- promocja
- W empik go
Przedsionek piekła - ebook
Przedsionek piekła - ebook
Ameryka alternatywnego XIX wieku. Daj się porwać światu, w którym technologia, zamiast pełzać, pomknęła naprzód.
Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych znajduje się miasto Exmore – betonowa dżungla wieżowców, ciężkich fabryk i mrocznych zaułków. A pośrodku tego sztucznego tworu stoi potężna elektrownia, której źródłem energii jest technologia trzymana w głębokiej tajemnicy.
Staruszek Andrew Milton spędza czas w szpitalu psychiatrycznym, na oddziale dla skazańców o szczególnie niebezpiecznym rodowodzie. Kathleen Turner trzymana w zamknięciu jak zwierzę czeka, aż nastąpi jej smutny koniec. Janusz Szewczyk, nastoletni syn polskich emigrantów, stara się przetrwać w niebezpiecznych dokach Exmore. Cała trójka jeszcze nie wie, w jaki sposób niepowstrzymana fala wydarzeń powiąże ich losy.
Szaleni naukowcy, okaleczeni pacjenci, szpitale psychiatryczne, tajne laboratoria i osobnicy nazywający siebie bogami-naukowcami. Historia o odkupieniu, zemście i ambicji.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8950-1 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mus czekoladowy był tego dnia wyjątkowo smaczny. Profesor Milton zmagał się z ograniczeniami starczego ciała przy każdym posiłku. Kiedy miał gorszy humor, klął i złorzeczył. Dostawało się wszystkiemu i wszystkim. Wyklinał zbyt twarde mięso, za gorącą zupę (którą właśnie się oblał), irytujących towarzyszy niedoli, durnych pielęgniarzy i ohydne kucharki. Dzisiejszy deser był jednak tak pyszny, że staruszek nie zwracał uwagi na nic. Na jego spodniach wykwitały tłuste plamy. Lepkie, brązowe grudy lądowały też na podłodze.
Gdy skończył, otarł usta jedwabną chusteczką. Wsparł się na lasce i przez chwilę trwał w bezruchu z opuszczoną głową.
– Pan nie śpi – rzucił ubrany na biało pielęgniarz i szturchnął profesora w ramię.
Starzec podniósł wzrok na siłacza o barkach szerokości sterowca.
– Kontemplowałem ten przepyszny posiłek – odparł i uśmiechnął się szeroko.
Miał białe i równe zęby wykonane z kości słoniowej. Prawdopodobnie jego sztuczna szczęka była warta więcej, niż pielęgniarz zarabiał w ciągu roku. David Kowalski, emigrant z Królestwa Polskiego, zdawał sobie z tego sprawę. Jednak nie tylko z tego powodu nie przepadał za starcem.
– Jak zjedzone, pan pójdzie kontemplować do pokoju.
Profesor pokiwał głową.
– Dobrze.
Osiłek posłał mu jeszcze niechętne spojrzenie i podszedł do Ijona Tikego, pacjenta o bardzo poważnych zaburzeniach. Doktor Home próbował w jego przypadku wielu nowoczesnych metod kierowania myśli na właściwe tory, jednak mózg delikwenta był wyjątkowo odporny na leczenie. Ijon Tiky znany był jako Zabójca z Filadelfii. Psychopata w najgorszym wydaniu, a do tego schizofrenik, który wykorzystał swoje szaleństwo do zbudowania rzeczywistości, w której żył. Od niemal dekady funkcjonował w świecie rakiet, kosmicznych podróży i spotkań z obcymi cywilizacjami.
– Kapitanie, czas kończyć – rzucił do niego David obojętnym tonem. Od czasu do czasu łypał na profesora, gramolącego się powoli z krzesła. – No? – Trącił szalonego mężczyznę w ramię, jak to miał w zwyczaju.
Tamten nawet nie tknął podwieczorku. Wpatrywał się w ścianę i poruszał bezgłośnie ustami. Profesor Milton znał dalszy ciąg tej historii. David będzie go próbował przywołać do świata rzeczywistego coraz ostrzejszymi metodami, aż w końcu wywoła u niego agresywną kontrreakcję. Wtedy wezwie kolegę, założą biedakowi kaftan i siłą zawloką do pokoju. Potem przypną pasami do łóżka i wstrzykną chemikalia. Automat zanotuje godzinę podania leku i zaleci ostrożność. Jak to automat.
Każdy krok był trudny, każdy fragment ciała niezwykle ciężki. Andrew Milton swego czasu był silnym człowiekiem. Czasem wspominał tamte wspaniałe czasy, pozwalając sobie na delikatny uśmiech i trochę nostalgii za latami świetności ciała i umysłu. Zatrzymał się na moment w korytarzu przed jednym z wielkich, łukowatych okien. Widać stąd było zaokrągloną ścianę jadalni po prawej stronie, a po lewej kanciaste rysy oddziału mieszanego. Mieli tam chorych innego rodzaju – tak niebezpiecznych dla siebie i otoczenia, że przed leczeniem ich umysłów należało poskromić ciała. Byli to ludzie, którzy nie tylko z byle powodu cięli, gryźli, wyrywali, palili i łamali, lecz także zbyt często to robili, by ryzykować wypuszczanie ich z cel choć na moment. Profesor lubił tam chodzić. Poznawał ciekawe historie.
Spojrzał w dół. Z wysokości trzeciego piętra podwórze wydawało się małym obrazkiem zawieszonym na ścianie. Krzątało się na nim kilku sanitariuszy myjących nowoczesny pożeracz wodoru. Podobno coraz więcej szpitali miało na wyposażeniu takie cudeńka. Bonakowie nie zdradzili zasad funkcjonowania tej technologii, jednak z chęcią przekazali rysunki techniczne i pozwolili na nieograniczone powielanie silnika, który napędzał stalowego potwora. Andrew widział parę takich z bliska, gdy jeszcze były rzadkością. Zawsze fascynował go ten hałas i zupełny brak spalin wydobywających się z nastroszonych rur.
Kierowca nalał do baku galon wody.
Słońce skryło się za strzałą Wieży Lincolna.
***
Noc była zawsze porą ciszy i spokoju w Psychiatrycznym Szpitalu Stanowym w Exmore. Cele zamykano na klucz, a stalowe zasuwy na niektórych drzwiach zapobiegały ucieczkom co groźniejszych pensjonariuszy. Spokojni pacjenci zasypiali samodzielnie, a ci bardziej krewcy dostawali odpowiednią dawkę chemikaliów, by przeleżeć spokojnie przynajmniej osiem godzin. Automaty pilnowały stabilności pulsu i oddechu.
Obchody sanitariuszy były regularne, przynajmniej w teorii. Większość drugiej zmiany zwykle oddawała się przyjemnościom smacznego snu w szatni lub w pokoju socjalnym. W rzeczywistości pracownicy szpitala zaglądali do każdej celi raz, około północy. Potem pojawiali się dopiero między trzecią a czwartą w nocy.
Profesor odczekał, aż cisza pochłonie wszystkich. Szpital służył jedynie odpowiedniemu zakonserwowaniu potworów. Nie można było ich puścić wolno, a więzienie stanowiło oczywisty wyrok śmierci – zwykle najpierw dla mniej winnych współosadzonych, później dla samych bestii. I tak powstał wątpliwy kompromis w postaci placówki zapewniającej szereg wygód niedostępnych zwyczajnym więźniom, zarazem ograniczającej podstawowe prawa. Mieszkali tutaj skazańcy, których umysły stanowiły ten szczególny rodzaj zagadki, w której nie chodzi o poszukiwanie odpowiedzi, lecz zadanie właściwych pytań. Automaty, personel, jedzenie, no i przede wszystkim – pojedyncze cele. Szczególnie to ostatnie udogodnienie było dla Miltona cenne.
Odchylił koc i spuścił nogi na ziemię. Nałożył lniane buty na miękkiej podeszwie – świetnie nadawały się do nocnych, bezszelestnych spacerów po szpitalu. Zamknięte od zewnątrz drzwi nie stanowiły dla niego przeszkody. Dawno już nauczył się je otwierać przy użyciu odpowiednio wyszczerbionego noża. Szczęk zamka jednak zawsze napawał go strachem. Obudzi kogoś, zwróci uwagę automatu, zaalarmuje sanitariusza, który z powodu niestrawności wybrał się na spacer po ośrodku.
Zapadka trzasnęła i drzwi uchyliły się nieznacznie. Andrew schował „klucz” do kieszeni wełnianego swetra. Ostrożnie wyjrzał na korytarz. Cisza była wciąż nienaruszona. Żadnych szeptów, żadnych kroków. Wycofał się do środka, ułożył poduszki w kształt zwiniętego ciała, przykrył kocem. Przymknął drzwi tak, by wyglądały na zamknięte.
Niepewnym krokiem ruszył w stronę skrzydła, w którym mieścił się oddział mieszany. Wziął ze sobą laskę, jednak póki miał siłę, nie używał jej. Unikał wszelkich hałasów. Nie pozwalał, by otępił go ból towarzyszący mu od wielu lat. Ból pleców, nóg, rąk, a także serca i umysłu. Dlatego poruszał się gładko i w miarę zgrabnie, mimo słabych kości, wyrobionych stawów i wynędzniałych mięśni.
Gdy dotarł do masywnych drzwi, odetchnął z ulgą. Odchylił je cicho i wkroczył na posadzkę z kolorowych kamieni, które tworzyły roślinną mozaikę. Tutaj echa nie było, ściany pokryto wykładzinami z ciemnozielonych tapet. Znalazł się w innym świecie.
Wtem usłyszał kroki. Wskoczył za niewielki kredens, a kręgosłup ostrzegawczo chrupnął. Delikatnie spróbował go wyprostować, na co ten zaprotestował jeszcze głośniej. Coś strzeliło w plecach. Kroki oddaliły się, a po chwili zupełnie ucichły. Nieważne, kto to był – może pielęgniarka (nieco marudna, korpulentna blondynka o szerokich biodrach), może pielęgniarz (osiłek o kwadratowej szczęce), może lekarz (posępny, siwy chudzielec z włosami związanymi w kuc), a może to tylko nadmiar wyobraźni starego profesora Miltona?
„Ostrożności nigdy za wiele”, powiedział do siebie w duchu. W końcu nie był tu na wakacjach. Psychiatryczny Szpital Stanowy w Exmore nie był zwyczajną placówką. Wypełniali go przestępcy, zbrodniarze i najniebezpieczniejsi przedstawiciele ludzkiego rodu. Przysyłano ich z całego świata. Do Exmore w stanie Wirginia. Do Miasta Fal, Burz i Sztormów. Do miejsca, gdzie Bonakowie, bogowie-naukowcy, którzy spadli z nieba, podarowali ludziom źródło nieograniczonej energii. Nauczyli ich ją wytwarzać, choć nigdy nie zdradzili tajemnicy urządzenia. A było ono ogromne, bezdźwięczne i bardzo niebezpieczne, jeśli nie obsługiwano go poprawnie. Exmore wcześniej było nic nieznaczącą dziurą. Miasto weszło jednak szybko w fazę pospiesznego, wprost chorobliwego wzrostu – rozlało się między wodami Oceanu Atlantyckiego a zatoką Chesapeake. Bonakowie ostrzegali, że źródło bywa niestabilne, dlatego umieścili je w otoczeniu wód. Nie było sensu jednak stawiać go na samotnej wyspie. Nie przyniosłoby to ludziom zbyt wielkich korzyści. Szpital skorzystał wraz z całą okolicą. Mieli tu wszystko praktycznie za darmo. Elektrowstrząsy, maszyny liczące, automaty, zasilanie wysokich natężeń, nawet pożeracze wodoru. Blisko były fabryki, centra obliczeniowe i bazy wojsk szybkiego reagowania. Był więc serwis, była kadra, była ochrona. Szpital był twierdzą, do której łatwo było wejść, i z której nie dało się uciec. Personel o tym dobrze wiedział. Dlatego nie przejmował się obchodami po korytarzach. Cóż złego mogło się stać? Pacjentów pilnowały automaty.
Profesor wiedział co nieco o automatach, ale nie był ekspertem w tej dziedzinie. Wolał działać samodzielnie i wyciągać własne wnioski, nie wspierając się maszynami liczącymi. Korzystał z tych maszyn tylko wtedy, gdy musiał. Niechętnie. Bardziej jednak obawiał się ludzi. To ich uważał za najgroźniejszych. I to oni nieskończenie go fascynowali.
Korytarz, drzwi, małe schody łączące z drugim skrzydłem i już był na miejscu. Znał szpital jak własną kieszeń, pamiętał rozkład zmian, zwyczaje personelu. Unikał tych, którzy się starali, i tych, którzy przypadkiem mogli akurat chcieć skorzystać z toalety. Dotarł w końcu do izolatki. Uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że nikt inny nie dotarłby tak daleko. Bo nikt inny nie wiedział, że ludzie są groźniejsi od automatów.
Wkradł się do środka. Było pusto i cicho. Automat skrzeczał zawiasami i kołami zębatymi poruszanymi ruchem impulsów elektrycznych. Zwoje kabli zwisały z sufitu. Nie miał nawet swojego źródła zasilania. Był bezbronny jak niemowlę. Profesor podszedł bliżej. Chciał zobaczyć przybysza, który ostatniej nocy narobił tyle hałasu. Może „narobił” było pewnym nadużyciem, pozostawał bowiem nieprzytomny od wypadku, jaki go podobno spotkał. Mówili o nim „człowiek pochodnia”, bo uległ strasznym poparzeniom. Jego skóra stopiła się i spłynęła z ciała, zespoliła z ubraniem. Leżał teraz skryty za delikatnymi tkaninami oplatającymi łóżko z wysokim baldachimem. Milton wkroczył do królestwa spalenizny, siadł na krzesełku stykającym się z zabrudzoną pościelą i wpatrywał się przez chwilę w zniekształcone ciało. Mężczyzna prawdopodobnie ocalił oczy i krtań, co było trochę dziwne. Nie nawdychał się widać gorąca, uniknął poparzeń wnętrza, choć wierzchnia warstwa skóry praktycznie nie istniała. Automat monitorował funkcje życiowe, podawał leki, odgradzał drobnoustroje od odkrytego mięsa. Kołdra nie dotykała ciała – oddzielała ją „tymczasowa skóra” przypominająca płynne szkło, które pozostanie tam do momentu, aż uda się choć częściowo zregenerować naturalną ochronę organizmu. Kolejny dar Bonaków. Kolejna tajemnica. Zabronili badań. Możecie z tego korzystać do woli, ale sami nie próbujcie dochodzić, jak się to wytwarza. Złośliwe bestie.
Profesor przesunął ręką po temporze. Była idealnie gładka, niemal jedwabista. I nieskończenie cienka. Człowiek pochodnia poruszył się niespokojnie i otworzył oczy. Zakrztusił się rurką wepchniętą w gardło. Spojrzał na profesora, a ten uśmiechnął się do rannego.
– Wiesz, gdzie jesteś? – Trudno powiedzieć, czy spodziewał się odpowiedzi, czy po prostu sprawdzał stan umysłu ciężko poparzonego. – Jesteś w Exmore. Tak. W Imadle. Nie wyjdziesz stąd nigdy, podobnie jak ja. Jesteś zbyt niebezpieczny. Co prawda po świecie krążą bajki o pacjentach wypuszczanych na wolność. Słyszałeś pewnie kilka? To bujda. Bzdura. Jestem tu wystarczająco długo, żeby wiedzieć. No więc wiesz już, gdzie jesteś. – Pochylił się nad nieruchomym ciałem. – Wygląda na to, że cię odratowali. Widzisz tego tam? – Wskazał na automat. Chory podążył wzrokiem za ręką Miltona. – Pilnuje wszystkiego. Podano ci leki przeciwbólowe, więc nic nie czujesz, ale umysł masz pociemniały. Pewnie z czasem przejdą na coś lżejszego, co nie uzależnia. Wtedy zacznie boleć jak jasna cholera. Ale póki co delektuj się bezczuciem. Korzystaj z chwil wolności od bólu. Bo będzie ci już zawsze towarzyszył. – Zmierzył wzrokiem odkryte do pasa ciało i pokręcił głową. – Co ci się stało?
Oczy wpatrywały się w niego. Zaczerwienione, załzawione, zaropiałe. Pełne życia. Z błyskiem. Z tym rodzajem ognika, który ostrzegał: „Nie zaczynaj ze mną, staruchu, bo zabiję cię, a potem znajdę twoją rodzinę i wrzucę do rzeki”.
Starzec zarechotał.
– Podają ci tlen, żeby tkanki szybciej się zregenerowały. Wpychają go w płuca i pod temporę. Niewiele to da. W najlepszym przypadku z człowieka pochodni przemianują cię na człowieka bliznę. Ale lepsze takie życie niż żadne, co? – Mężczyzna zacharkał. Był w pełni świadomy, co niezwykle ucieszyło Miltona. – Opowiedzieć ci bajkę?Rozdział drugi
Posadzka była zimna i chropowata. Przez wieki służyła jedynie szczurom, karaluchom i nielicznym mnichom, którzy schodzili do katakumb, by chować kolejne ciała. Cóż za ironia. Cóż za perwersja. Leżałam w domu trupów, z którego trupy wyrzucono, by zrobić miejsce żywym ograbianym z życia.
Leżałam bez ruchu, jak dziecko, które wierzy, że jeśli zamknie oczy i nie będzie się poruszać, to potwór go nie zauważy. Tylko że ja już nie miałam wiary. Jedyne, co mi pozostało, to nadzieja, że dzisiaj wybiorą kogoś innego. Kogoś, kto lepiej nadaje się do chorych eksperymentów Cerbera. Dobrze wiedziałam, że ten psychopata mieniący się naukowcem jest zwykłym sadystą, czerpiącym przyjemność z zadawania bólu. Cóż bowiem za człowiek wykorzystuje do eksperymentów Bogu ducha winnych ludzi i robi z nich zwierzęta?
A tym właśnie się stałam. Dzikim zwierzęciem.
Gdy usłyszałam kroki, a potem szczęk zamka, przez chwilę jeszcze panowałam nad emocjami i udawałam. Potem jednak do kroków dołączyły niskie, męskie głosy. Nie słuchałam słów, nie one były istotne. Ważny był ich ton. To przejmujące zimno, które nie zdradzało żadnych ludzkich emocji. Panowie przyszli tu do pracy. Panowie kończą zmianę o tej i o tej. Potem wracają do domu, przytulają syna i opowiadają żonie: „Wiesz, dzień jak co dzień. Jak to w pracy. Popełniłem kilka zbrodni przeciw ludzkości. Zarobiłem stówę”. A uśmiechnięta kobieta w kuchennym fartuchu daje takiemu buziaka i wypala, pełna niezrozumiałego entuzjazmu: „Jestem z ciebie taka dumna”. Tak.
Potem poczułam na ramieniu zimną rękę i zerwałam się z miejsca. Jak zdziczały pies ugryzłam dłoń, która mnie tknęła, odskoczyłam w tył i obserwowałam napastników spode łba. Jeden z nich trzymał się za zakrwawione palce i wyklinał wszystko, co żywe. Drugi pochwycił moje spojrzenie i przewiercił na wylot własnym. Umiał postępować ze zwierzętami. Umiał oswajać. Zmroziło mnie. Co mi zrobi? Do czego zmusi?
Starałam się walczyć, ale wiedziałam, że nie mam szans. Może właśnie dlatego nigdy nie udało mi się obronić? Nie wierzyłam, że sześćdziesięciokilogramowa dziewczyna może pokonać studwudziestokilową bestię. I jak tu nie wierzyć w ewolucję? Oni mają rodzinę i dom. Ja siedzę w celi bez okien, słońce zastępuje mi wisząca za kratami żarówka. Oni pójdą dalej. Ja tutaj skończę.
Nie ogłuszali mnie tylko dlatego, że Cerber im zabronił. Słyszałam, jak kiedyś tłumaczył:
– Jak mi przynosicie ich nieprzytomnych, to równie dobrze możecie sami się położyć na krzyżu.
– Przecież można ich spokojnie przypiąć i obudzić – odpowiedział Antonio, ten mniej bystry.
To ten, któremu miesiąc później prawie odgryzłam palec wskazujący. Cerber uderzył go otwartą dłonią w nos. Wyglądało to trochę niezdarnie, a trochę komicznie. Chudzielec kontra góra mięsa. Obaj asystenci wiedzieli, że nie zostali wybrani ze względu na bystre umysły. Odwalali czarną robotę. Przy okazji stali się częścią „eksperymentu”.
Dawno to było. Leżałam na stole, na głowie rósł guz, a w ustach czułam metaliczny posmak krwi. Cerber ochrzaniał ich tak długo i dobitnie, że w końcu nie wytrzymałam i roześmiałam się głośno. Cała trójka spojrzała na mnie zaskoczona, a ja przeskakiwałam spojrzeniem z jednego na drugiego, nie mogąc opanować spazmów.
– Widzicie, co się dzieje, kiedy mnie nie słuchacie – rzekł wtedy do nich, gdy nieco się uspokoił. Machnął ręką i kazał im mnie odpiąć, a potem zanieść z powrotem do celi. Nie omieszkał przy tym zwyzywać ich jeszcze na odchodne. – Następnym razem oskarżę was o celowe opóźnianie badań. To sabotaż na skalę państwa. Jasne?
Pokiwali głowami i posłusznie odeszli. Nasłuchałam się potem inwektyw z ich strony. Jednak nie bili mnie już. Bali się, że zostaną okrzyknięci zdrajcami. A to nie wróżyłoby dobrze ich karierom.
Jednak następnego dnia eksperyment przeprowadzono. Cerber zawezwał jakiegoś konowała, który obejrzał mnie dokładnie i określił mój stan jako „wystarczający”. Oczywiście mój pan i władca nie zgodził się z taką opinią.
– Wystarczająca to może być długość pańskich palców do dłubania w nosie – rzucił wściekle, po czym dodał: – Ja tu określam, co jest wystarczające, a co nie. – Wskazał na mnie palcem i wypalił: – Ma pan bardzo dokładnie określić jej kondycję fizyczną i psychiczną, a nie wygłaszać opinii na temat jej zdolności do brania udziału w eksperymencie.
Taki właśnie był. Apodyktyczny. Inteligentny. Zawzięty.
Koniec końców lekarz wykonał polecenie i przedstawił szczegółowy raport, którego nie udało mi się podsłuchać. Skoro jednak znów wylądowałam na stole, oznaczało to, że mój stan rzeczywiście był „wystarczający”. Musiał to jednak orzec sam Cerber. Mój pan i władca.
Wtedy jeszcze pyskowałam. Na parę chwil poczułam się pewniej, bo nie mogli mnie już bić. Wszystkim tak bardzo zależało na mojej dobrej kondycji – by eksperyment dał jak najlepsze wyniki.
A dziś przyszedł czas na to, by wykorzystać mnie w celu, w którym zostałam sprowadzona do Przedsionka Piekła.
Postawili mnie na nogi siłą, jednak nie krzywdząc i nie kalecząc. Ten ugryziony trzymał mnie za nadgarstki. Wykręcił je na tyle mocno, by zadać mi ból, jednak nie tak, by uszkodzić stawy. Ten mądrzejszy nie miał aż takiej siły w rękach, ale i tak mógłby mnie złamać na pół, napinając biceps. Trzymał mnie za ramię, niezbyt mocno, tyle bym nie mogła się wyrwać. Wąski korytarz był ciągiem plam ciemności i światła. Tam, gdzie samotne żarówki zwisały z sufitu na śliskich kablach, widać było kamienne ściany katakumb. Po bokach znajdowało się wiele wnęk, których nie opróżniono. Leżały tam stare szkielety pokryte pajęczynami kurzu i kołdrą porostów. Niektóre patrzyły na mnie czarnymi oczodołami, inne zajmowały się własnymi sprawami – powolnym procesem defragmentacji oraz budzeniem odrazy. Na końcu korytarza znajdowały się strome schody. Stopnie były trochę krzywe, wyłożone kamieniem. Skręcały spiralnie wokół ceglanego słupa postawionego tu parę wieków później niż najstarsze mury.
Wyszliśmy przez dawną zakrystię. Nietrudno było się bowiem domyślić, jaka była poprzednia rola tej budowli. Mury chciały sięgać nieba, podłużne okna dawno pozbyły się kolorowych witraży, obecnie zamurowane do połowy wpuszczały do wnętrza światło jedynie górną częścią. Ściany wciąż pokrywało bogactwo zdobień i fresków. Gdy podniosłam głowę, ze ściany spojrzał na mnie ubrany na czarno demon, którego oczy dawno straciły blask cytrynowej żółci i obecnie były jedynie wyblakłą pozostałością diabelskiego spojrzenia. Pilnujący stropu cherubin stracił rękę i nogę. Stary ołtarz wykorzystano – stał się nowym miejscem ofiarnym, nową religią była nauka, a Bogiem wiedza. Pod sklepieniem krzyżowym stała ogromna maszyna licząca, która sięgała niemal stropu. Chowała się w swojej metalowej klatce. Ze śmiechem powitałam jej widok. Wiedziałam, jak bardzo Cerber jej nienawidzi.
Dumny jak paw, zadziorny jak kot, niezdarny jak niemowlę. Pan i władca Przedsionka.
Przypięli mi ręce i nogi pasami, zmoczyli głowę czymś zimnym i gęstym, nałożyli gumową maskę na twarz. Chłód powoli oblepiał mnie całą, ściekał po ciele w dół. Poczułam w gardle ciało obce – potworność, którą wpychali mi do żołądka i płuc.
– Zaczynamy, szybko!
Usłyszałam głos, który zapowiadał, że będę musiała przetrwać horror. Wiedziałam bowiem, co mnie czeka. Czekałam na to ze strachem. Najpierw porwanie, niewiedza, przerażenie, a teraz już tylko oczekiwanie. Niech się już skończy. Niech znajdę wieczny spokój!
Z rurki wypłynął rzadki płyn, który zaczął mnie wypełniać. Jednocześnie dziesiątki igieł wbiły się w ciało, natleniając krew specjalną mieszanką hemoglobinową (słyszałam, jak ją nazywali). W uszach huczało, choć to jeszcze nie był sam eksperyment, a jedynie przygotowania.
– Czekaj… Czekaj…
Podali mi coś, co rozluźniło przeponę, nie mogłam odkaszlnąć, zakrztusić się ani zwymiotować. Głos Cerbera był zaburzony, ledwie słyszalny. Ale poznałabym go, choćby mi wypalili uszy żywym ogniem.
– Jeszcze…
Stał przy swojej aparaturze, tuż przede mną. Obraz zamazywał się i rozpuszczał, oczy wywijały fikołki, zmysły tańczyły kankana. Niewyraźny cień w białym kitlu. Zawsze zakładał go do pracy. Znałam go. Tak dobrze go znałam.
– Jeszcze…
Careya i Antonia nie widziałam. Pewnie Careya posłał na dach, a Antonia zostawił w odwodzie – to było oczywiste. Cerber cenił jedynie inteligencję i hardość, siła fizyczna była dla niego wartością drugorzędną. Panowie oprawcy byli więc podzieleni. Gdybym tylko miała siłę myśleć, jak to wykorzystać, może udałoby mi się ich na siebie napuścić. Może…
– Teraz!
Błysk, trzask. I zapłonęłam bielą, błękitem oraz wyblakłym fioletem.Rozdział trzeci
Exmore. Wenecja Nowego Świata. Pulsujące naczynie pompujące krew do serca Ameryki. Narośl wyrosła wokół podarunku bogów-naukowców. Prawdziwa stolica zachodniej półkuli. Jedno z kilku miejsc na ziemi, które przyciąga ludzi bardziej niż drapieżnika zapach krwi. Choć jedno drugiego nie wyklucza, więc można spotkać tutaj wielu polujących na kolejną ofiarę.
Janusz trzepnął Karola w ramię. Chłopak spojrzał na towarzysza i czekał na rozkaz. Otrzymał go. Krótki gest dłoni, machnięcie i wykrzywione palce. Ruszył wzdłuż skrzyń i po chwili zniknął między tymczasowym składowiskiem zboża a kupą gruzu pozostałą po starym silosie. O wypadki w dokach nie było trudno, a miejsca katastrof zawsze pilnowane są słabiej od reszty. Ochroniarze nie przepadali za rejonami, które słabo znali. Poza tym nie byli zainteresowani ochroną sterty cegieł, powyginanych drutów i spękanego kamienia. Na takie okazje czyhały Orły albo inne bandy. W oddali pracowały wysokie dźwigi, widać było wypukłe dachy magazynów, opasłe cielska sterowców, potężne statki handlowe unoszące się na wodzie – pękate krowy pełne dóbr wszelkiego rodzaju. W takim miejscu zawsze można było trafić na kogoś lub coś godnego uwagi.
Przybiegł Tadeusz. Szepnął Januszowi na ucho parę słów. Herszt bandy uśmiechnął się i odparł coś, posyłając tamtego śladem Karola. Sam wyciągnął zza pasa długi nóż. Pomachał do Gustawa, który leżał na dachu parterowego budynku. Wskazał mu wąską alejkę i pokazał dwa palce. Obserwator skinął głową.
Po paru minutach zza rogu wyszło dwóch elegancko ubranych, otyłych mężczyzn w eleganckich frakach. Jeden z nich miał na nosie binokle i przeglądał z przejęciem dokumenty. Drugi komentował ich treść, wskazując co rusz palcem któreś z miejsc. Szli szybkim krokiem, wyraźnie się spieszyli. Po chwili zaczęli się nerwowo rozglądać, zupełnie jakby zgubili drogę. Janusz aż nie mógł uwierzyć w podobne szczęście. Dwóch elegancko ubranych jegomościów. Z pewnością byli bogaci. Mieli ze sobą pieniądze, może też trochę biżuterii? A może któryś z tych nowoczesnych wynalazków, które pojawiały się ostatnio? Janusz zawsze chciał mieć odrobinę technicznej magii Bonaków.
Dał znak i wyskoczyli niemal równocześnie. Karol i Tadeusz z tyłu, Konrad i Gustaw z przodu. Janusz efektownie wkroczył na scenę jako ostatni. Napastnicy byli niżsi i mniejsi od napadniętych niemal o połowę, w dłoniach trzymali jednak rozmaite noże i sztylety, przy pasach mieli też rewolwery, a najstarszy – Konrad – nosił na plecach strzelbę. Mimo to starsi mężczyźni wydawali się rozbawieni. Mówili na zmianę:
– Co z tym zrobisz?
– Co to jest?
– Spływaj, bo cię zdzielę.
Dopiero gwizd Janusza im przerwał.
– To jest napad. Prosimy panów o opróżnienie kieszeni. Wszystkie panów kosztowności należą od teraz do mnie i mojej bandy.
Chłopcy zawtórowali mu trenowanym długo okrzykiem Orłów. Ten w binoklach wcisnął papiery w ręce drugiego i uniósł w górę laskę zakończoną białą główką.
– Słuchaj, smarkaczu, wiesz, kim ja jestem? Zostaniesz bez domu, wywalą cię na zbity pysk! Ojca nie przyjmą do pracy, a matka będzie żyła w nędzy! Tego chcesz? Co?
Janusz przez chwilę wpatrywał się w mężczyznę. W końcu wypalił przez zaciśnięte zęby:
– Nie mam rodziców. I gówno mnie obchodzi, kim jesteś, starcze. Oddasz mi wszystko albo poderżnę ci gardło.
– Ty mała gnido! Zgnijesz w więzieniu! Wszyscy zgnijecie! Plebs! Zwyczajny plebs! Za kogo ty się masz? Żeby mnie? Mnie?! – Wykrzykując ostatnie słowa, poczerwieniał na twarzy, a w kącikach wyschniętych ust pojawiła się piana.
Janusz nie dał się wyprowadzić z równowagi. Wręcz przeciwnie – utrata panowania przez tamtego sprawiała, że czuł się lepszy, inteligentniejszy i silniejszy. Skinął nieznacznie na chłopaków, którzy powoli ruszyli naprzód, wymachując bronią. Najważniejsza jest taktyka, tak sobie powtarzali. Kiedy zastraszysz ofiarę, nie będzie się broniła. To znacznie ułatwia pracę. Towarzysz zacietrzewionego grubasa nie był skory do agresji. Przycisnął tylko do piersi trzymane w rękach papiery. Stał na sztywnych nogach, trzęsąc się ze strachu. Jego agresywny towarzysz w złości rzucił binokle na ziemię i zamachnął się laską na Gustawa. Chłopak odskoczył i spojrzał pytająco na Janusza. Ten zrobił wymowny gest i podniósł ręce na wysokość piersi.
– Bierzcie go! – krzyknął, a Orły rzuciły się na ofiary.
Poczęli doskakiwać i cofać się, uderzać i uchylać przed ciosami laski wyposażonej w błyszczące okucia.
W końcu Tadeusz zdołał ugodzić mężczyznę od tyłu w udo. Ten zawył i zamachnął się na oślep. Trafił chłopaka w głowę. Tadeusz upadł na twardą powierzchnię ze skruszałego betonu. Bogacz zaklął głośno i chwycił się za ranioną kończynę. Banda tymczasem zamarła na widok nieruchomego kompana. Przez chwilę nie wiedzieli, co robić, po prostu stali w miejscu. Nie byli już rzezimieszkami, lecz zwykłymi, przerażonymi dziećmi. Karol przypadł do przyjaciela, chwycił za ramiona i zaczął potrząsać. Tadeusz jednak nie otwierał oczu. W tym czasie mężczyzna trzymający ważne dokumenty rzucił się do ucieczki. Ranny krzyknął za nim, tamten jednak ani myślał się odwrócić.
– Za nim! – ryknął Janusz.
Konrad i Gustaw natychmiast ruszyli za mężczyzną, który pospiesznie umykał z miejsca napaści. Nogi miał długie, ale krzywe, więc była szansa, że dogonią go, nim zdoła kogoś zaalarmować. Janusz tymczasem został sam na sam z ranionym. Karol wciąż trzymał w ramionach nieprzytomnego Tadeusza. Starszy człowiek uśmiechnął się krzywo.
– I co teraz? Hm? Już nie jesteś taki odważny, co, gnojku?
Janusz nie odpowiedział, tylko wydał z siebie dziki ryk i skoczył naprzód. Mężczyzna wydawał się zaskoczony. Ledwo zdążył zasłonić się laską, gdy chłopak ciął powietrze ostrym jak brzytwa nożem o zakrzywionym ostrzu. Może i wydłużony przedmiot służył zwykle do podpierania otyłego cielska, był jednak dobrą bronią w razie potrzeby. Wykonany z twardego materiału opierał się z łatwością ostrzu noża, a kto wie, może oparłby się i szabli. Janusz nie zamierzał jednak odpuścić. Wykorzystał swój niski wzrost i wciąż parł do przodu, wywijając długim ostrzem. W końcu udało mu się ciąć poprzecznie przez dłoń mężczyzny. Ten krzyknął z bólu, trysnęła krew i dwa palce upadły bezgłośnie na ziemię.
– Uciął mi… Mały gnój…
Janusz nie czekał, aż mężczyzna otrząśnie się z szoku. Zrobił dwa kroki do przodu i wepchnął ostrze w miękki brzuch. Cylinder spadł z głowy jegomościa, oczy zaszkliły się, a szczęka zacisnęła z taką siłą, że któryś z zębów nie wytrzymał i pękł.
Ciężkie ciało zwaliło się na ziemię. Mężczyzna przewrócił się na plecy, charcząc i jęcząc. Trzymał się za mocno krwawiący brzuch.
Janusz spojrzał na Karola.
– Co z nim? – spytał zimno.
Karol wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Oddycha, ale jest nieprzytomny.
Janusz skinął głową.
– Dasz radę go stąd zabrać?
– A… a ty?
– Ja przejrzę jego kieszenie.
Karol wpatrywał się tępo w przywódcę bandy. Ocucił go dopiero głośny krzyk.
– Śpisz? Do roboty!
Zebrał się w sobie, pochwycił Tadeusza i zaczął go stawiać na nogi. W końcu udało mu się przerzucić ciało przyjaciela przez ramię. W tym samym czasie Janusz przystąpił do przetrząsania zakamarków odzieży napadniętego bogacza. Przypięty do pasa portfel szybko znalazł nowego właściciela. Wnętrze eleganckiego ubrania mieściło w sobie kartki papieru, zegarek kieszonkowy z dewizką oraz srebrną papierośnicę z luźno wrzuconymi banknotami obok samotnego papierosa. Chłopak wszystko pakował do worka. Na koniec zdarł złote spinki z mankietów rannego i przyjrzał się jego uzębieniu. Niestety – tu nie było żadnych złotych elementów.
Janusz pochylił się nad półprzytomnym mężczyzną. Poklepał go otwartą dłonią po twarzy.
– I co teraz? – spytał. – Co, gnojku? Gdzie twoja odwaga?
Następnie wstał i rzucił się do ucieczki, by po chwili zniknąć w ciasnej zabudowie doków.