Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przedpiekle - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Przedpiekle - ebook

Dzieciństwo ośmioletniej Stasi nie jest czasem beztroskiej zabawy. Najpierw umiera jej matka, a później ojciec porzuca dziewczynkę dla romansu z kobietą. Stasia, jak wiele innych dziewcząt w podobnej sytuacji, trafia na pensję. Tam poddawana jest szkodliwym naukom, mającym wykształcić przyszłe żony i matki. Czytelnicy śledzą powolny proces wyniszczania psychiki młodych dziewczyn, w którym wyżej od wartości ludzkiego życia stawia się normy obyczajowe.

Zapolska przez smutną i poruszającą historię Stasi i jej rówieśniczek pokazuje przerażający obraz rzeczywistości XIX-wiecznych pensji dla dziewcząt. Jak zwykle w swych powieściach, autorka wytyka społeczne zakłamanie i fałsz.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2672-4
Rozmiar pliku: 435 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Matkom — dla przestrogi.

Poleca Autorka.

Stasia długo w nocy zasnąć nie mogła.

W życiu jej zaszła wielka, wstrząsająca zmiana.

Z domu rodzicielskiego wyrzucono ją nagle, brutalnie prawie i oddano ją na pensyę.

Stało się to za wiedzą i wolą ojca dziewczynki, ojca ubóstwianego przez nią i kochanego bardzo.

Człowiek ten po śmierci żony kochał tylko swe dziecię — nagle... zmysłowy szał, jaki powziął dla córki swego ekonoma, przeistoczył go do gruntu. Rudowłosa Julka, dziewczyna tęga, pełna, rozpostarła panowanie swoje. Ciepła jeszcze od pieszczot dziedzica, zabierała pełnemi garściami cukier ze spiżarni, wino z piwnic i szczypała i biła ośmioletnią Stasię.

Dziecko, pieszczone przez matkę, kochane przez ojca, otwierało szeroko swe czarne, wielkie jak przepaść oczy i bez krzyku połykało łzy gorzkie.

Raz jeden tylko wybuchnęło namiętnym jękiem.

Było to w dniu, gdy Julka przemocą wydarła z pod sennej główki dziecka małą, atłasem i batystem obciągniętą poduszeczkę, tak zwanego „jaśka“, na którym ukochana przez nią matka ostatnie tchnienie wydała...

„Jasiek“ ten podobał się bardzo rudowłosej dziewce, delikatny haft i monogram na rogu poduszeczki pociągał jej wzrok, który powoli rozłakamiał się do przedmiotów zbytku i komfortu; — postanowiła wydrzeć go sierocie, tak jak wydzierała jej ojca, miejsce w domu rodzicielskim i mienie.

Ale spotkał ją opór niespodziewany. Stasia, dotąd zwykle łagodna, oparła się żądaniu Julki z mocą nadzwyczajną, a na przemoc odpowiedziała przemocą — grad uderzeń posypał się na głowę dziewczynki, ona odpowiedziała w podobny sposób. Rezultatem tej walki było, że Stasia uniosła jako skarb swój jedyny atłasową poduszeczkę, ale musiała z rozkazu i woli ojca dom opuścić i to natychmiast. Oddano ją — na pensyę.

Na pensyę!

Na samo to słowo krew ścinała się w żyłach dziewczynki; pensya była dla niej potworem czyhającym na jej młode ciało, gniazdem gadzin, które do niej swe żądła wyciągały.

Na progu tej pensyi zatrzymała się, jakby iść dalej sił nie miała, pociemniało jej w oczach, drobne rączki zacisnęły się w koło szyi konwulsyjnym, bojaźliwym ruchem.

Prawie na ręku wniesiono ją do wnętrza zakładu.

Ojciec drżącemi od zmysłowych nadużyć rękami zapłacił przełożonej umówioną roczną kwotę i zbliżył swe spieczone wargi do ciemnych włosów dziewczęcia.

Ona stała cała drżąca pod wpływem tego pocałunku, w którym odnajdywała część rudowłosej, nienawidzonej dziewczyny — nienawiść przepełniała jej pierś maluchną, a oczy z dziwnym wyrazem wlepiła w ziemię.

Och! Ojciec ją teraz całuje wobec ludzi... a tam! w ich słonecznym sadzie widziała go nieraz, jak tak samo całował rude włosy Julki i do piersi ją tulił. A nocami całemi z sypialni ojcowskiej nie dochodziłże do jej uszów chichot córki ekonoma, przeciągający się tak długo, do ranka samego, że ona już według zwyczaju, nie mogła bosa i w koszulce przyjść na „dzień dobry“ do ojca i ucałować jego chudej i opalonej twarzy. Nieraz pode drzwiami ojcowskiego pokoju stała długo, wpijając swe obgryzione paznokietki w delikatną powłokę swej deski piersiowej, nie śmiąc otworzyć tych drzwi, w które za życia matki uderzała swą różową piąstką, wołając:

— Wstawaj, tatusiu!

Jakże wejść tam miała teraz, ona, córka, — gdy w progu czekało ją bezczelne spojrzenie rudej dziewczyny, rozczochranej i szukającej swych szpilek na rogu komody?

I ośmioletnie niewinne dziecko cofało się przed podłością dorosłej kobiety; z oczyma łez pełnemi wracała do siebie, czepiając się ścian, lękając się spojrzeć za siebie — przygnieciona żarem tych pieszczot wstrętnych, które przedwcześnie rozbudzonym instynktem kobiecym przeczuwała, cała w ogniu i łzach poczynając już się wstydzić, cierpieć i przenikać podłość ludzkich słabostek.

I teraz w tej sypialni pensyonarek, w tym wielkim pokoju, w którym na wzór szpitali wznoszą się w regularnych odstępach żelazne, smutne, więzienne prawie łóżka — ona leży z otwartemi oczyma i, zanurzywszy swe drobne rączki w masie czarnych włosów, pragnie napróżno odegnać ohydne wspomnienia tłoczące się dokoła.

W bladem świetle lampki płonącej przed ołtarzem Matki Boskiej, ponuro spoglądającej z ciemnego tła obrazu, Stasia widzi ciągle rozczochraną głowę Julki, czuje drżące ręce ojca, dostrzega, jak on, ten ojciec ukochany, odwraca przed nią głowę, aby nie spotkać się ze wzrokiem swego dziecka, słyszy szepty i chichoty, które tam, daleko spać jej nie dawały i napróżno tuli twarz do małej atłasowej poduszeczki, na której skonała jej matka ubóstwiana — napróżno powtarza: „Matuś moja! Matuś!“ — sen nie przychodzi, a dziecko przedwcześnie zaznajomione z kałem ziemi, zasnąć już snem dziecięcym nie może!

Zmysłowa rozpusta ojca poszła za nią nawet i pod ten dach obcy; jak zmora piekielna, otoczyła jej łoże; ohydne wspomnienia nie znikły za tym progiem, gdzie niewinność sama gościć powinna.

Nagle, jakaś postać ciemna, wysoka, staje przed nią — dziecko z okrzykiem trwogi rzuca się na posłaniu.

To panna Melania, starsza guwernantka, obchodzi według zwyczaju łóżka pensyonarek i pilnuje „porządku“.

Długą, kościstą, prawdziwie staropanieńską ręką, chwyta Stasię za ramię i potrząsa nią gwałtownie.

— Ręce skrzyżować na piersi, tak jak aniołki które otaczają Matkę Boską, tak!...

I suchemi palcami wyłamuje ciepłe, różowe ramiona dziewczynki. Nareszcie udało się jej skrzyżować ręce Stasi — która przerażona poddaje się tej torturze, spoglądając mimowoli na prawą i lewą swą sąsiadkę, śpiącą z rękami skrzyżowanemi na płaskiej desce piersiowej. Panna Melania, dokonawszy swego dzieła, oddala się, mrucząc:

— Trzeba tej dziewczynie obciąć jutro włosy i kupić czepek — wygląda jak czarownica z tą czarną czupryną.

I Stasia widzi ją przesuwającą się jak jakieś straszne, czarne widmo pomiędzy łóżkami „panienek“, śpiących spokojnie z rączkami splecionemi na piersiach, z podkrążonemi oczami, na których zsiniałe powieki zdają się drgać lekko chwilami. Panna Melania z zaciętością starej, wychudłej panny, zawiędłej w swem staropanieństwie zatrzymuje się u łóżek, pulchniejszych, lepiej rozwiniętych dziewcząt, których kształty dobrze zarysowują się pod cienką powłoką kołder. Z pewną nienawiścią spogląda na te zarysy młodego ciała pełnego życia i młodości — czuje się przy nich dwa razy starszą i zwiędłą, kościstemi palcami chwyta różowe ramiona pod pozorem niedostatecznego skrzyżowania rąk — naciąga kołdry, kryje bose, popsute już przez zbyt obcisłe obuwie stopy i dokonawszy przeobrażenia tych dorastających dziewcząt w „anioły otaczające Najświętszą Pannę“, znika za drzwiami przyległego pokoju, pozostawiając po sobie ciemną smugę złości i nienawiści do tego co młode i piękne.

Stasia leży nieruchoma, nie śmiąc oderwać rąk skrzyżowanych na piersi. Źle jej oddychać, klatka piersiowa przyciśnięta nie funkcyonuje prawidłowo, piersi mimowoli zapadają się, a plecy wypuklają wskutek podania ramion do przodu. Ona nie pojmuje dlaczego wydano ją na tę torturę, boi się jednak zmienić pozycyi, aby nie wywołać przed swe oczy kościstego widma starej panny, o długiej, zapadniętej twarzy. Woli więc leżeć tak jak te inne panienki, otaczające ją dokoła i śpiące cicho pod kołdrami z czerwonego tybetu. Głowy ich, ubrane w białe perkalowe czepki, spoczywają na twardych, czystych poduszeczkach i zdają się być z drzewa wyrobione. Gdyby nie to, że Stasia widziała je przedtem żywe i poruszające się, mogłaby przysiądz, że to lalki w czepki poubierane...

Cisza i spokój panuje dokoła.

Stuk zamykających się drzwi w jednym z oddalonych pokojów przerywa tę ciszę. To panna Melania po nocnej inspekcyi weszła do swego pokoju.

I nagle, jak na komendę, czerwone kołdry poruszają się, drewniane głowy porywają się z poduszek, a z żelaznych łóżek powstają dziewczęce postacie, obwinięte w długie nocne koszule. Śmiech przyciszony towarzyszy tej chwili, poduszki zaczynają latać z jednego rogu sali na drugi. Czepki spadają zrywane z pośpiechem a kaskady włosów jasnych, jak len, brudnokasztanowatych, czarnych jak skrzydła kruka, rozsypują się po białem płótnie koszul. Skrzyżowane przed chwilą po „anielsku“ ręce wyswabadzają się z długich osłon i wznoszą tryumfalnie w górę. Ręce to czerwone, szorstkie, pełne plam atramentu, ale niektóre, już od łokcia począwszy, mają to prześliczne zagięcie linij, stanowiące najwyższą piękność kobiecego ramienia.

Karki białe i pełne, to znów nerwowe, suche, pełne obietnic na przyszłość — wysuwają się z obcisłych kołnierzy, a nierzadko dojrzeć można przepyszną linię gorsu niektórych dziewczyn, jakby ukutych na kobiety-matki, kobiety-karmicielki.

I cała sypialnia napełnia się w jednej chwili tą kobiecością zbudzoną, tą kobiecością w zaraniu, w pączku prawie, począwszy od źle rozwiniętych i anemią trawionych dziewczyn, aż do prawidłowo rozrosłych, przepysznych małych kobietek, świadomych swych wdzięków i czaru, jaki podobnie ukształtowane ciało wywiera.

Śmiechy, żarty, ogryzki od zjadanych a schowanych pod poduszkami jabłek, obsypały dokoła przerażoną Stasię; dziewczynki wybiegły ze swych łóżek i bose, uśmiechnięte siadały razem po dwie, po trzy, rozmawiając, śmiejąc się, częstując wzajemnie przysmaczkami. Opowiadają sobie wiele i to jakieś tajemnicze historye, od których niejedna zanosi się ze śmiechu, ukrywszy głowę w kołdrę, aby nie wybuchnąć głośno.

Stasia przymknęła oczy.

Chichot tych dziewczyn, ich szepty mieszały się ze wspomnieniami przywiezionemi z domu. W tym szmerze, jaki panował dokoła niej, dziecko odnajdowało coś ze szmeru Julki, ich stłumiony śmiech zdawał się jej dobrze znajomy.

Więc i tu rzeczy takie przygniatać ją będą i sen jej z oczów odbierać?

I tu dziecięca jej dusza spokoju znaleźć nie będzie w stanie.

Otworzyła znów oczy.

Teraz obraz się zmienił.

W wolnem przejściu pomiędzy łóżkami kilka z tych panienek tańczyło kadryla, upiększając go swymi choreograficznymi wynalazkami. Inne zanosiły się ze śmiechu, a cała niewola wiążąca te dziewczęta przez długie dnie spędzane na niewygodnych ławkach pensyonatu, zdawała się ulatać bezpowrotnie. Młodość, olbrzymie siły, temperament kobiecy, znajdowały wreszcie ujście w tej nocnej ciszy, w tych spazmatycznych wybuchach tłumionego śmiechu, w tych skokach szalonych, męczących, wyczerpujących chwilowo.

Na Stasię nikt nie zważał.

Przez chwilę tylko któraś ze „starszych“ szarpnęła ją za rękę, mówiąc:

— Ależ porusz się, czarnucho — Melanica już nie przyjdzie, zrobiła swoje „rund-reise“!

Dziecko jednak leżało wciąż nieruchome, oczy tylko wpatrywały się z przerażeniem w te białe postacie skaczące, jak szalone w półcieniu nocnej lampki, a drobne usta powtarzały:

— Matuś! moja matuś!...

* * *

Umieszczono Stasię w klasie tak zwanej „wstępnej-przygotowawczej“. Było bowiem na tej pensyi klas jedenaście — dwie wstępne i osiem zwyczajnych, z których jedna podzielona była na dwie części — czwarta wyższa i czwarta niższa. Stasia umiała zaledwie czytać a kreski stawiała koszlawo i drżąco. Nikt w domu nad nią nie pracował, czytać się nauczyła od starej klucznicy, która wskazywała jej litery na zatłuszczonych kartkach „Złotego ołtarzyka“. Zamianowali ją więc „wstępniakiem“ i sama przełożona w asystencyi Melanicy zaprowadziła ją do klasy.

Jedwabna suknia pani Gierczykiewiczowej szeleściła wspaniale, gdy przechodziła przez pokoje zapchane pensyonarkami a panny jak na komendę wstawały, składając niskie ukłony ze zgrzytem powykrzywianych obcasów o nierówną podłogę sali. Pani Gierczykiewiczowa, zakamieniała romantyczka, nosząca „Konrada“, „Maryę“ i „Nieboską komedyę“ pod pachą, przesyłała dyskretny uśmiech swym pensyonarkom, udając, że nie domyśla się nawet wcale dwuznacznych min, jakie jej wychowanki robią poza jej plecami. Ona, sztywna i wyprostowana, obnosiła swą suknię jedwabną i romantyczną twarz wdowy po profesorze z pozornym spokojem kobiety pewnej siebie i szacunku, jaki wzbudza dokoła. Wreszcie cała skąpana w falach poezyi dbała mało o to, co się po za nią działo. Byle szło naprzód, dzień za dniem i byle pozostawiono jej wykłady o ubóstwianych poetach. To jej wystarczało.

Stasia, przerażona i milcząca, zasiadła we wskazanej ławce. Koło niej roiło się od dziecinnych twarzyczek. Była to godzina religii, godzina uroczysta dla tych drobnych istotek, które katechizm dla klas wstępnych uważają za wynik najwyższej mądrości, Stasię zasad religii uczyła matka jeszcze, wskazując jej gwiazdki płonące na niebie. Mówiła jej wtedy łagodnym głosem: „Bóg jest tam“ — a dziecko otwierało szeroko swe czarne oczęta, powtarzając za matką: „Bóg jest tam!“

Księdza katechety nie było jeszcze w klasie. Stasia, ulokowana w pierwszej ławce, nieśmiała początkowo oderwać oczów od pulpitu. Ławka, na której siedziała, była za wysoką do jej wzrostu, wskutek czego nóżki dziecka zawisły w powietrzu i drętwiały od niewygodnej pozycyi. Pulpit z ordynarnego drzewa, pomalowany czarną farbą, wznosił się przed nią, jakby jakaś wielka szafa lub trumna na wzdłuż postawiona. Kałamarz oblepiony mazią, czernił się jak wielka dziura a powierzchnia szufladki porznięta scyzorykami, pokłuta, poplamiona — przedstawiała nieponętny widok. Z głębi pulpitu dobywał się stęchły zapach starej wędliny, widocznie pozostawionej tu przez jakąś pensyonarkę od dłuższego czasu. Dokoła panowała ciężka atmosfera, na którą składały się oddechy i wyziewy blisko trzydziestu dziewczynek natłoczonych w zbyt ciasnej przestrzeni. Stasi przywykłej do przeczystej atmosfery pól i lasów zabrakło powietrza — oddychała ciężko, doznając nieopisanych nudności. Powoli jednakże przyzwyczajać się do tego poczęła a małe jej płuca dyskretnie brały okruszynę powietrza, jaką miały sobie wydzielone. Głowa ją tylko rozbolała, ale na to nikt nie zważał. Przełożona właśnie z uśmiechem obchodziła ławki, dzieci za jej zbliżeniem wstawały jak automaty, mające miny istot schwytanych na złym uczynku. Żadnego łącznika serdecznego nie było pomiędzy niemi a tą wysoką kobietą, która szeleszcząc jedwabi mi, zbliżała się do nich po ukłon należny jej stanowisku. Źrenice dzieci unikały widocznie spojrzenia jej własnych oczów, które nic macierzyńskiego w sobie nie miały. Była to dla nich tak nazwa „pani“ — zjawiająca się jak Deus ex machina, od czasu do czasu podczas lekcyi religii. Bały się jej w swej dziecięcej naiwności i w duchu prosiły Boga, aby „pani“ jak najprędzej klasę opuścić chciała. Poza plecami przełożonej widniała sucha postać Melanii — z roztarganą, mimo usiłowań, grzywką, w męskim kołnierzyku pod kościstą brodą. Zjawiały się zawsze razem; ta przełożona i jej popleczniczka, jedna miodowo uśmiechnięta, druga chmurna i wiecznie rozłoszczona, pełna niechęci do świata i ludzi. W wyższych klasach pomiędzy dorastającemi dziewczętami, Melania czerpała złość więdnącej kobiety — tu zaś między temi dziećmi o złotych lub ciemnych kędziorkach, niezadowolenie z chybionego powołania, jako matki i żony. Nagle zrobił się ruch pomiędzy panienkami. Stasia podniosła głowę — z ławek zaczęły wychodzić powoli dziewczęta o rudawych lub ciemnych kręconych włosach i krogulczo zakrzywionych nosach, Po charakterystycznem skrzywieniu ust, pewnem zaniedbaniu w ubraniu i olbrzymiej ilości łupieżu, obsypującego plecy clemnych staniczków, poznać można było łatwo, kto są te panienki siadające osobno, w ławce ustawionej tuż pod samem oknem.

Były to żydówki.

Drzwi klasy otworzyły się szybko i wbiegł raczej, niż wszedł, ksiądz, ubrany w starannie skrojoną i uszytą sutannę. Jego płaska, dziobata twarz dobrze ogolona, miała wyraz wielkiej dobroduszności i roztargnienia. Uśmiechem powitał przełożoną i pannę Melanię, która niskim ukłonem odpowiedziała na to nieme powitanie i zasiadłszy przed wypoliturowanym stoliczkiem, przeżegnał się szybko, połykając wyrazy. Wszystkie panienki uczyniły to samo. Stasia jedna siedziała nieruchoma, zapatrzona w kołnierzyk księdza, haftowany białemi paciorkami. Napróżno siedząca obok niej dziewczynka, złotowłosą, rumiana i dobrze odżywiana, potrąciła ją zlekka, Stasia siedziała nieruchoma, patrząc ciągle na kołnierzyk księdza.

Ksiądz Tulicki zwrócił się do przełożonej,

— Nowa duszyczka? — zapytał z uśmiechem.

Pani Gierczykiewiczowa zbliżyła się ku stolikowi

— Wczoraj przybyła — odparła, a pochylając się ku księdzu, dodała prawie głośno — podobno nieszczęśliwe dziecię ma ohydne domowe stosunki, lękam się, czy nie będę żałować, żem ją przyjęła...

Oczy wszystkich dziewczynek zwróciły się nagle na Stasię, która doznała takiego uczucia, jakby ją kto targnął za włosy. Ciemny rumieniec zabarwił jej twarzyczkę. Te kilkadziesiąt par oczów, które utkwione w siebie przeczuła, ukłuły ją do głębi serca. Cóż ona zrobiła, aby żałowano już, że ją przyjęto? Aluzyi do „ohydnych stosunków domowych“ nie zrozumiała, ale uczuła się nagle poniżoną w oczach tych wszystkich panienek.

Ksiądz tymczasem pokręcił głową.

— Ha! zobaczymy, zobaczymy — wyrzekł, wpatrując się badawczo w ciemną twarzyczkę dziewczynki.

— Trzeba ją wyegzaminować — dodał, powstając z miejsca.

Dzieci siedzące na ławkach aż poprawiły się z wielkiej uciechy.

— Miły Boże! egzaminować będą tę czarną dziewczynę! Pewno niewiele umie.

— Wstań! — zakomenderowała panna Melania.

Stasia, posłuszna temu rozkazowi, zsunęła się z ławki, w skutek czego utonęła prawie za wysokim pulpitem.

— Umiesz paciorek? — zapytał ksiądz.

Stasia milczała długą chwilę.

Paciorek... pewnie że umie. Tyle razy mówiła go za mamą!...

— Odpowiedz! — nalegano na nią ze wszystkich stron.

— Umiem — wyjąkało dziecko.

— Powiedz cały głośno i wyraźnie — zawyrokował ksiądz.

Po długiej chwili, ozwał się z za wysokiego pulpitu cichy, drżący głosik, mówiący powoli Modlitwę Pańską. Było coś rozrzewniającego w tych dziecinnych dźwiękach, proszących o „odpuszczenie win“ i „chleb powszedni“. Modlitwa dobiegała do końca, dziewczynki siedzące na ławkach ze skwapliwością wielką wsłuchiwały się, chcąc domacać się jakiegoś błędu. Ksiądz Tulicki słuchał prawie obojętnie, nadstawiając ucha, nagle podskoczył a lakierowane buty zaskrzypiały przeraźliwie.

— I — opuściłaś i — zawołał — i nie wódź nas na pokuszenie, i! tam jest i!

Panienki zaszemrały na ławkach, nawet żydówki podniosły głowy.

Stasia urwała przerażona.

O jakie „i“ chodzi temu księdzu, który rozwiewając poły sutanny, rzucił się ku niej a teraz podskakiwał, jak lalka na sprężynach? Przełożona wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: „a co — niemiałam słuszności?“

Melania zacisnęła zęby.

Wszystko to dostrzegła Stasia z po za owego pulpitu.

Gorycz i nienawiść przepełniła jej serce. Egzamin jednak trwał dalej.

— Kto cię stworzył? — pytał ksiądz.

— Pan Bóg.

— Gdzie jest Bóg?

Stasia podniosła ciemne swe źrenice i spojrzała w górę.

— Tam! — odrzekła, chciała dodać — nad gwiazdami — ale urwała, bo zamiast czystego niebios sklepienia, dojrzała popękany sufit, z którego tynk zaczynał po kątach opadać.

Tymczasem ksiądz zbliżył się groźny, surowy.

— Gdzie: „tam“?

Głos jego brzmiał dziwacznie.

Stasia milczała.

Po niefortunnym występie z pacierzem, bała się powiedzieć coś niestosownego — naglona jednak, zdecydowała się odpowiedzieć:

— Nad gwiazdkami.

Teraz oburzenie starszych a wesołość młodych nie miała granic.

Zkądże przybywa ta rozczochrana dziewczyna, niemająca pojęcia o najpierwszych zasadach katechizmu?

Cóż to za kacerkę między siebie wpuśzczono? Bóg nad gwiazdami.

I ksiądz, chcąc dać naukę tej małej pogance, ponowił swe zapytanie, zwracając się ku brzydkiej, ospowatej dziewczynce, siedzącej po prawej stronie Stasi.

Dziecko to porwało się szybko z ławki z szelestem krochmalonych spódniczek.

— W niebie, na ziemi, i na każdem miejscu — wyrecytowała pośpiesznie, jak pozytywka grająca.

— Ślicznie, ślicznie! — chwalił ksiądz, a ospowaty potworek rzucał na zgnębioną Stasię tryumfujące spojrzenie i błyskał złośliwie małym pierścioneczkiem, który miał na palcu.

— Kto cię uczył religii? — zapytał ksiądz, zwracając po Stasi.

— Mama.

Przyciszone śmieszki dały się słyszeć dokoła.

Ksiądz nie odpowiedział nic, tylko wzruszywszy ramionami, zbliżył się do przełożonej.

— Duszyczka zbłąkana, dużo pracy kosztować będzie wyplenienie z niej zgubnych naleciałości.

— Tak! tak! — potakiwała pani Gierczykiewicz, w duszy jednak przechylona trochę na stronę małej „kacerki“.

To „nad gwiazdkami“ porwało romantyczny umysł wdowy po profesorze.

Przeczuła w Stasi bezwiedną poezyę i przemyśliwała, czy dziecku temu nie dać coś z „poetów“ do czytania, — coś łatwiejszego — pierwszą część „Dziadów“ np., są tam rzeczy tak piękne.

— Będziemy rwali chwasty pełnemi rękami z duszy tego dziecka — przerwał dalej ksiądz Tulicki, poprawiając perłowy kołnierzyk.

Stasia skurczyła się pod ławką.

Zdawało się jej, że wyrywają jej „pełnemi garściami“ wnętrzności i czuła ból dotkliwy — moralny i fizyczny.

— Zacznę z nią „Dziady“ stanowczo — zadecydowała przełożona, wychodząc pompatycznie z klasy i wlokąc za sobą tren jedwabnej sukni i suchą postać Melanii.

I tak powoli zaczęła przechodzą ić Stasia początki moralnej i fizycznej tortury. Ele posadzona w ławce niehygienicznie zbudowanej, z nogami napróżno szukającemi oparcia, stawiała po całych godzinach koszlawe kreski na kropkowanym najdziwaczniej zeszycie. Pulpit zbyt wysoki zmuszał dziecko do podnoszenia wysoko prawej ręki, w skutek czego jedna łopatka krzywiła się systematycznie a napływ krwi do organów lewej strony utrudniał normalne krążenie. Wskutek podobnej pozycyi, głowa przechylała się na lewe ramię — twarz przekrzywiała mimowoli a prawe oko dostrzegało ciągle ścianę nosową. Panna Śniegowska, mała, fertyczna osóbka, nauczycielka kaligrafii, podobna do małego szczura ze zmrużonemi impertynencko oczkami, kręciła się koło ławek, powtarzając bezustannie:

— Prosto! moje panienki, prosto!

Ba! ale jakże tu „prosto“ siedzieć, gdy wszystko jest tak przyrządzone, aby pokoszlawić proste szkielety dzieci, Panna Śniegowska wprawdzie przekrzywiała im głowy więcej na prawe ramię, ale była to pozycya, o której mają pojęcie tylko marze tworzący arcydzieła bez modeli.

Józia Spokojczycka, po godzinnej lekcyi kaligrafii, decydowała, że jest „pokręcona jak stara warząchew“ — i dla „odświeżenia“ swoich kości rozpoczynała spacer pod ławkami, szczypiąc towarzyszki za łydki, które oponowały przeciwko tej torturze, wymierzanej doraźnie przez rozczochranego inkwizytora, ale milkły pobite jednem stanowczem słowem Józi.

— Cicho, bo chrzcić będę!

Ten „chrzest“ był postrachem całej falangi zalegającej ławki.

Ta Józia nie żartuje! oj! oj! ona gotowa ochrzcić wszystkie od razu!...

Jedna tylko Melka nie boi się wcale. Potrząsa pysznie głową, zaufana w bogactwo ojca swego i protekcyę przełożonej. Zielone jej oczy połyskują jak dwa szmaragdy. Ona się niczego nie boi!...

Józia wygraża jej pięścią i z bibułki angielskiej strzyże wielkie kropidło — Stasia z uwielbieniem spogląda na tę pracę, która się odbywa pod ławką ukradkiem przed nauczycielką.

Stasia chętnieby dopomagała Józi, bo ta dziwaczna dziewczyna ciągnie ją ku sobie. Uśpiona przez niedolę żywość charakteru budzić się zaczyna w tem dziecku w dusznej atmosferze pensyjnej. Rzec można, że ten brak ruchu i świeżego powietrza działa na nią podniecająco. Jest niespokojna zdenerwowana. Kręci się bezustannie na ławce, oczekując na Anioł Pański zwiastujący rekreacyę. Przynajmniej wybiegnie na ganek i rozpaloną główkę do żelaznych prętów przytuli. A przytem... jeść dadzą — bo od rana o szklance herbaty wytrwać do dwunastej dla dziecka nawykłego odżywiać się ciągle i dobrze, to cokolwiek ciężko...

Tymczasem stawia kreski i połyka ślinę. Jakże chętnie cisnęłaby piórem o zemię!... paluszki ma pokurczone a w oczach aż miga od kropek, po których pióro posuwać trzeba. Godzinę pisać! Godzinę bez przerwy, dla ośmioletniego dziecka — czyż to nie męczarnia?... Ale godziny podzielone są tu systematycznie bez względu na wiek i stan umysłu dziewczątek. Kilkoletnie dziecko pracuje tak długo nad jednym przedmiotem jak i dorosła dziewczyna. Wszystkie one męczą się jednako długo w tym zaduchu, bez podziału, bez zastosowania się do stopnia, w jakim umysły się znajdują.

I wszystkie czekają na ten Anioł Pański, który da im możność odetchnięcia swobodniej i zjedzenia kawałka chleba lub bułki.

Józia odrzuciła stanowczo pióro i zapowiedziała pannie Śniegockiej, że może ją „wykropkować“ w dzienniku. Usiadła teraz chmurna, zła, zgarbiona — ku wielkiemu zdziwieniu eleganckiej Cesi, stawiającej cieniuchne, delikatne laseczki na pięknie oprawnym zeszycie. Dziewczynka ta starannie ufryzowana, z niewielką „tiurniurą“, wszytą poniżej pleców — patrzy z pogardą na zaniedbaną Józię a z niewielkim odcieniem wyższości na Stasię. Wczoraj już opowiedziała Stasi, że mama jej należy do arystokracyi, pomimo, że ma magazyn pod firmą „Zephirine“ — i zajmuje jedenaście pokojów na ulicy Halickiej. Tylko mama nie ma czasu się nią zajmować, więc umieściła ją jako „demi-pensionaire“ u pani Gierczykiewicz z wyraźnem zastrzeżeniem, aby Cesia siedziała w pierwszej ławce i obok dziewczynki z „dobrego domu“.

— Nie uwierzysz, jak byłam niepewną co do ciebie — i czy mi się przesiąść znów nie każą — ale pani zapewniła mamę, że twój ojciec jest obywatelem wiejskim a matka była coś z arystokracyi...

Stasia cała spąsowiała.

Pierwszy raz w umyśle jej powstała próżnośc i chęć dorównania tej eleganckiej dziewczynce która także pociągała ją ku sobie, choć w inny sposób niż Józia.

— Mam jeszcze dwóch braci — ciągnęła dal Cesia — dwóch starszych ładnych chłopców ty ko... jakże ci to powiedzieć po polsku... lampa tów. Mama mówi, że kiedyś będą sławne bałamuty — ach!... nasze panny, te szczególniej „od przymierzania“ — cieszą się serdecznie, gdy czasem Ryś i Zyś przyjdą ze swej pensyi i wpadną do magazynu. Wesoło jest wtenczas bardzo — a panny od staników i dziurek aż pokładają się ze śmiechu, tak że mama musi Rysia i Zysia prosić, aby przestali.

Zamilkła chwilkę, poczem dodała spokojnie z jakimś dziwnym uśmiechem:

— Jestem pewna, że z tą wysoka Zosią, co wyszywa dżetem, to Ryś zna się... blisko.

I pokręciła główką powoli, ostrożnie, aby się jej loczki nie rozleciały.

— Jakto? — blisko? — zapytała Stasia.

Cesia spojrzała na nią przez ramię.

— Nierozumiesz?

— Nie!

— No! toś jeszcze... naiwna.

— Wytłómacz mi, proszę — i Stasia przysuwa się coraz bliżej, pełna niezdrowej ciekawości, szperając we wspomnieniach wyniesionych z domu, zgadując instynktem, że to „blisko“, to ten chichot Julki zasłyszany wśród bezsennej nocy.

Cesia jednak wzrusza ramionami.

— Widzisz — nie wiem jak daleko jesteś zaawansowana, co wiesz a czego nie wiesz... Ja bo wiem wszystko...

Ostatnie słowa wymawia z dziwną dumą i pewnością siebie.

Stasia czuje się przygnieciona wyższością towarzyszki.

— No, więc skoro wiesz wszystko — to i mnie coś powiedz także.

— Naturalnie... nagle urywa i zmieniając ton, dodaje — „Paryż jest stolicą Francyi“ mówili mi bracia, ależ tak! „Paryż...

Stasia zdziwiona spogląda dokoła.

Pomiędzy nią a Cesią, stoi brzydka dziewczyna z orderem Matki Boskiej — przewieszonym przez szyję na błękitnej wstążce.

Stoi — mruży oczy — i słodko się uśmiecha.

— Mówiłyście o Paryżu?

— Jak słyszałaś — odpowiada Cesia trochę ostro, ale po chwili miarkuje się w swym gniewie, — chcesz pół bułki z konfiturami? — pyta przygryzając wargi.

Dziecię Matki Boskiej oblizuje usta.

— Jeżeli jesteś tak dobra...

— O proszę! bez ceremonii — weź tę większą połowę.

Dekorowana oddala się, zapychając sobie usta konfiturami. Cesia pochyla się ku Stasi.

— Strzeż się jej — szepcze — to „mysz“, dlatego nosi znak, bo podsłuchuje skoro tylko widzi, że dwie panienki po cichu rozmawiają. Dla niepoznaki nazwiemy braci moich — ołówki, panny z magazynu — kałamarze, a kochać się — bibuła. Proszę cię, niezapomnij...

I uścisnąwszy tajemniczo rękę zgnębionej Stasi, oddala się, kręcąc tiurniurą i stawiając nogi zupełnie jak koń w tańcu.

Kilka dni jest zaledwie Stasia na pensyi, a tyle już nowego obiło się o jej uszy i wyryło w jej umyśle. Najprzód nienawiść dla żydówek, potem niezdrowe zwierzenia Cesi, tajemnica jakaś otaczająca rozmowę tej ostatniej, bojaźń przed dzieckiem Matki Boskiej, nienawiść dla Melanii — wszystko jak chaos kręci się w głowie dziecka. I teraz na tej lekcyi kaligrafii zmęczona, znużona, ogłupiała stawianiem kresek, mimowoli radaby choć dla rozrywki porozmawiać z Cesią lub uśmiechnąć się do Józi. W tej chwili Cesia pochyla się ku niej i strzepując kroplę atramentu szepcze:

— Wiesz, starszy ołówek bibuli się do kałamarza...

Dziecię ze „znakiem“ nadstawia uszki, ale stanowczo nic zrozumieć nie może.

Tymczasem Józia skończyła swoje kropidło; jest wspaniałe, szeleści jak pióropusz generała.

— To na was — woła, obracając się ku rudym głowom, gdy nagle czuje się pochwyconą z tyłu za ręce i zupełnie ubezwładnioną.

To panna Śniegowska przesuwa jej długa, kanciastą linijkę przez plecy i ręce, przekładając jej łokcie w tył i tworząc w ten sposób rodzaj średniowiecznej tortury.

— Tak będziesz siedzieć — woła rozogniona, podskakując prawie ze złości.

Józia wściekła rzuca jej w oczy największą obelgę.

— Stara panna!

I siada po turecku na ławce, połykając łzy i próbując złamać twardą jak stal linijkę. W tem odzywa się głos dzwonka.

To Anioł Pański!

We wszystkich klasach słychać hałas piekielny.

Rekreacya!...

Godzina wolna! godzina, podczas której wolno jeść suche bułki, oddychać powietrzem małego, czworokątnego dziedzińca, gdzie się nawet drzewko nie zazieleni — godzina, w której mieszają się starsze z młodszemi, bije się żydówki, powierza tajemnice, szepcze do ucha słowa, od których twarz w płomieniach staje. I szybko, jak rozpalona lawa, przelewają się z klasy do klasy całe tłumy dziewczyn pogarbionych, pokrzywionych, anemicznych, cuchnących blednicą — pożerających kredę i ołówki. Po dwie, po trzy, ująwszy się pod ręce, szepcząc coś do siebie, starają się nie być zrozumiane przez inne, małe, lubiące podsłuchiwać i wtrącające się do rozmowy. Są tu i tak zwane „średnie“, płaskie, wychudłe, brzydkie dziewczęta, niezgrabne w swych sukienkach zbyt ciasnych i krótkich, z noskami zaczerwienionemi jakąś gorączką, która je trawi w południowych godzinach. Dziewczyny te przechodzą właśnie najcięższą chwilę w życiu — bo przekształcają się z dziecka na kobietę — lecz przemiana ta odbywa się źle, powoli, nieprawidłowo. Pochylone, smutne, znękane mają wygląd dziewcząt pracujących w domach karnych i brak im tylko szarych płóciennych spodnic, aby złudzenie to było zupełne. Są tu także podlotki „elegantki“ - dziewczynki, wiążące sobie błękitne wstążeczki na żółtych szyjach, z grzywkami spadającemi aż na noski. Te mają sznurówki mocno zaciśnięte w pasie i piersi wypchane chustkami do nosa — podchodzą często do okien i powracają zarumienione, zmieszane, z oczami lśniącemi niezdrowem światłem. Są pełne tajemnic a przedwczesne rozwinięcie i przebudzenie zmysłów ujawnia się w sposobie chodzenia, stawania, powolnego przymykania oczów. Cała zwierzęca natura kobiety rozpościera w nich panowanie swoje — oddychają, żyją tylko pragnieniem zmysłowych rozkoszy, jedne podniecając drugie, straszne w swych zuchwałych pożądaniach, bezwstydne a jeszcze niewinne, ohydne a przecież cnotliwe. Fantazya ich raz rozbudzona, niczem niepowściągnięta, nie zna granic; obrazy, które wspólnie przed oczyma swych dusz tworzą, przechodzą śmiałością wszystko, co wymarzyć można, a zdzierając drobnemi rękami zasłonę ostatnią, drżąc z chęci dowiedzenia się „wszystkiego“, chodzą potem jak obłąkane, tułając się wśród ognistych płomieni zmysłowych, pragnąc zadowolenia swej ciekawości za jakąkolwiek cenę.

I jedna uczy drugą, objaśnia, wtajemnicza, obie drżące, z płomieniem w żyłach. Nieraz przyłącza się trzecia i czwarta i wtedy tworzy się grupa, od której aż bucha gorąco zmysłowę, a w przyciszonych tych szeptach drżą lubieżnie tony pieszczot miłosnych.

I potem długo, długo podczas „lekcyi“ widać rozpalone policzki i błyszczącę oczy dziewcząt, które przed chwilą wtajemniczone zostały w wielkie tajemnice, które tylko rozsądny i łagodny głos matki córce odkrywać powinien. A potem jeszcze w noc bezsenną młoda głowa przetrawia to, co usłyszała i w namiętnem podrażnieniu wyciąga ręce do fikcyjnej mary, wywołanej opowieścią swych towarzyszek, zasłyszaną w tem prawdziwem — najprawdziwszem... przedpiekle.

* * *

Z początku Stasia tułała się w tem wielkiem mrowisku dziewczęcem, sama, nie przyłączając się do żadnej grupy — jedząc tylko swój kawałek zeschłego chleba posmarowanego powidłami i przyniesionego na tacy przez zasmoloną Frankę. Ta Franka, prawa ręka pani Gierczykiewicz, druga Melania, tylko zawiadująca wydziałem gospodarczym, trzęsła całą pensyą, dysponując obiady, wydzielając śniadania, podwieczorki i kolacye. Dziewczyna z ulicy, pełna najgorszych skłonności — przywędrowała na pensyę jako pomywaczka i przyniosła, zamiast tłumoczka z rzeczami, rocznego chłopaka, którego schowała czemprędzej pod łóżko kucharki. Powoli — wybiła się na godność kucharki, ujęła ster rządu w swoje ręce, usunęła nieporadną, pełną poezyi i rozanielenia, panią Gierczykiewicz, na plan drugi, wydobyła chłopca z pod łóżka i dziś stanowi wielką powagę, z którą każda z pensyonarek liczyć się musi. Karmi więc panny źle — kupuje mięso z tanich jatek, często krowie; zamiast masła, używa frytury, kartofle i jarzyny są na wpół przegniłe, kawa prędzej do węgla z wodą niż do kawy podobna. Dzieci pod wpływem podobnego pokarmu schną, chudną, źle rosną, lecz Franka składa ciągle pieniądze i co miesiąc odnosi sumkę do kasy oszczędności. Franek zaś, który wyrósł na kilkunastoletniego nicponia, smaruje sobie buty masłem i wymyśla pannom, gdy przechodzą przez ganek. Gdy kto zrobi uwagę France, gniewa się strasznie, wymyśla i tłucze rądlami o podłogę. Sama Melania się jej lęka i schodzi jej z drogi. Czuje bowiem, że pensya łatwiej istnieć będzie bez niej, niż bez Franki. Przytem panny, zwłaszcza „duże“, bardzo psują kucharkę — głaszczą ją po twarzy, wtykają w rękę pieniądze, prezenta. Ona niby nie słucha a tymczasem głową kiwa i listy jakieś bierze, pod pierzynę chowa, albo znów coś długo szepcze i przytem palec do nosa przykłada. O czem mówią, wie tylko Franek, co z butami na matki łóżku leży i rudy łeb z pościeli wychyla a w kułak się śmieje! Oho! on wie nie jedno! i gdyby tak chciał te piękne panny rozebrać po swojemu i przed oczy ludziom pokazać, to ładnieby się pokazały! One się nim interesują — wie o tem także, nieraz słyszał, jak mówiły do siebie całe zaczerwienione:

— Ten Franek — to dziecko Franki, ale takie... co to wiesz!...

Oj! oj! pewnie że one „wiedziały“ i to dobrze. Franek aż się za brzuch ze śmiechu trzymał, jak matce raz pachnący list z pod pierzyny ukradł i roztworzył. Czego tam nie było!... co to za kochanie! a wszystko jednej panny z freiwiligerem od ułanów, który ciągle pod oknami chodził.

Taka to już „wie“... i to bardzo dokładnie. Albo ta duża Mizia, co tak się wykręca jak fryga i ręce ma takie białe jak opłatek w kościele. Niby to anioł, taka jasna i miła, a tydzień temu Franek widział ją, jak się całowała z profesorem historyi. Całowała i to naprawdę! Franek widział i skrzypnął na złość drzwiami, a Mizia poleciała do klasy czerwona i przestraszona. Zresztą, one wszystkie aż się trzęsą do mężczyzn, za tymi profesorami waryują, a co się po ulicach studentów i „roczniaków“ włóczy, to wie Bóg jeden a Franek drugi. Ale Franek co wie, to wie dla siebie — gadać tam nikomu nie będzie, jeno jak która z nich przechodzi, to albo pluje, albo się jej w nos śmieje. Złe są wtedy jak jędze, lecz on niewiele sobie z ich złości robi.

— Ot, małpy! i tyle...

Jedną, tę nową lubi, tę Stasię z czarnemi oczami, bo dobre to jeszcze, małe i o złych rzeczach nie wie. To też jak czasem przyjdzie do kuchni po wodę podczas rekreacyi, albo zawołać Franki do pokoju, to Franek zrywa się się na równe nogi i trze czuprynę, że go łeb boli. Wody jej da, a ona grzecznie podziękuje i uśmiechnie się tak ładnie, jak aniołek na obrazku. Po tej to znać, że jeszcze „wszystkiego“nie wie — ale skoro tu dłużej zostanie, to się zaraz odmieni! Nauczy się listy pisać i profesorom na szyję wieszać... A szkoda jej! Szkoda, bo taka świeżuchna, że Franek radby ją z ziemi podnieść, na stół postawić i wciąż na nią patrzyć. Ona też od niego nie stroni, tylko rozmawia z nim łaskawie, grzecznie, jak na panienkę przystoi. Nie nazywa go „ulicznikiem“, tak jak te inne, co się po kątach włóczą i oficerom róże z okien rzucają.

I w zepsutym tym chłopcu, skąpanym w pogardzie kobiet, których rozpustę i złe instynkty, on, przedwcześnie rozwinięty, doskonale pojmował, zbudziło się jakieś przywiązanie dla tej czarnowłosej dziewczynki, która nagle wpadła w to zaklęte koło, aby opalić swe skrzydła, zbrukać duszę, obudzić zmysły i skalać się przed czasem. Radby ją ostrzegł od złego, ale nie wie, jak wziąść się do dzieła.

Na początek przecież rzuca jej przestrogę.

— Aby się panna z freiwiligerem nie wdawaj. Stasia otwiera szeroko oczy.

Nie wie, co to za „freiwiligery“ i zastanawia się nad tem słowem. Prędko jednak pojmuje — ten wyraz to nazwa... żydówek.

— O, nie! — odpowiada, wydymając usteczka — ja takich stworzeń nie cierpię.

— Bardzo dobrze — konkluduje Franek — będzie jeszcze z panienki co porządnego, nie tak, jak te inne... O! niech tylko panienka patrzy, co to ze studencikami wyprawiają!

I palcem wskazywał na ganki okalające całe piętro domu. Na gankach tych pierwszego i drugiego piętra stało w tej chwili do dwustu dziewczynek różnego wieku i wzrostu. Wypędzono je na ganki — raz, aby odetchnęły „świeżem powietrzem“, powtóre, aby klasy zamieść można. Blizkość jednak miejsc ustępowych zanieczyszczała powietrze, tak, że dzieci dusiły się formalnie ohydną wonią, drażniącą nerwy. Stały więc zbite w masę, jako owce przeznaczone do strzyży, chmurne, smutne, pełne przedwczesnej powagi. Drobnemi rączkami trzymały się prętów żelaznych, wystawiając przez otwory nogi obute mniej więcej starannie w pończochy osuwające się dokoła chudych łydek i buciki, którym brakowało połowy guziczków. Niektóre pluły na bruk dziedzińca, pluły uparcie z figlów, lub trawione nudnościami — znużone kłębami robactwa, które nosiły w sobie. Jedna, blada, z wielką głową i oczyma, jakby pływającemi w oliwie, siedziała na pace od śmieci w samym kątku ganku i skurczona, pochylona naprzód, zdawała się podlegać wielkiemu cierpieniu. Ta miała solitera i rzeczywiście przechodziła straszne męczarnie w tym zaduchu i z powodu małej ilości pożywienia, jaką jej wydzielano. Przytem była pośmiewiskiem wszystkich koleżanek. Józia nazywała ją „tasiemczynią“ i gdzie ją tylko spotkała, prosiła o półtora łokcia tasiemki. Dziecko chwytało się wtedy obiema rękami za głowę, co wprawiało w szaloną wesołość wszystkie te panienki. Brak serca przejawiał się w tych małych istotach, rozwijających się wspaniale na niekorzyść swą moralną. Nie odczuwały cierpienia drugich, nie widząc najmniejszej troskliwości ze strony starszych i przełożonej. Wszystkie prawie cierpiące na anemię były egoistkami, wierzącemi własnym dolegliwościom. Dla drugich były nieubłagane.

Wielka także liczba tych dziewcząt miała blędnicę rozwiniętą do największej potęgi. Niektóre były tak blade, że zdawały się kropli krwi nie mieć w żyłach. Gdy tak stały na ganku, w szarem świetle jesiennem, wydawały się jak grupy dziewcząt zmarłych przed kilkoma dniami. Poowijane szalami, drżały od zimna, a ręce ich białe, przejrzyste, zimne były w ujęciu, jak ręce umarłych. Dziewczyny te spały, stojąc oparte o ściany — nie biorąc udziału w rozmowie, nie zajmując się niczem, konając powoli, zastygając w tej bladości, która je całunem okrywała.

Pani Gierczykiewicz, pisząca studyum o „Dantyszku“ — nie miała czasu dostrzedz tych bledniejących twarzyczek, z których życie zdawało się uciekać, lecz gdy złe doszło już do najwyższego stopnia i Franka lub panna Melania zadecydowały, że trzeba zasięgnąć porady lekarskiej, używała starego swego znajomego — siwowłosego doktora, który leczył ją i dopomógł jej mężowi przenieść się do wieczności. Wzywano pacyentkę do pokoju samej pani — opukano przez sukienkę, kazano kaszlnąć dwa razy i liczyć do trzech. Poczem doktór zapisywał nieodmienne „pigułki Blancarda“ i „dużo ruchu“, a pani Gierczykiewicz, uspokojona, dumna z wypełnionego obowiązku, siadała do swego biurka, aby analizować dalej pracę nieśmiertelnego Juliusza.

Panny tymczasem bladły coraz bardziej, słaniały się, chodząc po ganku, tak jak miały przykazane przez pannę Melanię, aż wreszcie, nie mając już sił, stawały rzędem pod ścianami, jak wysortowane trupy i marzyły chorobliwie, oddychając ciężko. Gdy wróciły do domów na święta lub wakacye, matki, przerażone bladością córek, roztwierały szeroko ręce — ale one senne i wycieńczone przechodziły mimo i kładły się gdziekolwiek, zasypiając natychmiast.

Mimo to kazano im powracać na pensyę po upłynionym czasie, a matki odwoziły je same, ubolewając, że „córka tak źle wygląda“... W swych płaskich umysłach wynajdywały jednak wymówkę: „to wiek krytyczny — przejściowy“ i rade, że się pozbyły kłopotu, zostawiały bladą jak opłatek córkę w tym przedsionku piekła, aż złowieszczy, suchy kaszel i krwawe plwociny nie oznajmiły, że ratunek zapóżny — i suchoty rozwinięte... Dziewczyna szła do grobu z patentem sześciu klas ukończonych i gdy blada w swym welonie oblubienica leżała w trumience, bukiet mirtowy zapadał się na wklęsłej dece piersiowej i zapadłej mogile.

Lecz pensya dzieliła się na dwa rodzaje istot męczących się w tych ścianach. Panny „stałe“ i „przychodzące“.

Stałe oddane były przez rodziców na przepadłe — na wieczność. Dnie i noce całe zamierały pomiędzy stosami książek, atlasów lub szeptów przyciszonych, szelestu karteczek pisanych na rożku ławek, róż rzucanych przez okna lub wciąganych za pośrednictwem nitki, albo ukrytych pod brudnym fartuchem Franki. Galicyjska młodzież jest bardzo łakoma i krąży jak zwierzę koło okien pensyjnych. „Pensyonarka“ — to kąsek wykwintny, a tak spragniona jest upadku, że sama prawie pociąga za sobą. A przytem... profesorowie, a studenci mieszkający o piętro wyżej! — czy to się nie liczy?

Druga serya dziewcząt tak zwanych „przychodzących“, są to te, które przychodzą na kilka godzin porannych, a potem powracają do domu — te właśnie wnoszą najstraszniejsze zatrucie w mury pensyjne.

Najczęściej córki rodziców mało zajmujących się wychowaniem dzieci, przez pół dnia zbierają w domu i za domem rozmaite wiadomostki, któremi się dzielą ze „stałemi“ pensyonarkami. Są one poprostu przewodnikami elektryczności pomiędzy dziewczętami zamkniętemi w murach pensyjnych a resztą świata. Wyświeżone, wystrojone, przybywają co rano z zapasem nowych wiadomości nabytych najczęściej w kuchniach i przedpokojach i jeszcze nie zdejmując nawet rzemyków z paczki książek, mówią do swej przyjaciółki:

— Moja droga! mam ci straszną rzecz do powiedzenia... Kaśka mi to wczoraj wytłómaczyła, gdy rodzice poszli do teatru.

I rozpoczyna się „opowiadanie Kaśki“, długie, przyciszone, pełne śmieszków, chichotów stłumionych i wyrazów technicznych. Cały brutalny bezwstyd ordynarnej sługi zostaje przetransportowany w ten sposób w uszy pensyonarki, drżącej całej pod wpływem tych tryumfalnych zwierzeń.

Lub inne, niemniej szkodliwe wpływy, przynoszą ze sobą te dziewczęta, całe przesiąknięte jeszcze atmosferą ulicy i hałasu, jaki na niej panuje. Widziały to lub owo — suknie angielskie nieporównanie obcisłe, kapelusze z ptakami. Panie malują się w ten sposób a mężczyźni tak zaglądają w oczy paniom. Wczoraj narzeczony starszej siostry całował ją w szyję a listonosz uszczypał w ramię pokojówkę, gdy mu drzwi otworzyła. Ojciec wrócił późno a mama, zanosząc się z płaczu, wołała — „wiem! wiem gdzie byłeś, znów u tej Józki — ale ja się zemszczę, ty niegodziwcze“... Pan Adolf codzień, gdy tatko pójdzie do bióra, przynosi mamie książki a mama nawłóczy wtedy lila wstążeczki do białego negliżu i wylewa całe flakony perfum na włosy. I wszystkie brudy domowe, największe tajemnice są tam wyciągane, upiększane, przetrawiane w ogniu tej przedwczesnej ciekawości.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: