród nich do­strze­ga­łem wy­raź­nie pana Ka­zi­mie­rza i ko­nia jego, co przy­wią­za­ny do po­lnej gru­szy przy dro­dze, gryzł tra­wę a chwi­la­mi pod­no­sił gło­wę, jak­by i on tak­że ra­do­śnie wcią­gał po­wie­trze.

Bra­ła mnie ocho­ta po­biedz tam i zmie­szać się z tą raź­ną pra­cu­ją­cą gro­mad­ką i za­py­ty­wa­łem sa­me­go sie­bie: dla cze­go pa­nie Ma­rzyń­skie nie wi­dzia­ły tego wszyst­kie­go, i nie ra­do­wa­ły się tem, co je ota­cza­ło? Tym­cza­sem mat­ka opo­wia­da­ła cór­kom o Ems, Osten­dzie, Karls­ba­dzie i roz­ma­itych mod­nych wo­dach, któ­re nie­gdyś zwie­dza­ła, cór­ki zaś przy­po­mi­na­ły so­bie opo­wie­ści pan­ny Bar­mont o Pa­ry­żu, zkąd po­cho­dzi czy­sty ak­cent, ję­zyk wy­twor­ny, a na­wet te ry­ci­ny mód za­wra­ca­ją­ce gło­wy, przy­no­szą­ce ze sobą ja­kąś woń wy­szu­ka­ną a nie­zdro­wą, o tym mod­nym Pa­ry­żu, o któ­rym ma­rzy­ły nie­ustan­nie, jak pra­wo­wier­ny mu­zuł­ma­nin o Mec­ce.

– Co tam – prze­rwał Woj­ciech ob­ra­ca­jąc się do sióstr, znu­dzo­ny tą całą roz­mo­wą – nim po­je­dzie­cie do Pa­ry­ża mo­że­by­ście się prze­szły tro­chę.

Rada była bar­dzo prak­tycz­ną, gdyż chłód wie­czor­ny orzeź­wił po­wie­trze – jed­nak pan­ny nie zgo­dzi­ły się na nią.

– Gdzież tu iść, wy­rze­kła pod­no­sząc się nie­dba­le z miej­sca Ju­lia.

– Ot! oj­ciec z pola po­wra­ca, pójdź­my na­prze­ciw­ko.

– W pole? po­wtó­rzy­ła z po­gar­dli­wą miną pan­na, w pole, po­mię­dzy tę całą sie­lan­kę, któ­ra ojca ota­cza, wiesz prze­cie, że nie­cier­pię sie­lan­ki – cela sent mau­va­is.

– To tak mę­czy cho­dzić po tych na­szych dro­gach, do­rzu­ci­ła Sta­fa­nia, któ­rej chwiej­ny chód, zdra­dzał ogrom­ne szpi­cza­ste za­koń­czo­ne ob­ca­sy. Zo­fia ze­rwa­ła się wpraw­dzie z miej­sca z ży­wo­ścią lat szes­na­stu, chcia­ła na­wet zbiedz po scho­dach pro­wa­dzą­cych z wy­sta­wy na dzie­dzi­niec, ale suk­nia, któ­rą była spę­ta­na we­dług ostat­nich wy­ma­gań mody, wstrzy­ma­ła ten za­pęd i zmu­si­ła ją sta­wiać drob­ne kro­ki, a poza nią trze­cia opię­ta w mi­ster­ny ogon ja­skół­czy, prze­su­wa­ła się z szyb­ko­ścią wca­le nie ma­je­sta­tycz­ną w tę i ową stro­nę.

Na ru­chli­wej twa­rzy Zo­fii za­ry­so­wa­ło się coś na­kształt znie­cier­pli­wie­nia. Nie­ba­wem jed­nak przy­po­mnia­ła so­bie god­ność do­ro­słej pan­ny, do któ­rej tak nie­daw­no pod­nie­sio­ną zo­sta­ła. Rzu­ci­ła w koło okiem jak­by szu­ka­jąc zwier­cia­dła, gdzie­by za do­zna­ną przy­krość po­cie­szyć się mo­gła wi­do­kiem swe­go ob­ra­zu, ale po­nie­waż zwier­cia­dła na wy­sta­wie nie było, spoj­rza­ła tyl­ko poza sie­bie na tre­nę – zisz­czo­ne ma­rze­nie pod­lot­ków – i chcia­ła usiąść na­po­wrót, kie­dy zo­ba­czy­ła zda­le­ka dziew­czy­nę wiej­ską prze­cho­dzą­cą oko­ło bra­my dzie­dziń­ca.

– Ah! to Ewka, za­wo­ła­ła z za­ję­ciem świad­czą­cem, iż w tej chwi­li nie my­śla­ła już ani o Ems ani o Pa­ry­żu.

– To cóż ztąd? spy­ta­ła Ste­fa­nia.

– Daw­nom jej nie wi­dzia­ła, chcia­ła­bym z nią po­mó­wić.

Star­sza sio­stra par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Nie­osza­co­wa­na je­steś Zo­siu! cóż ty mo­żesz mó­wić z taką Ewką?

– To prze­cież cór­ka mo­jej mam­ki – od­par­ła ob­ra­żo­na.

– To jej każ wy­nieść jaki przy­smak albo parę zło­tych? Czy chcesz ty tak­że oto­czyć się sie­lan­ką? Spo­dzie­wam się że mama na to nie po­zwo­li. Było w tych sło­wach zło­śli­we zna­cze­nie, któ­re­go nikt nie pod­niósł, cho­ciaż je wszy­scy po­ję­li.

Pan­na Zo­fia, zgro­mio­na w ten spo­sób, spu­ści­ła za­ru­mie­nio­na całą gło­wę na pier­si, a bio­rąc ze sto­łu ja­kąś ro­bót­kę, za­to­pi­ła się w jej skom­pli­ko­wa­nem wy­ko­ny­wa­niu.

Czte­ry pary rąk nie­wie­ścich co­raz wol­niej się po­ru­sza­ły, roz­mo­wa o ta­len­tach zda­wa­ła się wy­czer­pa­ną, czy też na­pro­wa­dzi­ła, jak zwy­kle, na ja­kieś smut­ne my­śli, z któ­re­mi zgro­ma­dzo­ne pa­nie nie po­trze­bo­wa­ły zwie­rzać się so­bie wza­jem, gdyż ro­zu­mia­ły się do­sko­na­le; ale od cza­su do cza­su po­wra­cał im na usta po­żą­dli­wy wy­krzyk­nik: "Tyl­ko dwie­ście zło­tych!"

Po­nie­waż jed­nak sto­krot­ne na­wet po­wtó­rze­nie tej sum­my, nie pro­wa­dzi­ło wca­le do jej zre­ali­zo­wa­nia, więc i ża­ło­sny ten te­mat z ko­lei zo­stał tak­że wy­czer­pa­nym, i my­śli pięk­nych pań skie­ro­wa­ły się przy­najm­niej po­zor­nie gdzie­in­dziej.

– Żeby cho­ciaż kto przy­je­chał, wy­rze­kła po dłu­giem mil­cze­niu Zo­fia, for­mu­łu­jąc zno­wu w ten spo­sób ogól­ne ży­cze­nia.

Sły­sząc te sło­wa, p. Ste­fa­nia mi­mo­wol­nie za­pew­ne spoj­rza­ła na Ewę bie­gną­cą pro­sto od bra­my, w po­śród lip, a zło­śli­wy Al­bert, któ­ry tym­cza­sem obiegł całe go­spo­dar­stwo, i zdy­sza­ny sie­dział na scho­dach, za­wo­łał:

– Oho! wiem ja do­brze kogo wy­glą­da­cie, i dla­cze­go Ste­fa­nia nie chcia­ła iść na spa­cer – bała się po­wa­lać swo­jej bia­łej suk­ni, wie, że jej w niej ład­nie, a nuż­by ktoś nad­je­chał.

Po­ło­żył tak wiel­ki na­cisk na ten wy­raz ktoś, iż mat­ka skar­ci­ła go zno­wu, a brwi Ste­fa­nii zmarsz­czy­ły się w olim­pij­ski spo­sób. Wi­docz­nie brat miał słusz­ność: był rze­czy­wi­ście ktoś w są­siedz­twie ob­cho­dzą­cy ją moc­no, wzrok jej biegł w prze­strzeń, ra­dził się na­prze­mian słoń­ca i dro­gi, jak­by po­rów­ny­wa­ła póź­ną go­dzi­nę z jej pust­ką, i ob­li­cza­ła jesz­cze szan­sę ucho­dzą­ce­go dnia.

Wi­docz­nie więc p. Ste­fa­nia ocze­ki­wa­ła ko­goś po­ci­chu, cho­ciaż z bi­ją­cem ser­cem, jak to pan­ny czy­nić umie­ją.

Tym­cza­sem na dro­dze li­pa­mi wy­sa­dza­nej a pro – wa­dzą­cej do bra­my dzie­dziń­ca, uka­zał się tu­man ku­rza­wy, i pę­dził pro­sto ku niej, jak­by wy­wo­ła­ny siłą pra­gnień. Wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się w ten punkt, i nie­ba­wem, z tu­ma­nu wy­nu­rzył się łeb dziel­ne­go wierz­chow­ca.

– To z Wi­kli­na, za­wo­łał Al­bert bo znał do­sko­na­le wszyst­kie ko­nie w oko­li­cy, – co, czy nie mó­wi­łem, że ktoś przy­je­dzie?

Kto­siem tym jed­nak na te­raz, był tyl­ko po­sła­niec z li­stem, jak to za chwil­kę wszy­scy zo­ba­czy­li, kie­dy za­trzy­mu­jąc się przed otwar­tą bra­mą, zsiadł, przy­wią­zał do niej ko­nia, i szedł pie­cho­tą ku wy­sta­wie,

Woj­ciech po­biegł ku nie­mu i list ode­brał; w po­śród znu­dzo­ne­go zgro­ma­dze­nia ko­biet, ten drob­ny fakt na­wet sta­no­wił roz­ryw­kę Pani domu wy­cią­gnę­ła rękę po za­cie­ka­wia­ją­ce pi­smo, a oczy p. Ste­fa­nii pa­trza­ły w tym sa­mym kie­run­ku.

– To do ojca… wy­rzekł Woj­ciech od­da­jąc list mat­ce, kto­ra z pew­nem ocią­ga­niem się po­ło­ży­ła go na sto­le.

– Ka­za­no cze­kać na od­pis, wy­rzekł po­sła­niec. Ode­sła­no go tedy do staj­ni, a ko­bie­ty z wy­tę­żo­ną już te­raz cie­ka­wo­ścią upa­try­wa­ły zda­la ko­nia pana Ka­zi­mie­rza. List ten in­try­go­wał je wi­docz­nie: bra­ły go po ko­lei, ob­ra­ca­ły w rę­kach, ale wi­dać nie było w zwy­cza­ju by kto­kol­wiek otwie­rał li­sty pana domu, bo nie zna­la­zł­szy żad­ne­go pre­tek­stu aże­by to uczy­nić, pa­nie kła­dły go na­po­wrót

– Może za­nieść go ojcu? spy­tał Woj­ciech. Za­miast po­dzię­ko­wać mu za do­bre chę­ci, mat­ka i sio­stry ofuk­nę­ły go nie­cier­pli­wie.

Tym­cza­sem słoń­ce ogrom­nym czer­wo­nym kre­giem chy­li­ło się za lasy. Ostat­nie wozy cią­gnę­ły ku wsi ostat­ni pra­cow­ni­cy scho­dzi­li z pola. Wraz z nimi, pro­wa­dząc ko­nia za uzdę, po­stę­po­wał p. Ka­zi­mierz.

– Oj­ciec idzie pie­cho­tą i nie wiem kie­dy na­dej­dzie, za­uwa­ży­ła Zo­fia.

– Cie­ka­wam, wtrą­ci­ła Ste­fa­nia, co tam oj­ciec z tymi chło­pa­mi tak wiecz­nie mó­wić może?

Pani Ża­ne­ta za­miast od­po­wie­dzi, wzru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi i spoj­rza­ła w nie­bo, jak­by od­daw­na upa­try­wa­ła w nim świad­ka cier­pień swo­ich.

Pan­na Ju­lia nie wy­rze­kła nie… tyl­ko zmarsz­czy­ła brwi i za­ci­snę­ła usta zwy­czaj­nym so­bie ru­chem musz­ku­łów, któ­re wy­ro­bi­ły na po­wierzch­ni twa­rzy od­po­wied­nie wy­pu­kło­ści i rysy.

Te wszyst­kie symp­to­ma­ta zdra­dza­ły na­wet w mo­ich nie­do­świad­czo­nych oczach roz­dź­więk uta­jo­ny w tym doma… pod po­zor­ną har­mo­nią. Wi­docz­nie żeń­ska część ro­dzi­ny czu­ła się uci­śnio­ną i nie­szczę­śli­wą, cho­ciaż p. Ka­zi­mierz na ty­ra­na nie wy­glą­dał wca­le.

Dnia tego ra­zem z in­ne­mi i ja ocze­ki­wa­łem jego po­wro­tu. W jego po­ko­ju bo­wiem znaj­do­wał się księ­go­zbiór, po­trze­bo­wa­łem książ­ki, a zwy­kle po­kój ten był na klucz za­mknię­tym. Po­sze­dłem więc i cze­ka­łem w bocz­nej sie­ni, aż wró­ci i drzwi swo­je otwo­rzy. Nie cze­ka­łem dłu­go; wkrót­ce uka­zał się p. Ka­zi­mierz, po­wi­tał mnie przy­jaź­nie jak zwy­kle, wszedł do sie­bie a ja też wsze­dłem za nim, wi­dzia­łem bo­wiem, że mu po­moc­nym być mogę i wpra­wia­łem się do przy­szłych czyn­no­ści. Apar­ta­ment p. Ka­zi­mie­rza, skła­dał się z dwóch po­koi, nie ma­ją­cych żad­nej ko­mu­ni­ka­cyi z resz­tą domu. Znać w nich było ulu­bio­ne sie­dli­sko czło­wie­ka, któ­ry żył wię­cej sam z sobą niż z ludź­mi. W pierw­szym było urzą­dzo­ne biu­ro, w dru­gim księ­go­zbiór, zło­żo­ny prze­waż­nie z dzieł na­uko­wych, do któ­rych pa­nie nig­dy nie za­glą­da­ły, pierw­szy nie­ja­ko na­le­żał do wszyst­kich, dru­gi do pana sa­me­go. Nie dla tego by p. Ka­zi­mierz stro­nił od lu­dzi, któ­rych wi­tał za­wsze uprzej­mem ser­cem i twa­rzą, tyl­ko że było w nim coś od­ręb­ne­go, nie har­mo­ni­zu­ją­ce­go z ogól­nym na­stro­jem.

Nie umia­łem sam so­bie zdać spra­wy do­kład­nej, co to było, jed­nak mnie tak­że wy­da­wał się on in­nym niż świat go ota­cza­ją­cy. Sza­no­wa­li go wszy­scy, ale sza­no­wa­li zda­le­ka. W to­wa­rzy­stwie, w kół­ku ro­dzin­nem na­wet, sta­wa­ła się ci­sza, kie­dy wcho­dził, cho­ciaż nie miał w so­bie nie de­spo­tycz­ne­go, nic szy­der­cze­go na­wet, cho­ciaż obej­ście jego było peł­nem pro­sto­ty. Żył w ja­kimś od­osob­nio­nym świe­cie, jak­by za­kre­ślo­ny my­ślą wła­sną, od­cię­ty nią od in­nych. Nie było to prze­cież wca­le abs­trak­cyj­ne prze­by­wa­nie w kra­inach mgli­stych ma­rzeń, lub za­wi­łych spe­ku­la­cyj fi­lo­zo­ficz­nych. Prze­ciw­nie, pan Ka­zi­mierz prak­tycz­nie bar­dzo stą­pał po zie­mi, i zaj­mo­wał się jej spra­wa­mi od świ­tu do nocy, aż nad­to wie­le we­dług zda­nia żony, có­rek, są­sia­dów na­wet, któ­rzy spo­glą­da­li po so­bie mó­wiąc o nim z od­cie­niem li­to­ści i szy­der­stwa. Praw­da, że od­cień ten zni­kał za jego wej­ściem, zda­wa­ło mi się jed­nak, że do­strze­gam w oczach p. Ka­zi­mie­rza zbyt wie­le prze­ni­kli­wo­ści, aże­by mógł się omy­lić co do roz­bu­dza­nych przez sie­bie uczuć.

Je­że­li jed­nak był on na ja­kiejś dziw­nej sto­pie ze świa­tem, pro­stacz­ko­wie za to gar­nę­li się do nie­go z za­ufa­niem. W dzień świą­tecz­ny, w go­dzi­nach od­po­czyn­ku, drzwi jego po­ko­ju nie za­my­ka­ły się pra­wie; py­ta­no go o radę wra­zie trud­no­ści lub cho­ro­by, przed­sta­wia­no spo­ry… za­się­ga­no wia­do­mo­ści.

A trze­ba było sły­szeć jak umiał im od­po­wia­dać, jak nie zni­ża­jąc zwy­kłe­go na­stro­ju, sta­wał się zro­zu­mia­łym, wy­mow­nym, prze­ko­ny­wa­ją­cym. Nie dziw więc, że lu­dzie od­cho­dzi­li od nie­go z po­cie­chą, z le­kar­stwem; wi­dzia­łem na­wet nie­raz jak zwa­śnie­ni go­dzi­li się za jego wpły­wem, i przy­sta­wa­li na sąd, nie­po­par­ty żad­ną urzę­do­wą wła­dzą.

Dziś była to wła­śnie so­bo­ta, dzień pół­świą­tecz­ny dla lu­dzi pra­cu­ją­cych cięż­ko, któ­rzy ma­jąc za­pew­nio­ną swo­bo­dę ju­tra prze­cią­ga­ją zwy­kle wie­czór do póź­na. Dnia tego w Ma­rzy­nie usku­tecz­nia­ły się ty­go­dnio­we wy­pła­ty, a czyn­no­ści tej p. Ka­zi­mierz nig­dy nie po­wie­rzał ni­ko­mu, i jak oso­bi­ście przy­glą­dał się i oce­niał ro­bo­tę, tak za­pła­ce­nia jej nie zda­wał w obce ręce. Przy­słu­chi­wa­łem się i pa­trzy­łem w mil­cze­niu, obznaj­mia­jac się z tą ma­ni­pu­la­cyą.

Wie­czór za­padł, na biur­ku pa­li­ła się lam­pa, ja jed­nak zo­sta­wa­łem w ciem­no­ści i słu­cha­łem gwa­ru gło­sów roz­le­ga­ją­cych się przy mnie, kie­dy drzwi wcho­do­we skrzyp­nę­ły prze­cią­gle, pod nie­pew­ną ręką, do­le­ciał mnie sze­lest ko­bie­cej suk­ni, a nie­ba­wem i głos p. Ste­fa­nii.

Oh! wy­rze­kła co­fa­jąc się lek­ko, jak­by prze­stra­szo­na wca­le nie ele­ganc­kim tłu­mem, za­le­ga­ją­cym po­kój, i od­dzie­la­ją­cym ją od ojca.

Lu­dzie roz­stą­pi­li się przed nią, ści­ska­jąc się, aby uczy­nić jej wol­ne przej­ście, a ona sta­ła w pro­gu wa­ha­jąc się, oka­zu­jąc nie­chęć, jaka ogar­nę­ła ją z tego po­wo­du, tak wy­mow­nym gry­ma­sem twa­rzy, iż każ­dy po­znać się na nim mu­siał.

Pan Ka­zi­mierz któ­ry sie­dział Na­prze­ciw­ko drzwi wcho­do­wych, pod­niósł gło­wę i do­strze­głem, jak wi­dok pięk­nej cór­ki, za­miast roz­ja­śnić jego wzrok, po­wlókł go chmu­rą.

– Cze­go chcesz tu­taj, Ste­fa­nio, wy­rzekł pra­wie szorst­ko, w spo­sób, w jaki nie prze­ma­wiał nig­dy do żad­ne­go z pro­stych lu­dzi, jacy go ota­cza­li. Nie wiem czy pięk­na pan­na zwró­ci­ła uwa­gę na ten od­cień, czy też po­mie­szał się on z in­ne­mi przy­kre­mi wra­że­nia­mi tej chwi­li. Nie od­po­wie­dzia­ła nic, tyl­ko z usta­mi wzdę­te­mi po­gar­dą, ze­bra­ła oko­ło sie­bie dłu­gie fał­dy bia­łej suk­ni i jak­by si­ląc się na od­wa­gę lub speł­nia­jąc czyn he­ro­icz­ny, we­szła wresz­cie i zbli­ży­ła się do biur­ka ojca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: