- W empik go
Przedpamięć. Tom I Osobliwość - ebook
Przedpamięć. Tom I Osobliwość - ebook
Dla rodziny Pariosów sfera duchowa stanowi dziedzinę nauki, a zdolności parapsychiczne to jej codzienność. Familia wykorzystuje swój paranormalny talent, by leczyć ludzi i przynosić im ulgę, dla niej samej jednak dar ten niejednokrotnie okazuje się przekleństwem. Stroniący od światła słonecznego Pariosowie, samotnicy i ekscentrycy, uchodzą za osobliwych geniuszy. Niczym mantrę powtarzają sobie i światu: „My nie jesteśmy chorzy, tylko trochę inni”. Jak to jest być kimś tak niezwykłym? Przekona się o tym najpierw Orest, podziwiając oczami duszy to, czego nikt inny nie dostrzega, potem jego syn Emil, którego poplątane koleje losu złączą z żywiołową Julką, a następnie mała Andra, której prawdziwej natury być może nie zdoła odkryć nawet żaden z Pariosów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396832771 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
~ lata 50.
Czteroletni Orest Parios był dzieckiem nietypowym w skali ogółu, ale całkiem przeciętnym na tle swoich krewnych. Nie miał żadnego wpływu na to, w jakiej rodzinie przyszedł na świat, za to od pierwszych chwil życia musiał mierzyć się z jej dziedzictwem. Wrodzoną fobią przed światłem.
Jego przodkowie wywodzili się z terenów śródziemnomorskich, ale ze względu na swoje dolegliwości, przenieśli się w głąb kontynentu, gdzie mniej dręczyło ich słońce. Mieli intrygującą powierzchowność. Ich czarne włosy i oczy zdradzały południowe pochodzenie, lecz wyjątkowo blada cera zdawała się mu przeczyć. Intensywne światło wywoływało u nich dyskomfort. Chodzili skwaszeni, z przymrużonymi oczami. Tracili kreatywność i koncentrację.
Pariosowie dziedziczyli także bystry, ciekawy świata umysł i szczególnego rodzaju powołanie. Od niepamiętnych czasów zajmowali się szeroko pojętym uzdrawianiem ludzi. Dawniej parali się znachorstwem i ziołolecznictwem, a obecnie kształcili się już wyłącznie w duchu medycyny zachodniej. Wybierali zawody takie jak lekarz, farmaceuta, laborant.
Z powodu światłowstrętu Pariosowie przyjmowali swoich pacjentów w specyficznych warunkach. Ich gabinety były ciemne i przytłaczające. Korzystali tylko z niewielkiej lampy biurkowej, która rzucała światło na pacjenta i jego kartotekę, podczas gdy sami skrywali się w mroku. Praktyka lekarska w ich wykonaniu przypominała szamańskie rytuały, co stanowiło dodatkowy atut w procesie diagnozy i leczenia, bowiem wywoływało efekt placebo.
Po skończonej pracy wracali do równie zaciemnionego domu, gdzie regenerowali zmysły. Nocą, zamiast spać, woleli rozwijać swoje pasje.
Ojciec Oresta posiadał ponadprzeciętny zmysł obserwacji. Potrafił czytać ludzi niczym książkę — bezbłędnie interpretować mowę ich ciał, odpowiadać na pytania, zanim jeszcze je usłyszał, i odróżniać ludzkie maski od prawdziwej osobowości. W młodości wziął to za zasługę swego bystrego oka, stąd zdecydował się zostać lekarzem okulistą. Chciał poznać budowę i możliwości aparatu wzrokowego, by móc ów dar w pełni rozwijać. Spędził paręnaście lat w akademickich murach, poszukując źródła swoich zdolności, a co najważniejsze — sobie podobnych.
Choć przyswoił ogrom wiedzy medycznej i spotkał po drodze uzdolnionych naukowców, nie zdołał uzyskać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Anatomia ludzkiego oka nie wskazywała na istnienie żadnych tajemnych struktur umożliwiających prześwietlanie ludzi na wylot. Trzymając w rękach niegdyś upragniony dyplom specjalisty drugiego stopnia, czuł się w głębi duszy przegrany. Nie dowiedział się o sobie niczego nowego. Czyżby dysponował zdolnościami, których medycyna zachodnia dotąd nie dostrzegała albo nie chciała dostrzec?
Jako lekarz okulista pomagał ludziom pielęgnować narząd wzroku, jednak jego ulubioną grupę pacjentów stanowili niewidomi, którym przekazywał swoją alternatywną wiedzę. Pomagał im rozwijać zmysł intuicji, według niego potężniejszy od pozostałych.
Po godzinach dawał upust swoim zdolnościom, prowadząc prastarą kronikę rodu Pariosów. Aktywnie uczestniczył w wydarzeniach rodzinnych, słuchał i obserwował krewnych, a czasem nawet zaglądał w ich myśli, z racji czego stał się najlepszym kronikarzem od pokoleń. Miał tylko jeden problem — iście lekarski i niestaranny charakter pisma. Podczas odczytywania kroniki na forum rodzinnym, sam miewał problemy, by rozszyfrować swoje hieroglify. Nie raz musiał wspomagać się wrodzoną intuicją.
Kolejna przedstawicielka rodziny, babcia małego Oresta, była z zawodu farmaceutką. Kochała swój zawód do tego stopnia, że przechodząc na emeryturę, urządziła na poddaszu domu atrapę apteki. Zamiast lekarstwami, zapełniła półki pustymi szkłami po medykamentach, czyli sztanglasami. Kolekcjonowała je od czasów studiów. Perłą jej zbiorów były stare buteleczki po substancjach narkotycznych, takich jak opium, kokaina czy oksykodon, z których niegdyś całkowicie legalnie przyrządzano receptury apteczne. Żarliwie fascynowała się związkami psychoaktywnymi, choć prywatnie ograniczała się wyłącznie do kofeiny. Kawa uśmierzała nadwrażliwość na światło, więc popijała ją przez cały dzień, prosto z dzbanka.
Nocą lubiła zaszyć się na poddaszu i przeglądać drogocenną kolekcję szkieł. Gdy tylko brała do ręki którąś z pustych buteleczek, zaczynała rozmyślać o jej przeszłości — w jakich okolicznościach została opróżniona oraz jak jej zawartość wpłynęła na pacjenta. Te rozważania często układały się w rozbudowane wizje, takie z bohaterami i scenerią. Każdej nocy zjawiały się u niej zbłąkane istoty, prosząc o uzdrowienie strzępków swojej duszy. Czy były to fantazje, czy dar odczytywania przeszłości, nie wiedziała. Jednak nie miała nic przeciwko, by w swojej sekretnej aptece gościć pacjentów tak niezwykłych, jak duchy.
Orest dorastał więc w wyjątkowym otoczeniu. On także najlepiej czuł się w ciemności i samotności, dlatego przesiadywał przy swoim biurku do późnych godzin nocnych. Choć jeszcze nie chodził do szkoły, to potrafił już całkiem poprawnie pisać i czytać. Miał nawet swoją ulubioną książkę, a był to po prostu opasły słownik.
Na równi z kaligrafowaniem, lubił też rysowanie. W którymś momencie zrodziła się w nim myśl, by obie te czynności połączyć. Starał się wyszukiwać takie słowa, które dałoby się zilustrować za pomocą pisma. Kreśląc słowo „chmura”, zniekształcał litery w taki sposób, by układały się w kształt obłoków. Z kolei pod słowem „zwierciadło” pisał odbicie lustrzane wszystkich liter składowych. Każdej nocy wymyślał po kilka takich graficznych haseł i tworzył własny typograficzny słownik.
Orest nie zdawał sobie sprawy, że robi coś nietypowego dla czterolatka. Rodzice nigdy go nie chwalili ani nie nagradzali, bo przedwczesny rozwój i fiksacje były w ich rodzinie na porządku dziennym. Nikt już nie zwracał na to uwagi.
***
Zbliżała się trzecia nad ranem, co u Pariosów oznaczało czas na sen. W domu pogasły skąpe światła, z wyjątkiem pokoju dziecięcego, gdzie Orest wciąż ślęczał nad typografią.
Tej nocy opracował tylko jedno hasło: „kwiat”. Spółgłoski „K” i „W” zamienił w płatki po lewej stronie rośliny, samogłoskę „I” w łodygę, a resztę liter w płatki po prawej stronie. Choć usilnie się starał, to nie zdołał wymyślić nic więcej. Zawiódł się na sobie.
W którymś momencie uchyliły się drzwi. To babcia chciała mu powiedzieć „dzień dobry”, a zarazem „dobranoc”. Jednak kiedy zauważyła grymas na jego twarzy i stos pogniecionego papieru, zatrzymała się w progu. Jakaś nieznana siła podpowiadała jej, by teraz wnuczkowi nie przeszkadzać, bo może pracuje nad czymś bardzo dla niego ważnym.
Przez moment tylko przypatrywała mu się z ukrycia. Chłopiec ze zrezygnowaną miną zgniatał kartki, po czym ciskał je do kosza. Babcia nie chciała, by się dłużej smucił, i w końcu zignorowała wcześniejszy podszept intuicji. Postanowiła wejść do środka i poświęcić Orestowi nieco więcej uwagi. Podeszła do biurka i dotknęła notatnika.
— Dziś tylko jedno słowo? — wydedukowała.
— Tak — przyznał ponuro. — Mam coraz mniej pomysłów. Jestem słaby.
— Chyba za dużo od siebie wymagasz. Przecież liczba słów jest ograniczona, a zwłaszcza takich, które da się narysować.
— To może nauczę się innego języka? Albo wymyślę własny? — Orest podchodził do sprawy dość ambitnie.
— Dobry pomysł, ale nie dziś. Za chwilę wzejdzie słońce, więc lepiej, żebyś w końcu poszedł spać.
— I tak nie zasnę. Cały czas myślę o literkach.
— Rozumiem… A wiesz, że kiedy byłam mała i, tak jak ty, nie mogłam się od czegoś oderwać, to prosiłam swoją babcię, żeby pomogła mi zasnąć?
— Niby jak? Przecież każdy musi sam.
— Ale ona miała swój tajemny sposób. Kładła się do łóżka, zamykała oczy i wcale nie starała się zasnąć. Po prostu wybierała się w podróż po swojej głowie.
— Tak po ciemku i na leżąco? — wyśmiał to.
— Bo to taka odwrotna podróż. Zamiast na zewnątrz, to do wewnątrz. Nie poruszasz się nogami, tylko myślami. Próbowałeś kiedyś?
— Nie… — odpowiedział zmieszany. — Możesz mi to pokazać?
W jednej chwili zniknęły jego wcześniejsze dylematy. Bez zbędnego przedłużania zgasił lampkę, wskoczył do łóżka i zamknął oczy.
— Co mam robić?
— Musisz cały czas trzymać oczy zamknięte. Do tego oddychać miarowo i głęboko. To bardzo ważne — mówiła zagadkowym tonem, jakby opowiadała bajkę. — Odwiedzimy najgłębszy zakamarek twojej głowy, a zarazem Wszechświata. To blisko i jednocześnie nieskończenie daleko, dlatego będziemy poruszać się myślami.
Mały Orest spojrzał na babcię, mrużąc oczy. O takim rodzaju podróżowania nigdy nie słyszał, dlatego potrzebował chwili, by poukładać to sobie w głowie.
— Aha, chyba rozumiem — szepnął zaintrygowany.
— Nie staraj się tego rozumieć, wystarczy czuć.
— Na razie czuję, że strasznie tu pusto i ciemno.
— Bo niepotrzebnie próbujesz patrzeć zamkniętymi oczami… Jeśli chcesz dostrzec to miejsce, najpierw sam musisz zniknąć!
— Ale… ale jak…? — Wydawało mu się to zarówno dziwne, jak i przerażające.
— Przestań myśleć o sobie. Wyjdź z ciała. Po prostu równomiernie oddychaj, jak gdybyś oddechem wymierzał takt. Potem tylko czekaj, aż coś się wydarzy!
Orest się przeraził. Przez cztery lata życia uczył się panowania nad własnym ciałem i odruchami, by teraz na powrót o tym zapomnieć. Na dodatek jego umysł nie zamierzał ustąpić. Wciąż podrzucał mu losowe wyobrażenia, myśli i wspomnienia. Wtem chłopiec intuicyjnie pogłębił oddech. To, co wydarzyło się potem, przeszło wszelkie jego wyobrażenia. Jednego był pewien — oto podróż się rozpoczęła.
— O rety… — ledwie wyszeptał. — Ja zasnąłem? A może… umarłem?
— Jesteś w transie. To coś pomiędzy.
Wrażenie było nie do opisania. Nie miał ciała, lecz nadal istniał. Na dodatek czuł się bardziej rzeczywisty niż kiedykolwiek. Znalazł się w samym środku przepastnej otchłani, na którą składały się przestrzeń, materia, energia, czas, a także wspomnienia, emocje oraz myśli wszystkich istot żywych i umarłych. Całość, splątana w misterną konstrukcję, przypominała pajęczą sieć, utkaną we wszystkich możliwych kierunkach. Sam Orest także stanowił jej element. W jednej chwili przypomniał sobie wskazówkę babci, dotyczącą poruszania się po tej przestrzeni. Wystarczyła myśl. Dzięki niciom mógł się komunikować z pozostałymi bytami, a także zaglądać w odległe miejsca, dowolnie usytuowane w czasie. Jakże warto było przezwyciężyć strach i porzucić swoje ciało!
— I tak wygląda moja głowa od środka? — dopytywał oszołomiony Orest.
— Tak wygląda Wszechświat od środka, u samego Źródła. Ta plątanina to jego skoncentrowana, w pełni dokonana forma, widoczna wyłącznie z perspektywy duszy.
— Czyli wszystko i wszyscy są tak naprawdę ze sobą połączeni?
— Połączeni, skręceni i splątani. Wzdłuż nici wędruje niewidzialna energia, która posiada moc poruszania widzialną materią. Oczywiście w naszym fizycznym świecie tych procesów nie dostrzegamy, ale dzięki intuicji dociera do nas ich echo. Przeczucia.
— Nigdy nie słyszałem o intuicji.
— Na szczęście nie trzeba o niej słyszeć, żeby jej używać. To nasz dodatkowy, subtelny zmysł. Jest jak pamięć działająca wprzód albo wspomnienia wyprzedzające czas. Tutaj ma swoje źródło i czasem spontanicznie przebija się do rzeczywistości.
Orest się rozmarzył. Już wyobrażał sobie wędrówki w czasie, rozmowy ze zwierzętami i roślinami, zabawy z wodą i ogniem. Jak stopniowo je oswaja, zaprzyjaźnia się, a w końcu przejmuje nad nimi kontrolę.
Jego zadumę przerwała babcia.
— Wiem, o czym myślisz, ale to nie takie proste.
— Co? Jak? Podsłuchujesz moje myśli? — zdenerwował się, ale też i zawstydził.
— To się nazywa telepatia — pospieszyła z wyjaśnieniem. — Ty i ja jesteśmy Widzącymi. Możemy wędrować po sieci i wymieniać się skrawkami myśli, zaglądać w odmęty czasu, jednak nie potrafimy na nic wpływać. Tak postępują Czyniący i jest to karygodne.
— Dlaczego tak uważasz?
— Bo to zaburza subtelną równowagę istnienia. Wydarzenia powinny sunąć własnym torem, bez dodatkowej ingerencji. To natura ma dla nas plan, a nie odwrotnie.
Przestroga tylko go zachęciła. W głowie małego Oresta zrodził się plan, by kiedyś wybrać się w tę odwrotną podróż samotnie i przetestować możliwości niezwykłej pajęczyny.
I tutaj znów odezwała się babcia:
— To też się nie uda!
— Niby dlaczego? — spytał rozdrażniony Orest.
— Bo zaraz po otwarciu oczu zapomnimy o tej przygodzie, tak jak zapomina się sny.
— Co!? Tylko nie to! — Chłopiec się zmartwił. Dobrze znał to denerwujące uczucie, gdy w świetle dnia gubiło się wspomnienie cudownego snu.
— Właśnie tak to działa, Orest… Nasza niedoskonała, ludzka pamięć nie jest przystosowana do tego typu przeżyć. O wiele lepiej radzi sobie na tym polu doskonała pamięć duszy. Dlatego właśnie przychodzimy tu w odmiennym stanie świadomości, porzucając ciało i zmysły.
— Ale intuicja… — Chwytał się każdej możliwości.
— Dzięki intuicji zapamiętamy stąd jedynie wrażenie, a nie wydarzenie. To wielka różnica.
Ta informacja wstrząsnęła Orestem. Nie dość, że był tylko biernym Widzącym, to jeszcze miał ograniczoną pamięć. Rozżalony, zaczął gubić oddech, a wizja pajęczej sieci powoli się rozmywała. Mimo to nadal nie otwierał oczu.
— A ta pamięć duszy, czym właściwie jest? — spytał zrezygnowany.
— To jedna z właściwości duszy, obok intuicji, widzenia i czynienia. Dzięki niej ma się trwały dostęp do stanów transowych, a przede wszystkim do mocy sprawczych. Duch potrafi o wiele więcej niż ciało.
— Aha, czyli gdybym znalazł sposób na powiększenie mojej pamięci, to mógłbym widzieć i czynić nawet po powrocie do swojego ciała? — główkował intensywnie Orest. — Podpowiedz mi tylko, jak to zrobić.
— Wiesz, żałuję, że wtajemniczyłam cię w te sprawy — odparła gorzko. — Może i jesteś nadzwyczaj bystry, ale niedojrzały. Twoja siostra okazała więcej pokory.
Zarzuty babci nie zrobiły na Oreście żadnego wrażenia. Tak mocno skoncentrowany był na swoim pragnieniu, a przez to tak bardzo niezadowolony z odmowy, że zamiast wyrazić skruchę, tylko się zaperzył:
— A ty jesteś okropna, bo nie chcesz mi powiedzieć! Zaraz sam wyczytam to z twoich myśli!
— Dosyć tego! — Zaczęła nim potrząsać. — Natychmiast otwórz oczy!
— Zmuś mnie! — wymądrzał się, jeszcze mocniej zaciskając powieki.
Gdzieś po drugiej stronie świata usłyszał huk. Trzaśnięcie drzwiami wystraszyło go i nieopatrznie otworzył oczy. Wraz z uniesieniem powiek jego pamięć została porażona światłem i ulotniły się z niej ostatnie wspomnienia. Zobaczył znajome ściany swojego pokoju, lecz babci już przy nim nie było.
Przez moment czuł się nieswojo, jakby od nowa uczył się istnienia. Zniknęła głęboka ciemność, a zamiast niej pojawiły się płytkie kolory. Powietrze drażniło nozdrza, a hałas zza okna świdrował uszy. Posiadanie kończyn wydawało mu się co najmniej dziwaczne, nie wspominając o poruszaniu nimi.
Jego nieograniczona dusza na powrót stała się więźniem niedołężnego ciała. Życie przypominało teraz dożywotnią karę aresztu. Za kraty przedostawały się tylko oddech i intuicja, a z czasów wolności pozostało w nim jedynie wrażenie. Wrażenie równie intensywne, jak i absurdalne, bo nieprzypisane konkretnemu zdarzeniu.
Trudno mu było wspominać coś, co nie do końca zapisało się w pamięci, jednak jakaś szczątkowa wiedza w nim przetrwała. Nie było tego zbyt wiele, lecz wystarczająco, by bezpowrotnie odmienić jego życie.1. Amnezja
~ lata 90.
Upływający czas nie szczędził rodziny Pariosów. Starsze, udręczone światłem pokolenia z ulgą usuwały się w cień, podczas gdy młodsze rozpoczynały dokładnie te same zmagania z rzeczywistością i swoimi słabościami. Historia wciąż zataczała koło.
Orest przez cztery dekady niestrudzenie zgłębiał tajemnice oraz możliwości ludzkiej pamięci, by zrealizować swoje ambicje, a także ułatwić funkcjonowanie swoim potomnym.
Jego jedyny syn, dziewiętnastoletni Emil Parios, starał się kultywować tradycje rodzinne, a jednocześnie żyć tak, jak większość rówieśników. Pomimo dokuczliwego światłowstrętu postanowił studiować w trybie dziennym i także zostać lekarzem. Miały mu w tym pomóc leki przeciwpsychotyczne, skuteczne w zaburzeniach lękowych i bezsenności.
Emil był pierwszym w swojej rodzinie, który przeciwstawił się wrodzonym słabościom, wybierając farmakoterapię. Wspierała go w tym matka, lecz ojciec, tradycjonalista, zawzięcie protestował — odebrał to jako nieposzanowanie przodków, zrzeczenie się pewnej wyjątkowości i drogę na skróty. Emil miał natomiast odmienne zdanie. Uważał, że na studiach będzie mu wręcz trudniej od reszty Pariosów, bowiem w genetycznej loterii odziedziczył też coś i po matce. Daltonizm. Emil zmagał się z protanopią, czyli ślepotą na kolor czerwony, co dla przyszłego lekarza stanowiło wielkie utrudnienie.
Rozpoczął właśnie pierwszy semestr studiów medycznych na kierunku lekarskim. Na początkowych zajęciach z anatomii poznawał beżowe struktury kostne, więc jakoś dawał sobie radę, ale w kolejnych miesiącach miały się pojawić struktury miękkie w odcieniach brązu i czerwieni. Już na samą myśl robiło mu się słabo. Wykonując doświadczenia chemiczne, wielokrotnie doprowadzał do reakcji wybuchowych, bo nie potrafił rozpoznać kolorów odczynników. Przerysowując do zeszytu widok preparatu z mikroskopu, praktycznie zgadywał jego kolor. Miał też problemy z interpretacją barwnych wykresów i diagramów, a co najważniejsze — nigdy nie widział prawidłowej barwy krwi.
Swoją niedoskonałość trzymał w tajemnicy. Spytanie kogoś: „Przepraszam, jaki to jest kolor?” stanowiło dla niego szczyt odwagi. Większość ludzi patrzyła wtedy na niego jak na kretyna albo zaczynała rozglądać się za ukrytą kamerą. Z dwojga złego wolał już o nic nie pytać i uchodzić za nieuka niż słabego żartownisia.
Tak wyglądała jego codzienność na uczelni. Po każdym dniu, wypełnionym zmaganiami z własnymi ograniczeniami, wracał do domu, gdzie przez kilka godzin się uczył, a nocami szwendał się po mieście ze znajomymi z uczelni.
***
Którejś październikowej soboty Emil tradycyjnie wybrał się do klubu muzycznego. Jego koledzy od razu skierowali się do baru, a on przystąpił do poszukiwania wolnego kawałka ściany, by jak zwykle podpierać mur. Nie był szczególnym amatorem imprez, nawet nie lubił tańczyć, do tego leki wymuszały na nim abstynencję i otępiały zmysły. Chodził tam głównie po to, by wreszcie coś poczuć. Nasycić się dudniącą muzyką i chociaż popatrzeć na beztroskę innych ludzi.
Emil przeważnie stronił od towarzystwa. Gardził pogawędkami o niczym i odzywał się tylko wtedy, gdy było to konieczne. Kluby muzyczne uważał za wyjątkowe miejsca, bo ludzie tam prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Ciemność i głośna muzyka wymuszały komunikację niewerbalną, co akurat było jego mocną stroną. Lubił obserwować roztańczony tłum i czytać z mowy ludzkich ciał.
Z łatwością stwierdzał, kto z kim nadaje na tych samych falach. Spoglądał na daremny wysiłek niektórych chłopaków, w tym swoich kolegów, którzy potrafili przetańczyć noc wokół jednej dziewczyny i nie zauważyć jej subtelnej odmowy. Czasami mówił kumplom wprost, by odpuścili starania, i wskazywał inny cel. Zazwyczaj trafnie. Z tego powodu niezbyt rozrywkowy Emil stał się najważniejszym członkiem imprezowej ekipy, jej tajnym sposobem na podryw.
Sam Emil nie wykorzystywał tych zdolności do celów własnych, bo był tak zwaną dobrą partią — wysoki, przystojny, inteligentny i zamożny. Wygląd ani trochę nie zdradzał jego wewnętrznych rozterek. Dziewczyny często okazywały mu zainteresowanie, wręcz go osaczały, jednak żadna z nich nie zdołała dotąd przebić się przez barierę, jaką zbudowały wokół niego leki. Nie był zainteresowany przygodnym seksem, a tym bardziej stałym związkiem. Ponieważ ledwie sobie radził z samym sobą, nie miał złudzeń, że w najbliższym czasie uda mu się stworzyć stabilną i romantyczną relację z kobietą. Odtrącał wszelkie zaloty, bo nie umiał odpłacić tym samym.
Po dłuższej chwili podpierania ściany poczuł na sobie czyiś wzrok. Z drugiego końca parkietu przyglądała mu się uważnie jakaś blondynka, posyłając przy tym subtelne, acz jednoznaczne sygnały. Jak zwykle postanowił to zignorować. Z doświadczenia wiedział, że dziewczyny (w przeciwieństwie do chłopaków) były pod tym względem bardziej płochliwe i szybko porzucały starania. Ale nie tym razem. Choć Emil wymownie i uparcie przyglądał się swoim butom, to wciąż czuł na sobie jej napastliwy wzrok. W końcu postanowił unieść głowę i jawnie odeprzeć atak.
Ich oczy spotkały się na dłużej. Dziewczyna okazała się zjawiskowa, a co gorsza, miała magnetyczne spojrzenie, z którego nawet on nie potrafił się wyswobodzić. Jej słodka twarz w połączeniu z niewybrednymi intencjami wprost go zamroczyły. Całość składała się na komunikat niewerbalny o sile tak wielkiej, że przebudziły się jego otumanione zmysły. Mimowolnie oderwał się od ściany. Było to jego ostatnie wspomnienie z tamtej nocy. Reszta działa się już sama.
***
Obudził się następnego ranka. Nagi. Na szczęście w swoim łóżku. Usiłował przypomnieć sobie okoliczności zaśnięcia, aż zorientował się, że nie był w tym łóżku sam. Obok ktoś spał. Sądząc po kokonie jasnych włosów, musiała to być dziewczyna z wczorajszej imprezy. Próbował odgarnąć kołtuny z jej twarzy, by upewnić się co do tożsamości, na co blondynka niespodziewanie otworzyła oczy.
— Yyy… Dzień dobry… — Emil przywitał się oficjalnie, bo nie znał jej imienia.
— O, masz ładny głos… — rzekła zaspana piękność. — A jak ci na imię?
— Yyy… Emil.
— Też ładnie. A ja jestem Julia.
— Yyy… No hej, Julka… — odpowiedział cokolwiek, by zabić niezręczną ciszę.
Kompletnie nie pamiętał wczorajszej nocy, przez co nie wiedział, jak się teraz zachować. Łóżko i nagość mówiły same za siebie. Spojrzał ukradkiem na jej piękną twarz, teraz z okrutnie rozmazanym makijażem, i mimo wszystko nie poczuł się lepiej. Jego emocje ograniczały się teraz wyłącznie do zażenowania. Nie miał wyboru, jak tylko skorzystać z zasobów pamięci tajemniczej Julii i dopytać ją o szczegóły minionej nocy:
— Yyy… Słuchaj, Julka… Czy ja wczoraj coś brałem?
— A co, urwał ci się film?
— Tak jakby.
— Och, szkoda… Myślałam, że sam z siebie taki jesteś — powiedziała, zerkając na zsunięte z łóżka prześcieradło.
— Jaki?! — Emil udawał, że niczego nie widzi.
— Ty mnie wkręcasz, prawda? — Julia wyglądała na rozbawioną. — Raczej nic nie brałeś, ale ręki se nie dam uciąć, bo sama nic nie pamiętam.
— I nie martwi cię to?
— Ani trochę, bo patrząc na stan łóżka, musiało być grubo… Za to widzę, że ty niepotrzebnie panikujesz. Jestem na pigułach i na pewno nic się nie stało. Masz może coś do jedzenia?
Nim zdążył odpowiedzieć, zszokowany bezpośredniością i bezpruderyjnością nowej koleżanki, ta wstała z łóżka i owinęła się wspomnianym prześcieradłem. Potem podeszła do okna i zdecydowanym ruchem rozchyliła grube, ciemne zasłony.
— Dobry patent z tym czarnym welurem! — Kiwała z uznaniem głową. — Można spać do późna.
— No… — Emil skrzywił się niemiłosiernie na widok słońca.
— Ej, mogę iść do kuchni bez ubrania, czy może natknę się na kogoś po drodze?
— Możesz iść.
— Mieszkasz sam?
— Sam.
— Oj, strasznie trudno się z tobą dogadać. Wszystko trzeba z ciebie wyciągać… Dobra, idę lepiej poszukać żarełka.
Zaimponowała mu swoją swobodą. Wydawała się nieskrępowana sytuacją, w której sporo dziewczyn zapewne straciłoby głowę. Poza tym jednak, nie dostrzegał w Julii niczego głębszego, nadzwyczajnego, tego, co wczoraj wywarło na nim aż tak piorunujące wrażenie. Nie miał jednak czasu na dłuższe przemyślenia, gdyż blondwłosa piękność po kilku minutach wróciła z kuchni i podała mu śniadanie do łóżka — jajecznicę. Po wczorajszej nocy Emil był tak wygłodniały, że od razu rzucił się na jedzenie. Niestety, zaraz po pierwszym kęsie nieomal zwymiotował.
— Co to jest?! — warknął, zaciekle odksztuszając resztki paskudztwa.
— Jak to co? Przesolona jajecznica na zjełczałym tłuszczu — odpowiedziała śpiewająco. — I nie patrz tak na mnie, to nie moja wina! Miałeś w kuchni przeterminowane masło. Pomyślałam, że jak dodam mnóstwo soli, to wyżre wszystkie bakterie!
— Boże… — Zamurowało go.
— Oj, nie wybrzydzaj. Gorsze rzeczy się jadło pod koniec miesiąca.
— Wiesz, chyba jednak nie jestem aż tak głodny — starał się wymigać, a jednocześnie nie urazić nowej znajomej.
— To oddawaj talerz, wciągnę dwie porcje.
Patrzył z przerażeniem, jak Julia łapczywie zajada się tym ohydztwem. Gawędziła przy tym z ustami pełnymi jedzenia.
— Skoro wczoraj na siebie wpadliśmy, to może jutro też gdzieś razem wyskoczymy? — zaproponowała beztrosko.
— Czemu nie…
— To weź daj mi swój telefon.
Zdziwiła go ta prośba, ale zrobił dokładnie to, o co prosiła. Wyciągnął rękę w stronę nocnej szafki, chwycił aparat telefoniczny i jej go wręczył.
— Chodziło mi o numer! — Julia wybuchnęła śmiechem, ukazując zawartość jamy ustnej. — Ale podoba mi się twoje poczucie humoru, chociaż jest trochę tępawe… Ups… Powiedziałam to na głos? Sorki, nie chciałam. Na pewno jesteś mądry, przecież studiujesz medycynę.
— Skąd to wiesz? — Podejrzliwie zmrużył oczy.
— Zajrzałam sobie do drugiego pokoju.
— Łaziłaś po moim domu?!
— I grzebałam w twoich rzeczach! — szczyciła się. — Ta czaszka na biurku trochę mnie przeraziła. Ale jak zajrzałam do szuflady i znalazłam podręczniki, to już się skapnęłam, o co biega. Powiedz mi tylko, czemu masz kredki podpisane kolorami? Podkradłeś je młodszemu rodzeństwu czy coś takiego?
— Nie mam rodzeństwa. — Zmieszał się i szybko zmienił temat. — Wiesz co, lepiej wezmę prysznic.
— Koniecznie zimny, bo jakiś zmulony jesteś!
— Jak chcesz, to możesz już wracać do siebie.
— Spoko, mną się nie przejmuj! Poczekam tu na ciebie!
A więc nie zrozumiała aluzji lub świadomie nie chciała jej zrozumieć. Uciekł w podskokach do łazienki i zamknął drzwi od środka, na wypadek gdyby próbowała się do niego przyłączyć. Skorzystał za to z jej rady i odkręcił zimną wodę. Liczył, że może w ten sposób pobudzi procesy pamięciowe. Upłynęło jednak wiele litrów z kranu, a nic takiego nie nastąpiło.
Gdy wrócił do pokoju, zastał Julię już ubraną, choć jej strój zdecydowanie więcej odsłaniał, niż zakrywał. Miała na sobie ultrakrótką, falbaniastą miniówkę, bluzkę eksponującą nagi brzuch, a na nogach kozaki za kolano na wysokiej szpilce. Całość doprawiona była kiczowatą, metalową biżuterią z plastikowymi diamencikami. Bał się wypuścić ją z mieszkania i narazić na zaczepki przechodniów.
— Podwieźć cię może do domu? — zaproponował w nadziei, że wreszcie się od niej uwolni.
— O, czyli samochód też masz? — Nie doszukała się w tym podstępu.
— No mam.
— Ach, lepiej nie mogłam trafić… — westchnęła wniebowzięta.
Zebrała z podłogi resztę swoich rzeczy i skierowała się do wyjścia, dumnie stukając obcasami.
Na klatce schodowej natknęli się na wszystkich możliwych sąsiadów, co nie ucieszyło Emila. Staruszkowie taksowali Julię od stóp po czubek głowy. Nic sobie z tego nie robiła. Witała się z nimi beztroskim „dzień dobry”, na co oni, spłoszeni, spuszczali wzrok.
— Uwielbiam drażnić stare grzyby! — skomentowała, a jej skrzeczący głos rozniósł się echem po czterech piętrach kamienicy.
— Ej, ja tu mieszkam! Mogłabyś stulić…
— Pysk? — Nie wyglądała na urażoną. — Weź, nie panikuj. Pewnie za kilka miesięcy i tak zmienisz mieszkanie.
— Ale ja nie wynajmuję! Jestem właścicielem!
— Ups… No to sorki! — Zachichotała. — Teraz chyba będziesz musiał je sprzedać!
Na parkingu przy kamienicy czekała go kolejna niemiła niespodzianka. Zauważył, że tył jego lśniącego, czarnego samochodu jest solidnie wgnieciony i przerysowany, czego również nie potrafił wytłumaczyć. Czyżby prowadził wczoraj samochód w stanie niepoczytalności? Nie miał jednak czasu na zastanawianie się ani przetrawienie bolesnej straty, bowiem Julia zaczęła się niecierpliwić:
— Ej, dobrze się czujesz? Dasz radę prowadzić?
— Dam. Wskakuj do środka — odpowiedział z ciężkim sercem.
W wozie odkrył kolejną poszlakę. Wszędzie porozrzucane były frytki, gdzieniegdzie wgniecione w tapicerkę. Na tylnym siedzeniu leżał z tuzin wełnianych czapek, które z pewnością nie należały do niego ani jego kumpli. Ten widok poruszył nawet Julię.
— Aż strach pytać, co tu się wczoraj działo! — Uśmiechała się, rozkładając chusteczkę na zatłuszczonym od frytek siedzeniu.
Ruszyli. Okazało się, że Julia wynajmowała z koleżankami pokój gdzieś na obrzeżach miasta. Podróż samochodem zajęła im prawie godzinę, z czego większość czasu błądzili, bo dziewczyna podpowiadała mu trasę tramwajową albo drogę pod prąd. Gdy po wielu trudach wreszcie znaleźli się na miejscu, usiłowała odwdzięczyć się za gościnę i zaprosić chłopaka do siebie.
— Wiesz… Ja już poznałam twoich sąsiadów. Teraz ty mógłbyś poznać moich!
— Yyy…Muszę wracać… Głowa mnie boli… To chyba po wczorajszym. — Emil użył pierwszej lepszej wymówki.
— No szkoda… — Zrobiła minę zawiedzionej kotki. — To może wpadniesz jutro?
— Nie, nie, nie… Jutro też nie mogę. Będę musiał poszukać warsztatu samochodowego i jakoś wyklepać te wgniecenia. Przydałoby się też znaleźć tapicera… Będę pewnie z tydzień bez auta. Albo i dłużej.
— No to ja przyjadę! Jutro, pojutrze, mogę nawet codziennie! Pamiętam adres… W takim razie żegnaj, Romeo!
— Nara, Julio… — burknął przez zaciśnięte zęby.
Nie mógł uwierzyć, jak łatwo dał się wmanewrować Julii i losowi w tę znajomość.
Gdy tylko wrócił do mieszkania, przystąpił do prywatnego śledztwa. Zaczął od usystematyzowania obserwacji. Wczoraj totalnie utracił nad sobą kontrolę, choć tabletki miały go przez tym uchronić, dlatego pierwsze podejrzenie padło właśnie na nie. Przetrząsnął nocną szafkę w poszukiwaniu ulotki farmaceutycznej, a potem zagłębił się w długą listę możliwych działań niepożądanych. Szczególnie zainteresowały go następujące pozycje:
Zmniejszenie libido — 1/10 przypadków. Bardzo często.
Całkowita amnezja — 1/10 000 przypadków. Bardzo rzadko.
Nagły zgon — 1/10 000 przypadków. Bardzo rzadko.
Doszedł do zaskakujących, acz sprzecznych wniosków. Utrata pamięci była równie prawdopodobna, co nagły zgon, a jednak mu się przytrafiła, natomiast spadek libido, czyli częste powikłanie, cudownie ustąpiło, zatem nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, czy wczorajsza noc to wyłącznie efekt działania leków. Z drugiej strony, jeśli nie ich, to czego? Postanowił zadzwonić do matki, specjalistki w dziedzinie psychiatrii, i doprecyzować to na gruncie jej zawodowego doświadczenia.
Wykręcił numer i bez zbędnego przedłużania od razu przeszedł do sedna:
— Mam taką sprawę. Możliwe, że po tych psychotropach doznałem całkowitej amnezji?
— Cześć, synku! — powitała go serdecznie, jakby przyzwyczajona do zwięzłości. — A łączyłeś z czymś albo przedawkowałeś?
— Z niczym nie łączyłem i wziąłem tyle, co zawsze, a odjechałem na kilka godzin.
— To raczej mało prawdopodobne… Prędzej spadł ci poziom glukozy albo elektrolitów, bo przecież ciągle tylko się uczysz albo ślęczysz z ojcem w laboratorium… Weź się przebadaj, co?
— Dobra. A mam to dalej brać?
— No pewnie, nie wolno odstawiać tak z dnia na dzień! Jeśli sytuacja się powtórzy, możemy ewentualnie zmienić lek… Mam nadzieję, że nic nie nawywijałeś?
— A skąd mam wiedzieć?! Przecież nic nie pamiętam! — zirytował się.
— No tak, wybacz, spytałam z przyzwyczajenia… Tylko nie mów nic ojcu o tej amnezji, dobra? Wiesz, jak by potem gadał…
— Dobra, to by było na tyle. Nara! — Zniecierpliwiony się rozłączył.
Dotąd Emil chwalił sobie terapię zaleconą przez matkę, jednak po incydencie z blond pięknością postanowił z tym skończyć. Nie chciał zażywać czegoś, co tak krytycznie naraża jego zdrowie i reputację. Jeszcze tego samego dnia wybrał się do biblioteki uniwersyteckiej, by zapoznać się z fachową literaturą z dziedziny psychiatrii i zaplanować proces odstawiania. Byle tylko amnezja się nie powtórzyła.
Wybrał najbardziej zaciszne miejsce w czytelni i obstawił się książkami. To, co przeczytał, załamało go i tylko utwierdziło we wcześniejszym postanowieniu. Pełne odstawienie mogło trwać kilka miesięcy (według ulotki) lub nawet trzy lata (według skrajnych przypadków klinicznych) i w tym czasie powinien liczyć się z całą gamą powikłań, w tym także amnezją. Miał wrażenie, że wpakował się w błędne koło. Teraz pozostało jedynie chwycić długopis i rozpisać plan na najbliższe miesiące, a może i lata.
Zanim napisał pierwsze słowo, poczuł na swoim ramieniu czyjąś rękę.
— Em, stary kumplu, gdzieś ty wczoraj przepadł!? — Był to kolega z feralnej imprezy.
— A wiesz… wróciłem do domu… — odpowiedział podenerwowany. Starał się przysłonić swoje notatki.
— Coś marnie wyglądasz. Pewnie wykończyła cię ta blondi.
— Boże… Już wiesz… — Emil skulił się i spuścił wzrok.
— Co się krzywisz? To przecież laska jak z obrazka! Jak zniknęliście, próbowałem zagadać do jej koleżanek. Pomyślałem: a co mi tam! Skoro przełamałeś pierwsze lody, to może ja też coś ugram.
— No i co?
— No i dupa. Zabrakło naszego stratega i wróciłem do domu z niczym. Ale chwilę z nimi pogadałem i dowiedziałem się, że to laski z AWF-u! Atletki! Znów miałeś zajebistego czuja.
— Nie wiedziałem — odpowiedział szczerze Emil.
— Czyli w ogóle ze sobą nie rozmawialiście? — Oczy kolegi rozbłysły z podziwu. — W każdym razie gratuluję, Em. Zaimponowałeś mi wczoraj.
— Yyy… Dzięki? — Emil zagłębił się w książce na znak, że temat został wyczerpany.
Doszło do tego, że zaczął zbierać pochwały za coś, co zrobił nieświadomie i czego nie pamiętał. Jakoś nie był z siebie dumny.
Mimo wszystko dostrzegł w tym zdarzeniu kilka potencjalnych korzyści. Dzięki Julii zyskał nowy temat do rozmów z kolegami. Chyba w końcu stał się w ich oczach kimś więcej niż tylko podpieraczem ścian. A co do Julii, liczył, że może za którymś spotkaniem zdoła sobie przypomnieć, czym tak bardzo oczarowała go wczorajszej nocy, i fascynacja ponownie rozkwitnie.3. Proza
Paradoksalnie Emil wreszcie ujrzał światełko w tunelu. O Julii mógł powiedzieć wiele, lecz w zaistniałych okolicznościach jej zawziętość i nieustępliwość okazały się całkiem pożyteczne. Powierzył jej swoje zapasy leków wraz z instrukcjami co do dawkowania. Szybko wypracowali na tym polu skuteczne współdziałanie.
Ale równolegle z warstwą psychologiczną ich związku, rozgrywała się też warstwa prozaiczna. Emil zaczął pić zatrważające ilości kawy, produkując przy tym sterty brudnych kubków. W Julię wstąpił za to wilczy apetyt, przez co szybko zapełniała zlew i stół brudnymi talerzami. Żadne z nich jednak nie garnęło się do porządków, więc w mieszkaniu narastał chaos. W końcu zabrakło im czystych naczyń i wolnej przestrzeni w kuchni.
— Ty, patrz… — Julia z niepokojem przyglądała się przepełnionemu zlewowi. — Kiedy to się uzbierało?
— No… — Emil krzywił się na widok zapleśniałych garnków.
— Może byśmy to w końcu posprzątali, co?
— Ja nie mam teraz czasu — wykręcał się kategorycznie. — Muszę zakuwać biochemię.
— A ja nie mam siły. Przebiegłam dzisiaj dwanaście kilometrów.
— To w takim razie gary będą musiały poczekać. Chyba nie dostaną nóg?
— To nie byłoby takie złe… Może wtedy same by stąd wyszły i po sprawie? — dumała Julia. — Tylko na czym teraz zjemy kolację?
— Jak to na czym? Na mieście! Zbieraj się!
Odtąd zostali stałymi bywalcami barów studenckich i restauracji. Uznali to za genialne rozwiązanie. Po prostu przychodzili na gotowe, płacili i wychodzili. Poza tym dania były o wiele smaczniejsze niż to, co przyrządzała w domu Julia.
Wkrótce proza życia ponownie dała o sobie znać, tym razem poprzez brudne pranie. Kwestia była o tyle skomplikowana, że nie mieli w mieszkaniu pralki. Dotąd Emil zawoził nieczystości do domu rodziców, ale odkąd zamieszkał z Julią, przestał. Nie był pewien, czy powinien przedstawić im swoją ukochaną przy pomocy jej brudnej bielizny.
Tym sposobem cała powierzchnia łazienki zapełniła się nieświeżymi ubraniami. Niebawem zaczęli po nich deptać, żeby dostać się do umywalki i prysznica.
— Ej… — zaczął Emil. — Trzeba wreszcie coś z tym syfem zrobić!
— Najlepiej wyprać — zauważyła słusznie Julia.
— Nie mam już czystych fartuchów na zajęcia.
— A ja gaci. Jutro będę musiała chodzić bez… Może wziąłbyś się za pranie ręczne?
— Nie, może lepiej ty? Jesteś atletką. Masz silne ręce.
— A gdybyśmy tak zawarli pakt? Jeśli to zrobisz, wydzielę ci w nagrodę trochę więcej dragów, hmm?
— To cios poniżej pasa. — Emil poczuł znajome dreszcze na ciele.
— Wszystko pod kontrolą. Tylko ten jeden raz! — kusiła go.
— Dobra. Niech ci będzie. — Zniecierpliwiony, zaczął przebierać nogami.
Emil wykorzystał okazję, a Julia jego słabość. Po przygodzie z naczyniami i praniem przyszła pora na prasowanie, odkurzanie, zmianę pościeli. Wkrótce leki stały się walutą i kartą przetargową w ich domu. Emil przeobraził się w wytresowanego pieska, który musiał zasłużyć na kość. I dla tej kości gotów był się nawet upodlić. Czuł, że związek w takiej formie powoli zaczyna tracić sens.
Natomiast Julia była w swoim żywiole. Nawet w najśmielszych fantazjach nie przypuszczała, że zyska nad swoim chłopakiem taką władzę. Mimo to, wciąż było jej mało i zapragnęła przejąć kontrolę także nad jego mieszkaniem. Zaplanowała kilka zmian. Nie podobały jej się starodawne tynki na ścianach, więc zażądała tapetowania. Chciała większego lustra w przedpokoju, w którym mogłaby się swobodnie przejrzeć. Potrzebowała też dodatkowej szafy, bo ciągle znosiła do domu nowe, imprezowe wdzianka.
Tym razem Emil nie spełnił jej żądań. Według niego nadużywała gościnności i wymagała zbyt wiele od darmowego mieszkania. Na to Julia się wściekła. W odwecie całkowicie odcięła go do tabletek, a w ich domu rozpętało się piekło. Zaczęli się kłócić w niemal każdej sytuacji.
Tak też było na chwilę przed jednym z wyjść do restauracji.
— Znowu zakładasz te czarne szmaty? — Julia zezowała na widok Emila. — Chłopie, nie idziemy na pogrzeb. Załóż coś normalnego!
— A co według ciebie byłoby normalne, cekinowa damo? — odgryzł się, patrząc na jej świecącą sukienkę.
— Odwal się od mojego stylu!
— A ty od mojego.
— Żałoba to nie styl! Kupiłbyś sobie chociaż raz jakąś czerwoną bluzę, niebieskie dżinsy albo oliwkową kurtkę…
— Chcesz ze mnie zrobić klauna? Zapomnij. Ubieram się tylko na czarno i biało.
— Po cholerę się tak ograniczać? Widać, że masz coś nie tak pod kopułą.
— Jeszcze raz tak powiesz, a wylecisz przez okno, razem z tymi swoimi sukienkami!
— W życiu się mnie nie pozbędziesz. Zginąłbyś beze mnie!
Nie polemizował, bo był już zbyt głodny. Dla świętego spokoju ubrał się na biało. Biel i czerń to były jedyne kolory, co do których miał pewność, że prawidłowo je rozpoznaje. Nie chciał mówić Julii o swoim daltonizmie w obawie, że kiedyś wykorzysta to przeciwko niemu.
Gdy dotarli wreszcie do restauracji, Julia nie mogła się zdecydować, przy którym stoliku usiąść, przez co bardzo długo bezsensownie snuła się po sali. Emil w tym czasie przeglądał menu i zaciskał z nerwów zęby.
— Wybrałaś już coś? — popędzał dziewczynę.
— Nie wiem, czy chcę tu zostać. Strasznie wali rybami. Czujesz?
— Bo to śródziemnomorska restauracja. Pewnie ktoś zamówił owoce morza.
— Ble! — ryknęła, czym zwróciła uwagę reszty gości.
— To zamów sobie coś na wynos i zmywajmy się stąd! Miałem zajęcia od siódmej do siódmej. Padam na ryj. A jutro czeka mnie poprawka z fizjologii.
— Mówisz, jakby to była moja wina… Po prostu nie ćpaj więcej, a zaczniesz zdawać wszystko w pierwszym terminie!
— Powtórz to jeszcze raz i głośniej, bo koleś na zmywaku nie dosłyszał! — Rzucił menu na stół i skierował się do wyjścia.
— A ty dokąd, mimozo? — Przytrzymała go za rękaw płaszcza.
— Wychodzę. Ale ty zostań. Muszę chociaż przez chwilę pobyć sam.
Wrócił piechotą do pustego mieszkania. Już zapomniał, jak cicho było tam bez Julii. Ponieważ czekała go nocka zarwana przy książkach, zaparzył sobie podwójną kawę, by rozpędzić trybiki w mózgu. Gdy wkrótce Julia wróciła do domu, nawet do niego nie zajrzała.
Emil już miał nadzieję, że to koniec atrakcji na ten dzień, lecz o drugiej w nocy usłyszał ją grasującą w łazience. Chwilę później stanęła w drzwiach jego pokoju.
— Ja pierdolę… — zaczęła chrypiącym głosem. — Chyba się czymś zatrułam w tej twojej restauracji. Rzygam dalej, niż widzę!
— Taa? — Emil tylko wzruszył ramionami, jakoś nie potrafił jej współczuć. — To dobrze, że stamtąd wyszedłem. Uff…
— Uważasz, że to zabawne?
— To już ty sobie dopowiedziałaś.
— Nie żartuj z mojego nieszczęścia! — Nagle jej głos przybrał na sile. — Powinieneś tam wrócić i opierdolić ich z góry na dół, bo przecież otruli ci dziewczynę!
— Szczerze, mam to gdzieś. Teraz muszę się uczyć.
— Jesteś robotem bez uczuć… Nienawidzę cię!
Obróciła się na pięcie i z płaczem pobiegła do swojego pokoju.
Sytuacje jak ta zaczęły się powtarzać. Co noc przychodziła struta do jego pokoju, niezależnie co i gdzie jadła. Do tego spadły jej osiągi na treningach. Dostawała zadyszki, nawet wchodząc po schodach na trzecie piętro kamienicy.
Jeszcze innej nocy zaczęła się wiercić w łóżku, aż w końcu obudziła Emila:
— Ratunku… — Potrząsała nim. — Znów tak strasznie mnie mdli…
— Jezu… — burknął zaspany Emil. — Idź do lekarza czy coś…
— Przecież dlatego z tobą gadam, bo pewnie jakichś znasz! Do kogo mam iść? Internista, gastrolog, kardiolog?
— Najlepiej idź do diabła i daj mi wreszcie spać! — Przewrócił się na drugi bok.
Julia się wściekła. Zaczęła go kopać, póki nie zleciał z łóżka na podłogę.
— Dosyć tego! — wrzasnęła, mimo ciszy nocnej. — Rusz wreszcie dupę i zainteresuj się mną, ty psycholu!
— Coś ty powiedziała?!
— Bo już nie mam do ciebie nerwów!
— Ty nie masz nerwów? A co ja mam powiedzieć? — Emil pozbierał się z parkietu i też zaczął krzyczeć. — Odpierdalasz mi dramę przez całą dobę! Robisz siarę przed ludźmi! Wiecznie narzekasz! A tego, że szantażujesz mnie psychotropami, nawet nie skomentuję. Jesteś taką parszywą mendą… Moi kumple mieli co do ciebie rację!
Julia nic na to nie odpowiedziała, bo znów ją zemdliło. Przysłoniła sobie usta ręką i czym prędzej pobiegła do łazienki. Niechcący trzasnęła drzwiami tak mocno, aż pękła w nich szyba.
— Świetnie! — Emil rozłożył ręce. — Jeszcze zdemoluj mi chałupę!
— Słyszysz to? Dosłownie rzygam tobą… — majaczyła znad toalety.
— Ty histeryczko… Lepiej żebyś też odstawiła te swoje piguły.
***
Ta kłótnia była przełomem w ich związku. Przez kilka dni nie zamienili ani słowa i unikali się nawzajem. Tak naprawdę oboje czuli, że milczenie jest jedynie zapowiedzią ważnej rozmowy. Czekali tylko na odpowiedni moment.
Gotowość przyszła po tym, jak Emil uzyskał ostatni wpis w indeksie. Z wielkim bólem udało mu się zdać na drugi semestr, podobno jeszcze trudniejszy niż pierwszy. Obecnie nie potrafił wyobrazić sobie większych męczarni, więc nawet tego nie świętował. Wrócił do mieszkania, gdzie zamierzał rozmówić się z Julią. W kontekście pasma egzaminów komisyjnych miała to być łatwizna i czysta formalność.
Dotąd rozmawiali głównie w łóżku, lecz ta rozmowa odbyła się w kuchni, przy stole. Emil czuł się nadzwyczaj pewny siebie, a Julia wyglądała na lekko zagubioną, jakby zamienili się rolami.
— Słuchaj, Julka… — Chciał zacząć prosto z mostu. — Mam złą wiadomość…
— A ja jeszcze gorszą — wcięła mu się.
— Zawsze próbujesz mnie przelicytować, ale tym razem chyba ci się nie uda. Myślę, że powinniśmy się rozstać.
— A ja myślę, że teraz to niemożliwe. Jestem w ciąży i będziesz ojcem.
Zapadła cisza, a z Emila jakby uleciały powietrze i cała pewność siebie. Zdołał jedynie zmarszczyć brwi i zmrużyć oczy. Ta mina pozostała mu już do końca dnia. Na powrót stał się sobą, a dowodzenie przejęła Julia.
— A nie mówiłam? — Uśmiechnęła się poprzez łzy. — Moja wiadomość jest gorsza od twojej.
— Nie, nie, nie… — Emil wstał od stołu i zaczął krążyć dokoła niego. — Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę…
— To nie kwestia wiary. Już byłam u lekarza. Mam wszystko na papierze.
— Nie w tym rzecz. Jesteś pewna, że to ja jestem ojc… — nie dokończył pytania, bo Julia rzuciła się na niego z pięściami.
— Byłam tylko z tobą! Tylko! Z! Tobą! Jak możesz tak mówić, ty kretynie bez uczuć?!
— Dobra, dobra! — Zablokował jej ciosy. — Czy to w ogóle możliwe? Przecież byłaś na pigułach!
— A coś ty z choinki się urwał? Przecież one nie dają stuprocentowej pewności.
— Ale mają dziewięćdziesiąt dziewięć procent skuteczności! Mielibyśmy aż takiego pecha?
— A bo to po raz pierwszy? Przecież z twoją amnezją było to samo. Czuję, że to się stało właśnie wtedy. Płód ma cztery miesiące. Wszystko by się zgadzało.
— Ile miesięcy?! — Doszczętnie się załamał.
— Wiem o czym myślisz, ale to już raczej nieodwracalne.
Emil doświadczał największego dysonansu w swoim życiu. Związek z Julią stał się nierozerwalny, choć właśnie usiłował go zakończyć. Po raz pierwszy od wielu tygodni jego myśli przestały krążyć wyłącznie wokół nałogu.
Nie miał siły na rozmowę z dziewczyną. Tak naprawdę nawet nie wiedział, co powinien jej powiedzieć, jakie zapewnienia jej dać, bo żadne z nich nie zabrzmiałoby w tym momencie szczerze, dlatego też zostawił Julię samą w mieszkaniu i jeszcze tego samego wieczoru załomotał do drzwi swojego przyjaciela.
Streścił mu na szybko ostatnie tygodnie swojego życia, lecz nie otrzymał słów otuchy. Zamiast tego polał się kubeł zimnej wody.
— Ech, cóż ja mam powiedzieć…— Kolega rozkładał ręce. — Nie jestem jakoś specjalnie zdziwiony. Mówiłem ci, żebyś pogonił tę lafiryndę.
— No ale to nie tylko jej wina, co nie?
— A ty dalej swoje? Durny ojciec, posrana matka… Już współczuję dzidziusiowi.
— Co byś zrobił na moim miejscu?
— Leciał w podskokach do starego i załatwiał coś wczesnoporonnego.
— Zapomniałem powiedzieć, że wcale nie jest tak wcześnie. To już czwarty miesiąc.
— Jaja se robisz! — Wybałuszył oczy. — Czwarty miesiąc, a ty nic nie zauważyłeś?!
— Miałem co innego na głowie… Długo by opowiadać… Zresztą nawet nie chcę.
— Masz słaby charakter, ale silne geny. Twoje dziecko wyprzedza cię już na starcie…
Emil coś sobie uświadomił. W ocenie znajomych wyszedł na frajera, który dał się omotać modliszce, lecz była to opinia powierzchowna i krzywdząca, zwłaszcza dla Julii. Za kulisami toczyła się walka z uzależnieniem, o czym nigdy im nie wspominał i teraz też nie zamierzał. Wstyd wciąż brał górę. Był przekonany, że uzyska od nich większą akceptację jako „naiwniak”, niżeli „psychol”.
— No dobra — ciągnął przyjaciel, gdy już ochłonął. — Masz jakiś plan?
— Szczerze? Dać sobie po kablach. Masz coś?
— Sorry, nie… Poza tym ojcu to już chyba nie wypada?
— Ha, ha, ha… Wyborny żart…
— Ale mam dwie skrzynki wina. Miało być na czarną godzinę. Chyba nadszedł ten czas.
Kolega zrobił rundkę po mieszkaniu, zwołując resztę współlokatorów. Wręczył każdemu po butelce trunku, a na koniec wzniósł toast:
— Proszę wszystkich o uwagę… — Wspiął się na fotel, prawie zahaczył głową o żyrandol, po czym uroczyście zabrzęczał długopisem w szyjkę butelki. — Wznieśmy toast za Emila Pariosa. Dyplomowanego durnia i przyszłego ojca!
Rozległy się wiwaty wymieszane z buczeniem. Tej nocy Emil wlał w siebie kilka litrów wina, przez co sam nabawił się mdłości i złączył w niedoli z matką swojego dziecka.
Nawet okrutnie pijany, a potem skacowany, cały czas myślał o tym, co się stało. Jakie szczęście miało to dziecko, a jakiego pecha jego rodzice. To nowe życie poczęło się na skutek nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności — podczas amnezji ojca i mimo antykoncepcji matki. Do tego przez cztery miesiące nie dało oznak istnienia. Mroziło mu to krew w żyłach.