- W empik go
Przeciw wodzie - ebook
Przeciw wodzie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałem lat dwadzieścia cztery, kiedy pierwszy raz wyjechałem z Warszawy na wieś… w podwójnym charakterze: korrepetytora Wojciecha Marzyńskiego… który nie mogąc zdać egzaminu do piątej klassy, miał pod moim kierunkiem poświęcić czas wakacyjny nabyciu wiadomości, zaniedbywanych przez ciąg całego roku – i pomocnika do gospodarstwa jego ojca, pana Kazimierza.
Był on niegdyś przyjacielem mego ojca, który odumarł mnie dzieckiem prawie. Teraz spotkawszy mnie niespodzianie z patentem uniwersyteckim, nie dającym mi chleba, jakiego potrzebowałem natychmiast dla kształcenia młodszej siostry, zaproponował mi miejsce u siebie, które w obecnych okolicznościach bez wahania się przyjąłem.
Nie znałem się wprawdzie nic a nie na gospodarstwie, i on o tem wiedział, żądał tylko pracy i sumiennego spełniania swoich rozkazów, a do tego zobowiązać się mogłem. Pojechaliśmy więc do Marzyna.
Byłto dla mnie świat nieznany zupełnie, i nowy pod każdym względem, Ja… wychowaniec miasta, który tylko w rzadkich majówkach miałem sposobność powierzchownie zobaczyć jak wieś wygląda; ja, który dotąd nigdy nie wchodziłem w żadne towarzystwa i ustrojone kobiety widziałem jedynie na ulicy, lub kiedy niekiedy na scenie, gdy parę oszczędzonych złotówek pozwoliło mi oglądać je z wysokości paradyzu – znalazłem się nagle przeniesiony o dwadzieścia mil od Warszawy, do jednego z tych pięknych dworów, które widziałem tylko na obrazkach; zostałem wmięszany w jego życie i przypuszczony do rodzaju poufałości, jaką wyradza koniecznie wspólny pobyt pod jednym dachem.
Była to nadzwyczajna zmiana w mojem położeniu, do której zrazu przyzwyczaić się nie mogłem, a totem bardziej, iż we dworze Marzyńakim byłem zupełnie prawie zostawiony sobie i tajemnic jego, które w moich tylko niedoświadczonych oczach takiemi były, nikt mi nie tłómaczył.
Uczeń mój wszelkiemi sposobami starał się unikać bliższego poznania ze mną, a raczej książką, której byłem reprezentantem. Zawód mój agronomiczny miałem rozpocząć dopiero po wakacyach. Pozostawało mi więc często dużo wolnego czasu.
Pan Kazimierz Marzyński pokazywał się tylko pomiędzy rodziną w godzinie obiadu lub herbaty, a panie, piękne panie, które, niestety, pierwszy raz w życiu widziałem zblizka, wzbudzały we mnie cześć zmieszaną a obawą.
Zresztą przyznać musze, iż panie, pomimo iż pierwszy raz stanąwszy przed ich obliczem, złoży – em im najniezgrabniejszy ukłon, na jaki śmiertelnik ubrany w mundur uniwersytecki dobyć się może, obchodziły się ze mną z grzeczną łaskawością.
Byłem tu tylko w charakterze maszyny, służącej do włożenia pewnej summy wiadomści w roztrzepaną głowę Wojciecha, a raczej Alberta, jak mnie poprawiła nader dobitnie pani Marzyńska, kiedy pierwszy raz… nazwałem gotem imienien. Następnie miałem się przetworzyć w równie lekceważoną machinę gospodarską. Ja obowiązki maszyny starałem się spełniać sumiennie, wyciągając z tego abstrakcyjnego stanowiska korzyści dla siebie.
A najprzód, im mniej uważano na mnie, tem więcej mogłem uważać na drugich, i czynić rozmaite spostrzeżenia, rozglądając się w tym dziwnym świecie, jaki mnie otaczał.
Bo już co dziwnym to dziwnym mi się on wydawał niezmiernie: wszystko tutaj było dla mnie nowością. Nie znałem ani ludzi ani świata; nie miałem pojęcia ani o materyalnych ani o moralnych warunkach, jakie mnie otaczały.
Oprócz kilku godzin lekcyj dziennie, bo pani Marzyńska nie pozwalała by się jej jedynak zbytnio utrudzał nauką, i hamowała nieustannie moją gorliwość, swobodę miałem zupełną; to też Studyowałem przyszłe swoję obowiązki, chodząc po polach i łąkach. Czasami znowu w niedziele i święta zasiadałem na wystawie przed domem z książką w ręku. Było to ulubione miejsce posiedzeń poobiednich pani Marzyńskiej i jej córek, a nawet uczeń mój obierał wystawo za punkt strategiczny z którego obejmował szeroką przestrzeń i czynił rozmaite wycieczki.
Kiedy pierwszy raz panie przyszły na wystawę i rozsiadły się tutaj z robótkami, zarzucając cały stół stosami rozmaitych przyborów i narzędzi zupełnie dla mnie nieznanych, zmięszałem się niezmiernie i nie wiedząc co zrobić ze swoją figurą, zapytywałem po tysiąc razy samego siebie, czy mi wypada odejść czy też zostać.
Przyznam się iż nie wiem do tej pory jak rozstrzygnąłem tę zawiłą kwestyę, podobno nie rozstrzygnąłem jej wcale, jeśli zaś zostałem na miejscu, to jedynie dla tego, iż ten ostatni środek wymagał bezporównania mniejszej determinacyi, niż pierwszy, a sama myśl podniesienia się z ławki, i przejścia przed oczyma pań, wydawała mi się niepodobieństwem.
Zresztą przekonałem się wkrótce, iż obecność moja obchodziła je równie mało, jak obecność psa faworyta mego ucznia, leżącego przy moich nogach. Rozmawiały z sobą, przeplatając polskie frazesy francuzkiemi, i nie troszcząc się wcale, czy będą lub nie zrozumiane przezemnie. Prawdę mówiąc, gdyby rozmawiały po chińsku, nie mógłbym ich mniej rozumieć, rozmowa bowiem toczyła się o osobach i rzeczach zupełnie mi nieznanych, odnosiła się… do wypadków, o których nie miałem wyobrażenia. Słyszałem tylko imiona: Leona, Włodzimierza, Stasi, Tereni, Maryni i t… p., a przytem przydomki i aluzye dla wtajemniczonych jedynie zrozumiałe
Spoglądałem więc tylko ukradkiem na panie, bo wydawały mi się istotami zupełnie odmiennej natury, niż te wszystkie, które znałem dotąd. Dziwiły mnie ich zwoje włosów misternie utrefionych, przysypanych pudrem niby śniegiem przedwczesnej starości, dziwiła mnie białość ich płci niedotknięta nigdy gorącym promieniem słońca, bo białość to była taka, iż przypominała mi mleko, puch łabędzi, lub te kwiaty, co mienią się w oczach perłową barwą. Zdawało mi się patrząc na nie, iż zeszły z jakiegoś obrazka lub okna wystawy sklepowej, że były tylko stworzone na to, aby przechadzać się po ulicach wielkiego miasta, lub wypracowanych alejach ogrodu na których zostawiały bucikami na obcasach tak maleńkie ślady, iż nie pojmowałem jak podobne nóżki mogły utrzymać ciężar ciała.
Ale co już dziwiło mnie najwięcej, to powierzchowność pani Marzyńskiej. Oczywiście, musiała być ona starszą od panien Marzyńskich, ale nie w ten sposób jak wszystkie matki znane mi dotąd, które strój i powaga odróżniała od córek, i które zapominając o sobie, całą swoją, próżność kobiecą przelewają na dzieci
Pani Joanna Marzyńska a raczej Żaneta, bo nazywano ją Żaneta, tak samo jak Wojtusia Albertem, wyglądała zupełnie na rówieśnicę swoich córek. Stroiła się na własną rękę, i nie, myślała wypuszczać z dłoni berła piękności, do którego miała niezaprzeczone prawo. Istotnie, patrząc na nią, na jej córki starsze Julię i Stefanię, nie można było powiedzieć która była piękniejsza. Stanowczo za to piękniejszą od wszystkich trzech nawet, wydawała mi się najmłodsza Julia, bo oprócz tego, iż posiadała wszystkie wdzięki starszych, miała na własność takie oczy, że kiedy spojrzała niemi przyjaźnie, to tak było jakby z jej źrenic biegły promienie, oplatały serce i wyrywały ja z piersi, a jak była smutna, to zdawało się… że świat cały powinien się kirem osłonić, a jak się rozśmiała, to wzrok lgnął do tych ust rozchylonych, podobnych do pączka szkarłatnej róży, a ucho weseliło się dźwięcznym szu – mem i człowiek ani wiedział jak odśmiechnął się jej nawzajem, i musiał zapomnieć o każdej trosce.
Panie Marzyńskie prowadziły życie, które mnie, prostakowi, zrazu wydawało się osobliwem. Wstawały około południa, przebierały się przynajmniej trzy razy dziennie, i rzadko, bardzo rzadko wychylały się z pokoju lub z wystawy obrośniętej dzikiem winem. Z gośćmi tylko czasami chodziły po ogrodzie, wyjeżdżały też czasem w sąsiedztwo zwykle po zachodzie słońca, i to jeszcze obwijały twarze gazami, których użytku zrozumieć nie mogłem, a poprzez które nie wiem jak oddychać mogły. Później dopiero dowiedziałem się, iż w ten sposób chroniły płeć swoją od zetknięcia z powietrzem, które mogło skazić jej białość. Ha! może i miały słuszność, pan Kazimierz Marzyński, a nawet ja i Wojciech, mieliśmy twarz ogorzałą jak prości wieśniacy, osobliwie też pan Kazimierz: od ciągłego przebywania na słońcu twarz jego nabrała bronzowej cery i tylko czoło osłonione kapeluszem, zachowało nauralną barwę matowej bladości, tak iż oblicze to wydawało się na dwoje przeciętem. A jednak pomimo dziwaczności kolorytu, nadawało to p. Kazimierzów j jakąś powagę białe czoło zdawało się panować nad ogorzałą twarzą, jak potęga myśli nad pracą, i wymodelowane w szlachetne kształty, niby kopuła z marmuru świeciło zdala jasne i pogodnie.
Pan Kazimierz wstawał równo ze świtem, objeżdżał pola i folwarki, doglądał robót, lub też przebywał w swoim pokoju, gdzie znowu w godzinach wolnych od pracy, schodzili się hurmem włościanie z interesami.
Do pokoju męża pani Żaneta nie zaglądała nigdy, a córki jej bardzo rzadko; pan Kazimierz więc naj – częściej spotykał się z rodziną przy obiedzie, wówczas dopiero wszyscy mówili sobie dzień dobry, on sam zaś całował żonę w rękę.
Zazwyczaj widziałem go tylko milczącym i poważnym, a wkrótce spostrzegłem, że i panie przy nim mówiły mniej niż zazwyczaj, a niektórych materyj nie tykały wcale, jakby obecność jego rzucała przymus na całą rodzinę.
W Marzynie było bardzo wiele służby i to takiej, której ja dotąd nawet z nazwiska nie znałem. Pani Marzyńska naprzykład miała pannę służącą, która więcej jeszcze wystrojona od swojej pani, i dumna jak paw' spacerowała nieustannie przez dziedziniec, wykrygowana, wyrurkowana, wyfalbankowana ze swego pokoju do pralni i napowrót. Zwała się: panna Teofila, i nie wiem jakie właściwie były jej obowiązki, bo ile razy wyszedłem przed dom lub spojrzałem przez okno, widziałem ją zawsze przechodzącą. Nigdy zaś nie niosła, nie trzymała nic w ręku, oprócz parasolki, bo suknie pani Marzyńskiej i inne rzeczy, bogdaj nawet kołnierzyki, zawsze nosiły dziewczęta z garderoby, które zwoływała i szukała czasem bardzo długo, nie przypuszczając nigdy, by bez ubliżenia swojej godności, mogła się własnemi rękami posłużyć. Miała się widocznie za coś lepszego od całego świata, i z resztą do służby wcale nawet gadać nie chciała.
Oprócz niej była we dworze druga dygnitarką gospodyni, chociaż bez porównania więcej popularna; ta znowu zostawała w wybornych stosunkach z kucharzem, lokajem, pisarzem, ogrodnikiem i całą arystokracya służbową. W garderobie i pralni, snuł się istny legion dziewcząt biegających z żelazkami, z sukniami lub asystujących pannie Teofili.
Dziewczęta te wiecznie prały, prasowały, odświeżały przeróżne stroje, dla pani, dla panien, a wreszcie i dla panny Teofili, która nie mniejszej potrzebowała obsługi.
Zrazu myślałem, że to na jaki bal czynią się tak wielkie przygotowania, ale następnie zrozumiałem, że są to rzeczy codzienne, że ta pralnia i dziewki w niej zajęte, wykonywają pracę podobną do tej, jaką legenda mitologiczna przypisuje Danaidom bo tak jak tamte wiekuiście napełniały wodą beczki bez dna, tak one wiekuiście prały i przygotowywały ubrania brudzone i miętoszone w jednej chwili. I tak naprzykład panna Stefania włożyła któregoś dnia świeżuteńką suknię do obiadu, a ponieważ wieczorem przyjechali goście, i ona chodziła wraz z niemi po ogrodzie, nie racząc unieść powłóczystej treny, suknia wiec i całe rusztowanie spódnic, na przygotowanie których służba, cały dzień strawiła, powróciły znowu do pralni, gdzie od rana do nocy palił się ogień ogromny – ogień jakiego w mieście nigdy nie widziałem, chociaż czasem nie grzała się przy nim ani jedna dusza, nie gotował ani jeden kocioł wody. Ogień ten palił się ot tak sobie, dla zwyczaju lub honoru domu.
Dziwiło mnie to bardzo, bo słyszałem nieraz jak stróż wyrzekał, że z rąbaniem drzewa nadążyć nie może, i upominał się o parobka do pomocy; fornale zaś znowu mówili miedzy sobą, kiedy ich posełano do lasu, a na deszcz się zbierało, że oni drzewa nawiozą a tymczasem kopy w polu pogniją Kopy zaś niemu prostaczemu umysłowi, zaczynającemu już pojmować arkana gospodarskiej sztuki, zdawały się nierównie ważniejszemi od falban pani Marzyńskiej i jej córek. Spytałem się więc któregoś rana praczki Maryanny, dla czego taki ogień pali napróżno. Ale ona roześmiała mi się w oczy i zawołała:
– Owa! albo to drzewo kosztuje, a jakby przyleciała panna Teofila z jakową robotą, toby zaraz piekło zrobiła, że niema gdzie duszy ugrzać.
– A w kuchni? – zapytałem naiwnie – bo widziałem jak z komina buchał dym ogromny i buzował się jeszcze większy ogień niż w pralui, sądząc znowu w mojej naiwności, że przy nim dusze bez niczyjej szkody grzaćby się mogły. Maryśka roześmiała się po raz drugi.
Aha! kucharz nam się tam pokazać nie da, i zaraz krzyczy, że mu ogień psujemy. A potem dodała konfidencyonalnie:
– Tak pomstuje za to… że panna Teofila na zabawie u ekonoma z nim tańczyć nie chciała.
W pralui więc ogień palił się daremnie, a przez okno widziałem jak dziewczęta garderobne skradały się chyłkiem do ogrodu i fartuchami wynosiły niedojrzały owoc, a ogrodniczek im dopomagał.
– A czemuż wy nie dzisiaj nie robicie? – spytałem – czy to święto?
Marzyło mi się jak przez sen, że pan Kazimierz ubolewał właśnie z ekonomem, nad brakiem rąk do żniwa.
– Bogać tam święto, takie święto jak zawsze, – odrzekła Maryśka, – czekamy na robotę, bo nam panna Teofila jeszcze sukien i spodnie do prania wziąść nie kazała.
– Dla czego?
– A czemużby się śpieszyła: pani i panny śpią jeszcze, a panna Teofila pewno się dopiero ubierać Albo ją to co pili?…
I na wspomnienie o groźnej pannie służącej, do – rzuciła drzewa na ogień, ktory tego wcale nie potrzebował.
I tak dalej, ile razy zajrzałem w jaki kąt Marzyna, zobaczyłem coś, co mnie zdziwiło.
Raz, naprzykład, rano spotkałem kucharza, jak niósł cały rondel masła i wielki kawał mięsa z lodowni, przy której właśnie stała szafarka, a potem przy obiedzie złożonym z samego drobiu pani Marzyńska skarżyła się, spoglądając z wymówką na męża, iż na wsi niepodobna wymyślić przyzwoitego obiadu, iż dla niższych nawet stołowników dziś właśnie mięsa zabrakło, a szafarka o mało sobie głowy nie urwała.
Na to wszystko otwierałem wielkie oczy, i coraz mniej rozumiałem życie, jakie tu prowadzono. Dotąd w mieście widziałem zawsze małe gospodarstwa, utrzymywane z większym lub mniejszym ładem, widziałem ludzi wspólnie pracujących, każde w swoim zakresie. Tutaj zaś zdawało mi się iż zarówno pani, panny, jak majestatyczna panna Teofila, i cała dworska służba próżnowali wszyscy, a jeden pan Kazimierz, którego zawsze czynnym widziałem, pracował za wszystkich i dla wszystkich.
Zastanawiałem się nieraz jakie obowiązki ciążyły tutaj na pani domu i jej córkach, ale nie mogłem tego odkryć, a co dziwniejsza, chociaż tyle osób było zajętych ich strojem, wygodą i przyjemnością, nie wydawały się dla tego szczęśliwemi wcale. Cały dzień prawie wzdychały, ziewały, narzekały, to im było za gorąco, to za chłodno, czasem siadały do fortepianu i zaczynały coś grać, ale nigdy prawie nie kończyły. Czasem brały książkę, przerzucały kartki niedbale, rzadko co czytając, ale za to jak im się która podobała, to już ją sobie formalnie wyrywały.
Najczęściej jednak, przesuwały w palcach jakieś mikroskopijne narzędzia, których nazwy i pożytku wyrozumieć nie mogłem, i za ich pomocą wyrabiały ząbki, gwiazdki, kółeczka, również dla mnie nie pojęte. Nazywały to robotą, i chociaż wszystkie te arcydzieła ich lilijnych paluszków, nie miały w sobie nie estetycznego, zachwycały się niemi wzajemnie.
Nie widziałem, żeby ich kiedy co innego zajmowało, ah! prawda, co po obiedzie wyczekiwały wizyt z wielkiem upragnieniem, lub też w dzień pocztowy przeglądały z bijącem sercem żurnale mód…. Ta uciecha jednak zwyczajnie kończyła się smutnem rozmyślaniem: primo nad tem, że tak pięknych tualet nie miały, a powtóre, że choćby i miały, nie byłoby ich gdzie włożyć, ani komu pokazać.
Co do tego ostatniego punktu zauważyłem jednak wkrótce, iż pojawił się w okolicy niejaki pan Leon, świeżo z zagranicy przybyły do siostry swojej w Wiklinie, przed którym te panie uważały iż warto było wystąpić ze strojem, a panna Stefania zwracała na to szczególną baczność.
W jeden z dni pocztowych w poobiedniej godzinie siedzieliśmy na wystawie, kiedy posłaniec wysypał na stół rozmaite pisma i listy; pani Żaneta skwapliwie pochwyciła te ostatnie, panny rzuciły się na mody, nawet Wojciech, zwabiony ciekawością, szukał Kuryerka świątecznego, Muchy lub Kolców.
Przez chwilę była cisza zupełna.
– Mój Boże! tylko dwieście złotych, zawołała nagle panna Stefania, ktora dotąd przerzucała chciwie jakieś anonse w żurnalach.
I opuszczając na kolana dziennik trzymany w ręku, rzuciła w koło wzrok smętny, błagalny i razem pełen wyrzutu.
Wzrok taki nieraz w życiu miałem potem sposobność widzieć, i nauczyłem się dobrze rozumieć jego znaczenie istotne, chociaż wówczas, przyznaję to, przeniknął mnie do głębi serca, rozbudził współczucie, litość, chęć poświęcenia. Takim wzrokiem patrzy młoda żona na męża, lub rozpieszczona córka na rodziców, kiedy pragnie by dogodzono jakiej niewinnej jej fantazyi.
I przyznać trzeba, iż nawet tak skromny z pozoru wykrzyknik, jak ten, który wygłosiła panna Stefania, (o czem znowu przekonałam się w późniejszem życiu) jest w swoim rodzaju arcydziełem wymowy. A ieśli mało kto zwraca uwagę na jego nader skomplikowaną budowę, to jedynie dla tego, iż rzeczy widziane i słyszane cochwilnie, przestają najczęściej uderzać, chociażby najwięcej były zastanawiajacemi.
Wykrzyknikowi t mu, zalecającemu się treściwością godną Cezarowego Veni, vidi, vici, nie zbywa przecież na argumentacyi: ma on zarówno jak najkunsztowniejsza mowy Cycerona, rozmaite punkta, i tezę i antitezę i syntezę, a nadewszystko tak nieprzepartą wymowę, iż tylko kamienne serca i granitowe umysły, oprzeć mu się mogą, r o… nawiasem mówiąc, nie zawsze im na dobre wychodzi.
Razem ze spojrzeniem, jakie mu zwykle towarzyszy, możnaby ten wykrzyknik sparafrazować mniej więcej w ten sposób": "Jakto! ja, którą Bóg stworzył młodą i piękną, a zatem przeznaczył do samych uśmiechów żyda, to jest do zabaw, balów, podróży i t… p.; ja która potrzebuję stroju jak ryba wody a ptak powietrza (bo na cóż mi piękność, jeźli jej nie podniosę strojem, a na co i strój i piękność jeźli ich oczy ludzkie oglądać nie mają); ja, która w dodatku posiadam urzędowych dostarczycieli wszystkich zachcianek, w osobie męża lub rodziców; ja, która raczyłam przyjść na świat – obdarzyć kogoś swoją ręką; ja, co mam prawo żądać wszystkiego, co mi pod oczy podpadnie, lub na myśl przyjdzie, – ja jednakże w skutek najwyższej łaskawości, żądam tylko rzeczy tak drobnej, małej, niewinnej, nie nie znaczącej, a nawet żadnej, zadawać sobie muszę pracę formułowania żądań, które według porządku natury uprzedzanemu być powinny. Jeśli więc które z tych żądań nie zostanie natychmiast spełnionem, będzie to faktem anormalnym, przewracającym porządek spółeczny, karygodnym, faktem wołającym o pomstę do nieba. Wy zaś, którzy nie dopełniacie względem mnie najświętszych obowiązków, jesteście ludźmi bez serca i sumienia, wyrzutkami towarzyskimi, a ja najnieszczęśliwszą ofiarą, męczennicą", przy której położeniu bledną wszystkie cierpienia sławnych bohaterów starożytności wieków średnich i obecnych czasów. "
I cóż tu odpowiedzieć na takie dictum acerbum. Wówczas jednak, powtarzam, nie rozumiałem wcale jeszcze tych rzeczy i patrzałem z wielkiem zdziwieniem na pannę Stefanię, z której rąk wypadło fatalne pismo, wywołujące kommentowany wykrzyknik.
– Tylko dwieście złotych.
Zofia zaś spojrzała także, przeczytała i powtórzyła jeszcze żałośniej, głosem, w którym drgały łzy:
– Tylko dwieście złotych!
Na ten głos serca, moje zakołatało w piersi gwałtownie, i jeźli wykrzyknik Stefanii zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, na żałosne odezwanie się panny Zofii, gotów byłem ja także pomówić o okrucieństwo niebo i ludzi, którzy pozwalali jej pragnąć czegoś daremnie, którzy zasmucali ją – mogli przyprowadzić do płaczu.
Trzy pary oczu żałośnych, skierowało się ku pani Żanecie. Nie była ona jednak, widocznie, ostatnią instancyą w tej sprawie, bo usłyszawszy wykrzykniki córek, odwróciła wzrok od listu świeżo odebranego, w którym zdawała się cała zatopiona, spojrzała na młode pokolenie, wcale nie jak rozdawczyni łask, ale raczej jak towarzyszka i uczestniczka pragnień daremnych, pytając:
– Cóż to kosztuje dwieście złotych?
– Pewno znowu jakie fioki, przerwał uszczypliwie, niegrzecznie i niemiłosiernie nawet, jak mi się wówczas zdawało, mój uczeń, który jako małoletni i student w dodatku, nie poczuwał się jeszcze do żadnych obowiązków względem wymagań sióstr i matki, a porzuciwszy już humorystyczną literaturę, bawił się ze swoim psem, jednocześnie z siostr swoich żartując.
Na ten niewczesny wykrzyknik, siostry wzruszyły ramionami, a matka zgromiła syna tem jednem słowem "Albert, " wypowiedzianem po francuzku, z nader dobitnym akcentem.
Potem zaś zwracając się do córek, powtórzyła swoje pytanie:
– Cóż to takiego kosztuje dwieście złotych?
– Suknie, mamo, prześliczne suknie balowe, po dwieście złotych, mówiły jedna przez drugą panny Marzyńskie.
– Z przepysznego tarlatanu z całym przyborem, z wachlarzem nawet dobranym do koloru.
– Z kwiatami, z paryzkiemi kwiatami. O`est pour rien, zakonkludowała Stefania, popierając swój argument wymownem westchnieniem. Prawda przyznać mi każe, iż w tym chórze wykrzykników, panna Julia, najstarsza, najmniej brała udziału i z rodzajem szyderczego politowania spoglądała na siostry.
– A nam sukien balowych potrzeba, wtrąciła Zofia, na bal do Wiklina.
– Wiem, wiem, powtórzyła matka, mam właśnie list z Ems od Hrabiny Maryi, przyśpieszy swój powrót z zagranicy, ażeby być na balu u brata.
– Oh! ona jest tak dobrą siostrą – odparła Stefania – z rodzajem admiracyi dla tak wysokiego poświęcenia.
– Czemu? czy dla tego, że na bal powróci, zapytał ze swego kąta złośliwy Wojciech, który lubił nadewszystko sprzeciwiać się siostrom, i stawać w obec nich w postawie Katona.
Głosowi jego zawtórował pisk psa targanego za ucho, jakby na świadectwo, że można łączyć wzniosłe uczucia z okrucieństwem dla podlejszych organizmów i z brakiem estetycznego poczucia dźwięków, jak to podobno było z Katonem starożytnym, i z wielu nowożytnemi Katonami.
Stefania nie raczyła nawet mu odpowiedzieć, tylko matka wyrzekła znowu z niecierpliwością.
– Taisez-vous donc Albert.
– Ale-bo mamo, Stefa mówi takie zabawne rzeczy.
– Stefcia ma słuszność, hrabina Marya jest wzorową, odrzekła matka. Daj Boże, żebyś takim był dla twego rodzeństwa, jak ona.
– Oho! jeżeli tylko o to chodzi, niech Stefa za mąż pójdzie i da bal; ja obiecuję umyślnie z Warszawy przyjechać, choćbym miał nawet narazić się na gniew wszystkich professorów, bez wyjątku,
I mówiąc to przysunął się do matki, która widocznie miała jakąś słabość dla niego, bo zamiast gniewać się na ten niewczesny koncept, wyrzekła z uśmiechem, uderzając zlekka, a raczej głaszcząc go po rumianej twarzy.
– Insupportable gamin.
On pocałował ją w rękę.
Mając otuchę, iż zgoda rodzinna, została w ten sposób ustaloną, pani Żaneta zwróciła się do córek i mówiła jakby udzielając im ważnej i pożytecznej wiadomości.
– Wybornie bawią się w Ems tego roku.
Trzy westchnienia zmieszane, odpowiedziały jej chórem, a ja byłem tak naiwny iż zapytałem w duchu samego siebie: co ich mogło obchodzić jak ludzie czas przepędzają w Ems lub w każdem innem miejscu?
Wytłómaczyła mi to jednak niebawem Zofia, wołając:
– Ah! jakżeż oni szczęśliwi!
Nikt nie zaprzeczył, przeciwnie i matka i siostry, zdawały się najzupełniej podzielać to zdanie. I była pomiędzy niemi wymowna cisza, w której wszystkie zdawały się rozpamiętywać krzywdę im wyrządzoną przez los czy ludzi, że nie należały do tej falangi wyraźnych faworytów Opatrzności, którym pozwalała taż Opatrzność pić wodę z emskiego źródła, oddychać emskiem powietrzem, przechadzać się pod cieniem emskich drzew.
– My tylko, z tego nieznośnego Marzyna nie wyjedziem nigdy, szepnęła z tłumioną niecierpliwością panna Stefania.
– Nigdy, nigdy – powtórzyła młodsza prawie z rozpaczą. I znowuż tutaj panna Julia milczała ku memu zdziwieniu, a nawet dopatrzyłem się wyraźnie tym razem ironicznego uśmiechu na jej ustach, jakby natrząsała się z próżnych żądz sióstr swoich.
– Ty przynajmniej – wyrzekła znowu Stefania do Julii – byłaś w Warszawie przeszłego roku w czasie jarmarku wełnianego, widziałaś wyścigi, ale my zostałyśmy w domu z panną Barmont.
– Panna Barmont sama mówiła, że tu zdziczeć można, odezwała się Zofia ze łzami nieledwie.
I jakby na potwierdzenie nieomylnego wyroku guwernantki, oglądała się w koło, mierząc spojrzeniem pełnem dziecinnego gniewu, niewinne drzewa i krzewy obrastające dziedziniec.
Panna Zofia była śliczną w tej chwili, chociaż dla miłości prawdy przyznać muszę, iż Marzyn niczem nie usprawiedliwiał oburzenia i wyrzekań swoich mieszkanek. W koło dworu wznosiły się lipy czerstwe, wyniosłe i rozłożyste zarazem, woniejące spóźnionym kwiatem, przy którym pomimo schyłku dnia, roiły się jeszcze pracowite pszczoły.
Krajobraz zamykały od zachodu pagórki obrosłe lasami, od wschodu zaś płynęła rzeka, a ku niej staczały się bujne łąki, na których drugi już pokos porastał i zakwitał. Wioska wśród sadów, ciągnęła się ponad niemi zarumieniona promieniami letniego zachodu, pełna wesołego gwaru ludzi wracających z sierpami od żniwnej roboty. Trzody biegły drogą śpiesząc do zagród woły rycząc ciągnęły wywrócone pługi, wozy obładowane snopami toczyły się powoli ze stron wszystkich ku wiosce, gdzie oczekiwały ich stodoły naoścież otwarte.
Złota łuna rozpościerała się na niebie, i ziemia złociła się także łanami kłosów pochylonych od ciężaru ziarna, ścierniskami świeżo zżętemi i kurzawą, dróg wzbijającą się ku słońcu.
Świat cały radował się pełnią życia, uśmiechał wdziękiem i dostatkiem tej pory nagradzającej trudy rocznej pracy. Ziemia okryta była plonem, drzewa obciążone owocem, pożyteczne zioła przesycały wonią powietrze: wszystko zdawało się tylko oczekiwać skrzętnej ręki, coby te dary natury zebrała i zagarnęła na ludzki użytek.
Twarze wieśniaków, wracających po znojnej pracy do domu, były pogodne. Kobiety śpieszyły naprzód do chat, witane przez gromady dzieci, które z okrzykami radości, leciały aa ich spotkanie; parobcy zaczepiali dziewczęta, dziewczęta odpowiadały chichotem i śpiewem, – wioska cała wrzała nie gorączkową czynnością miasta, ale czerstwem prawidłowem życiem pracy.
Zdawało mi się błogo w śród niej oddychać. Zdaleka pod lasem widać było na wzgórzu rojących się żniwiarzy, a wśród nich dostrzegałem wyraźnie pana Kazimierza i konia jego, co przywiązany do polnej gruszy przy drodze, gryzł trawę a chwilami podnosił głowę, jakby i on także radośnie wciągał powietrze.
Brała mnie ochota pobiedz tam i zmieszać się z tą raźną pracującą gromadką i zapytywałem samego siebie: dla czego panie Marzyńskie nie widziały tego wszystkiego, i nie radowały się tem, co je otaczało? Tymczasem matka opowiadała córkom o Ems, Ostendzie, Karlsbadzie i rozmaitych modnych wodach, które niegdyś zwiedzała, córki zaś przypominały sobie opowieści panny Barmont o Paryżu, zkąd pochodzi czysty akcent, język wytworny, a nawet te ryciny mód zawracające głowy, przynoszące ze sobą jakąś woń wyszukaną a niezdrową, o tym modnym Paryżu, o którym marzyły nieustannie, jak prawowierny muzułmanin o Mecce.
– Co tam – przerwał Wojciech obracając się do sióstr, znudzony tą całą rozmową – nim pojedziecie do Paryża możebyście się przeszły trochę.
Rada była bardzo praktyczną, gdyż chłód wieczorny orzeźwił powietrze – jednak panny nie zgodziły się na nią.
– Gdzież tu iść, wyrzekła podnosząc się niedbale z miejsca Julia.
– Ot! ojciec z pola powraca, pójdźmy naprzeciwko.
– W pole? powtórzyła z pogardliwą miną panna, w pole, pomiędzy tę całą sielankę, która ojca otacza, wiesz przecie, że niecierpię sielanki – cela sent mauvais.
– To tak męczy chodzić po tych naszych drogach, dorzuciła Stafania, której chwiejny chód, zdradzał ogromne szpiczaste zakończone obcasy. Zofia zerwała się wprawdzie z miejsca z żywością lat szesnastu, chciała nawet zbiedz po schodach prowadzących z wystawy na dziedziniec, ale suknia, którą była spętana według ostatnich wymagań mody, wstrzymała ten zapęd i zmusiła ją stawiać drobne kroki, a poza nią trzecia opięta w misterny ogon jaskółczy, przesuwała się z szybkością wcale nie majestatyczną w tę i ową stronę.
Na ruchliwej twarzy Zofii zarysowało się coś nakształt zniecierpliwienia. Niebawem jednak przypomniała sobie godność dorosłej panny, do której tak niedawno podniesioną została. Rzuciła w koło okiem jakby szukając zwierciadła, gdzieby za doznaną przykrość pocieszyć się mogła widokiem swego obrazu, ale ponieważ zwierciadła na wystawie nie było, spojrzała tylko poza siebie na trenę – ziszczone marzenie podlotków – i chciała usiąść napowrót, kiedy zobaczyła zdaleka dziewczynę wiejską przechodzącą około bramy dziedzińca.
– Ah! to Ewka, zawołała z zajęciem świadczącem, iż w tej chwili nie myślała już ani o Ems ani o Paryżu.
– To cóż ztąd? spytała Stefania.
– Dawnom jej nie widziała, chciałabym z nią pomówić.
Starsza siostra parsknęła śmiechem.
– Nieoszacowana jesteś Zosiu! cóż ty możesz mówić z taką Ewką?
– To przecież córka mojej mamki – odparła obrażona.
– To jej każ wynieść jaki przysmak albo parę złotych? Czy chcesz ty także otoczyć się sielanką? Spodziewam się że mama na to nie pozwoli. Było w tych słowach złośliwe znaczenie, którego nikt nie podniósł, chociaż je wszyscy pojęli.
Panna Zofia, zgromiona w ten sposób, spuściła zarumieniona całą głowę na piersi, a biorąc ze stołu jakąś robótkę, zatopiła się w jej skomplikowanem wykonywaniu.
Cztery pary rąk niewieścich coraz wolniej się poruszały, rozmowa o talentach zdawała się wyczerpaną, czy też naprowadziła, jak zwykle, na jakieś smutne myśli, z któremi zgromadzone panie nie potrzebowały zwierzać się sobie wzajem, gdyż rozumiały się doskonale; ale od czasu do czasu powracał im na usta pożądliwy wykrzyknik: "Tylko dwieście złotych!"
Ponieważ jednak stokrotne nawet powtórzenie tej summy, nie prowadziło wcale do jej zrealizowania, więc i żałosny ten temat z kolei został także wyczerpanym, i myśli pięknych pań skierowały się przynajmniej pozornie gdzieindziej.
– Żeby chociaż kto przyjechał, wyrzekła po długiem milczeniu Zofia, formułując znowu w ten sposób ogólne życzenia.
Słysząc te słowa, p. Stefania mimowolnie zapewne spojrzała na Ewę biegnącą prosto od bramy, w pośród lip, a złośliwy Albert, który tymczasem obiegł całe gospodarstwo, i zdyszany siedział na schodach, zawołał:
– Oho! wiem ja dobrze kogo wyglądacie, i dlaczego Stefania nie chciała iść na spacer – bała się powalać swojej białej sukni, wie, że jej w niej ładnie, a nużby ktoś nadjechał.
Położył tak wielki nacisk na ten wyraz ktoś, iż matka skarciła go znowu, a brwi Stefanii zmarszczyły się w olimpijski sposób. Widocznie brat miał słuszność: był rzeczywiście ktoś w sąsiedztwie obchodzący ją mocno, wzrok jej biegł w przestrzeń, radził się naprzemian słońca i drogi, jakby porównywała późną godzinę z jej pustką, i obliczała jeszcze szansę uchodzącego dnia.
Widocznie więc p. Stefania oczekiwała kogoś pocichu, chociaż z bijącem sercem, jak to panny czynić umieją.
Tymczasem na drodze lipami wysadzanej a pro – wadzącej do bramy dziedzińca, ukazał się tuman kurzawy, i pędził prosto ku niej, jakby wywołany siłą pragnień. Wszystkie oczy zwróciły się w ten punkt, i niebawem, z tumanu wynurzył się łeb dzielnego wierzchowca.
– To z Wiklina, zawołał Albert bo znał doskonale wszystkie konie w okolicy, – co, czy nie mówiłem, że ktoś przyjedzie?
Ktosiem tym jednak na teraz, był tylko posłaniec z listem, jak to za chwilkę wszyscy zobaczyli, kiedy zatrzymując się przed otwartą bramą, zsiadł, przywiązał do niej konia, i szedł piechotą ku wystawie,
Wojciech pobiegł ku niemu i list odebrał; w pośród znudzonego zgromadzenia kobiet, ten drobny fakt nawet stanowił rozrywkę Pani domu wyciągnęła rękę po zaciekawiające pismo, a oczy p. Stefanii patrzały w tym samym kierunku.
– To do ojca… wyrzekł Wojciech oddając list matce, ktora z pewnem ociąganiem się położyła go na stole.
– Kazano czekać na odpis, wyrzekł posłaniec. Odesłano go tedy do stajni, a kobiety z wytężoną już teraz ciekawością upatrywały zdala konia pana Kazimierza. List ten intrygował je widocznie: brały go po kolei, obracały w rękach, ale widać nie było w zwyczaju by ktokolwiek otwierał listy pana domu, bo nie znalazłszy żadnego pretekstu ażeby to uczynić, panie kładły go napowrót
– Może zanieść go ojcu? spytał Wojciech. Zamiast podziękować mu za dobre chęci, matka i siostry ofuknęły go niecierpliwie.
Tymczasem słońce ogromnym czerwonym kregiem chyliło się za lasy. Ostatnie wozy ciągnęły ku wsi ostatni pracownicy schodzili z pola. Wraz z nimi, prowadząc konia za uzdę, postępował p. Kazimierz.
– Ojciec idzie piechotą i nie wiem kiedy nadejdzie, zauważyła Zofia.
– Ciekawam, wtrąciła Stefania, co tam ojciec z tymi chłopami tak wiecznie mówić może?
Pani Żaneta zamiast odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami i spojrzała w niebo, jakby oddawna upatrywała w nim świadka cierpień swoich.
Panna Julia nie wyrzekła nie… tylko zmarszczyła brwi i zacisnęła usta zwyczajnym sobie ruchem muszkułów, które wyrobiły na powierzchni twarzy odpowiednie wypukłości i rysy.
Te wszystkie symptomata zdradzały nawet w moich niedoświadczonych oczach rozdźwięk utajony w tym doma… pod pozorną harmonią. Widocznie żeńska część rodziny czuła się uciśnioną i nieszczęśliwą, chociaż p. Kazimierz na tyrana nie wyglądał wcale.
Dnia tego razem z innemi i ja oczekiwałem jego powrotu. W jego pokoju bowiem znajdował się księgozbiór, potrzebowałem książki, a zwykle pokój ten był na klucz zamkniętym. Poszedłem więc i czekałem w bocznej sieni, aż wróci i drzwi swoje otworzy. Nie czekałem długo; wkrótce ukazał się p. Kazimierz, powitał mnie przyjaźnie jak zwykle, wszedł do siebie a ja też wszedłem za nim, widziałem bowiem, że mu pomocnym być mogę i wprawiałem się do przyszłych czynności. Apartament p. Kazimierza, składał się z dwóch pokoi, nie mających żadnej komunikacyi z resztą domu. Znać w nich było ulubione siedlisko człowieka, który żył więcej sam z sobą niż z ludźmi. W pierwszym było urządzone biuro, w drugim księgozbiór, złożony przeważnie z dzieł naukowych, do których panie nigdy nie zaglądały, pierwszy niejako należał do wszystkich, drugi do pana samego. Nie dla tego by p. Kazimierz stronił od ludzi, których witał zawsze uprzejmem sercem i twarzą, tylko że było w nim coś odrębnego, nie harmonizującego z ogólnym nastrojem.
Nie umiałem sam sobie zdać sprawy dokładnej, co to było, jednak mnie także wydawał się on innym niż świat go otaczający. Szanowali go wszyscy, ale szanowali zdaleka. W towarzystwie, w kółku rodzinnem nawet, stawała się cisza, kiedy wchodził, chociaż nie miał w sobie nie despotycznego, nic szyderczego nawet, chociaż obejście jego było pełnem prostoty. Żył w jakimś odosobnionym świecie, jakby zakreślony myślą własną, odcięty nią od innych. Nie było to przecież wcale abstrakcyjne przebywanie w krainach mglistych marzeń, lub zawiłych spekulacyj filozoficznych. Przeciwnie, pan Kazimierz praktycznie bardzo stąpał po ziemi, i zajmował się jej sprawami od świtu do nocy, aż nadto wiele według zdania żony, córek, sąsiadów nawet, którzy spoglądali po sobie mówiąc o nim z odcieniem litości i szyderstwa. Prawda, że odcień ten znikał za jego wejściem, zdawało mi się jednak, że dostrzegam w oczach p. Kazimierza zbyt wiele przenikliwości, ażeby mógł się omylić co do rozbudzanych przez siebie uczuć.
Jeżeli jednak był on na jakiejś dziwnej stopie ze światem, prostaczkowie za to garnęli się do niego z zaufaniem. W dzień świąteczny, w godzinach odpoczynku, drzwi jego pokoju nie zamykały się prawie; pytano go o radę wrazie trudności lub choroby, przedstawiano spory… zasięgano wiadomości.
A trzeba było słyszeć jak umiał im odpowiadać, jak nie zniżając zwykłego nastroju, stawał się zrozumiałym, wymownym, przekonywającym. Nie dziw więc, że ludzie odchodzili od niego z pociechą, z lekarstwem; widziałem nawet nieraz jak zwaśnieni godzili się za jego wpływem, i przystawali na sąd, niepoparty żadną urzędową władzą.
Dziś była to właśnie sobota, dzień półświąteczny dla ludzi pracujących ciężko, którzy mając zapewnioną swobodę jutra przeciągają zwykle wieczór do późna. Dnia tego w Marzynie uskuteczniały się tygodniowe wypłaty, a czynności tej p. Kazimierz nigdy nie powierzał nikomu, i jak osobiście przyglądał się i oceniał robotę, tak zapłacenia jej nie zdawał w obce ręce. Przysłuchiwałem się i patrzyłem w milczeniu, obznajmiajac się z tą manipulacyą.
Wieczór zapadł, na biurku paliła się lampa, ja jednak zostawałem w ciemności i słuchałem gwaru głosów rozlegających się przy mnie, kiedy drzwi wchodowe skrzypnęły przeciągle, pod niepewną ręką, doleciał mnie szelest kobiecej sukni, a niebawem i głos p. Stefanii.
Oh! wyrzekła cofając się lekko, jakby przestraszona wcale nie eleganckim tłumem, zalegającym pokój, i oddzielającym ją od ojca.
Ludzie rozstąpili się przed nią, ściskając się, aby uczynić jej wolne przejście, a ona stała w progu wahając się, okazując niechęć, jaka ogarnęła ją z tego powodu, tak wymownym grymasem twarzy, iż każdy poznać się na nim musiał.
Pan Kazimierz który siedział Naprzeciwko drzwi wchodowych, podniósł głowę i dostrzegłem, jak widok pięknej córki, zamiast rozjaśnić jego wzrok, powlókł go chmurą.
– Czego chcesz tutaj, Stefanio, wyrzekł prawie szorstko, w sposób, w jaki nie przemawiał nigdy do żadnego z prostych ludzi, jacy go otaczali. Nie wiem czy piękna panna zwróciła uwagę na ten odcień, czy też pomieszał się on z innemi przykremi wrażeniami tej chwili. Nie odpowiedziała nic, tylko z ustami wzdętemi pogardą, zebrała około siebie długie fałdy białej sukni i jakby siląc się na odwagę lub spełniając czyn heroiczny, weszła wreszcie i zbliżyła się do biurka ojca.