- promocja
Przedwojenna Polska w liczbach - ebook
Przedwojenna Polska w liczbach - ebook
Fascynująca i bezkompromisowa panorama II Rzeczpospolitej: państwa wielkiego sukcesu, jeszcze większych wyzwań i wprost nieprawdopodobnych kontrastów. Ile zarabiał typowy mieszkaniec przedwojennej Warszawy, na co wydawał swoją pensję i ile kosztowały go codzienne zakupy? Dlaczego w przedwojennej Polsce niemal nikt nie mógł marzyć o własnym pokoju, a miliony – nawet o własnym łóżku? Jakie przestępstwa popełniano najczęściej, ilu Polaków nie potrafiło czytać ani pisać i które choroby były głównymi przyczynami śmierci?
Zespół portalu WielkaHISTORIA.pl – najpopularniejszego w Polsce magazynu o historii – odsłania rzeczywistość sprzed stulecia w oparciu nie tylko o oficjalne statystyki, ale też dotąd nieznane lub celowo fałszowane i ukrywane liczby. Przeczytaj o kraju, w którym pociągi wykolejały się średnio co 33 godziny i nagminnie spóźniały o 90 lub więcej minut, ale lot z Warszawy do Krakowa kosztował zaledwie 40 złotych. O Polsce, w której tylko 5% dróg nadawało się do jazdy samochodem, ale która w ciągu jednej dekady zdołała zbudować jeden z najprężniej działających portów nad Bałtykiem. I w której o wynikach wyborów decydowały kobiety, a mimo to żadna z nich nie weszła w skład rządu. Na rynku pracy oferowano im zaś stawki nawet o 40% niższe niż mężczyznom.
Warunki życia, transport, rozrywka, gospodarka, codzienne wyzwania, wojsko, używki, rewolucje technologiczne i sny o koloniach. II Rzeczpospolita taka, jaką była naprawdę.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16557-1 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk przygotowały środowiska polonijne w Stanach Zjednoczonych. W schyłkowych miesiącach pierwszej wojny światowej miał przypominać zwykłym Amerykanom o toczonej przez Polaków walce o niepodległość. Miał też uzmysłowić im, gdzie właściwie leży i jak wygląda Polska. Zadanie było o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Wbrew temu, czego uczą szkolne podręczniki, państwo polskie nie zrodziło się nagle, z dnia na dzień, w listopadzie 1918 roku. Jego formalne i faktyczne podstawy budowano już od dwóch lat. Też w listopadzie, tyle że 1916 roku, władcy Cesarstwa Niemieckiego i Austro-Węgier uroczyście ogłosili utworzenie odrębnego Królestwa Polskiego. Niemiecka orkiestra wojskowa odegrała _Boże coś Polskę przez tak liczne wieki_, na warszawskim ratuszu wywieszono godło z Orłem Białym, wszędzie zaroiło się od biało-czerwonych flag. Oczywiście dwóm cesarzom nie leżały na sercach losy podbitego narodu, ale chęć pozyskania rekrutów. Raz rozpoczętego procesu nie dało się już jednak zahamować, a rozpalonych aspiracji – wygasić.
Z początkiem 1917 roku zaczęto formować organy polskich władz, rzecz jasna ściśle podporządkowane Niemcom. Tymczasowa Rada Stanu, istniejąca od stycznia do sierpnia 1917 roku, zatrudniała łącznie około 150 osób. Komisja Przejściowa, którą następnie wyłoniono miała już 350-osobowe kadry. Z kolei Rada Regencyjna – sprawująca formalną władzę aż do listopada 1918 roku i zwykle rozumiana jako zupełnie bezwładne kilkuosobowe grono – zorganizowała polski personel urzędniczy i sądowy idący w tysiące.
Nic dziwnego, że późniejszy minister sprawiedliwości Stanisław Bukowiecki stanowczo podkreślał, że polska państwowość zaczęła się nie w listopadzie 1918 roku, ale w styczniu 1917, gdy powołano pierwsze jej organy zwierzchnie. Wybitny prawnik i komentator spraw ustrojowych dodał oczywiście, że była to „państwowość ułamkowa”. Polska pozostawała zależna od okupantów, ale przede wszystkim była krajem… bez terytorium.
W cesarskiej odezwie z listopada 1916 roku nie podano zasięgu tworzonego organizmu politycznego. Miał on zostać ustalony w bliżej nieokreślonej przyszłości i w niesprecyzowany sposób. Jasne było tylko to, że Niemcy nie wyrzekną się na rzecz Polski własnych terytoriów, zagarniętych u schyłku XVIII stulecia. Pomorze i Wielkopolska miały pozostać w granicach Rzeszy. Podobnie Galicję zamierzano zachować przy Austro-Węgrzech. W akcie podkreślono, że odrębna Polska powstanie tylko z ziem „wydartych rosyjskiemu panowaniu”.
Nawet tę deklarację należało rozumieć bardzo wąsko. Wprawdzie na mocy separatystycznego pokoju zawartego z ogarniętą walkami rewolucyjnymi Rosją Niemcy zajęli obszary sięgające aż za Mińsk, nie zamierzali jednak przydzielać ich Polsce. Rada Regencyjna sprawowała swoją ograniczoną władzę tylko na części terenów dawnej Kongresówki – kadłubowej Polski należącej przed wojną do caratu.
Kongresówka w 1914 roku liczyła 127 700 kilometrów kwadratowych i była zamieszkana przez około 13 mln mieszkańców. Z tego obszaru Niemcy i Austriacy wykroili niewiele ponad 105 000 kilometrów kwadratowych, z ludnością szacowaną na 8,5–9,5 mln, jako tak zwane ziemie okupowane.
Suwalszczyznę i część dawnej guberni siedleckiej przyłączono do odrębnego tworu administracyjnego – Ober-Ostu. Także ziemia chełmska z Zamościem miała zostać oderwana od Polski i zaliczona w granice zależnego od państw centralnych państwa ukraińskiego. Bardzo możliwe, że po zwycięskiej wojnie dokonanoby jeszcze kolejnych „korekt”. W interesie Berlina i Wiednia leżała przecież tylko budowa małej, słabej i w pełni uzależnionej Rzeczpospolitej.
Polonijna pocztówka z 1918 roku. Tak zachęcano Amerykanów do poparcia sprawy polskiej.
Gdyby losy konfliktu potoczyły się po myśli Kaisera i Habsburgów, Królestwo Polskie byłoby państwem kilkumilionowym, o terytorium porównywalnym z dzisiejszą Serbią albo Czechami. Taki scenariusz nie zadowalał żadnego ze stronnictw politycznych nad Wisłą. Nie było jednak zgody co do tego, o jaką alternatywę należy walczyć.
Autorzy anglojęzycznej pocztówki z 1918 roku wybrali wariant maksimum. Na mapie ukazali Rzeczpospolitą w granicach sprzed pierwszego rozbioru – obejmującą obszary aż po Witebsk, linię Dniepru i przedpola Kijowa. A dla jasności zaznaczyli jeszcze, że są to wszystko tereny stale zamieszkiwane przez Polaków – zupełnie jakby nie istniał żaden inny naród roszczący sobie do nich pretensje.
Czy liczyli, że uda się powrócić do rzeczywistości z czasów husarii i złotej, szlacheckiej wolności? Wątpliwe. Prędzej chcieli przekonać aliantów, że dawne mocarstwo zasługuje na coś więcej niż tuzin miast i niespełna 100 000 kilometrów kwadratowych terytorium.W pierwszych dniach listopada 1918 roku mało kto przejawiał naprawdę buńczuczne ambicje. Zdawano sobie sprawę, że przesunięcie granic na dowolnym odcinku będzie oznaczać konflikty z sąsiadami. Trudno się dziwić chociażby Józefowi Piłsudskiemu, który przed zwolnieniem z niemieckiej niewoli wprost stwierdził, że nie zamierza umierać za Gdańsk i Poznań. A więc: że pogodzi się z tym, iż oba miasta oraz cały zabór pruski pozostaną w Niemczech.
Niektórzy twierdzą, że Komendant kłamał, wodził dotychczasowego okupanta za nos. Ale chyba raczej dał pokaz zdrowego realizmu – zwłaszcza że w tym czasie skala politycznego i wojskowego upadku Niemiec wciąż nie była jasna.
Podręczniki podają, że 10 listopada 1918 roku Józef Piłsudski przybył do Warszawy, a nazajutrz przejął władzę zwierzchnią nad Polską od Rady Regencyjnej. Jest to spore uproszczenie. Faktycznie w pierwszych tygodniach niepodległości Naczelnik Państwa i rząd Jędrzeja Moraczewskiego sprawowali pieczę nad niewiele więcej niż tylko Warszawą, Łodzią i okolicami. Państwo polskie nadal nie miało granic, a urzędy zwierzchnie nie cieszyły się akceptacją ani nad Wisłą, ani tym bardziej zagranicą.
16 listopada Piłsudski nadał depeszę do przywódców zwycięskich mocarstw oraz do władz „wszystkich państw wojujących i neutralnych”, by notyfikować nawet nie odrodzenie, ale „istnienie Państwa Polskiego Niepodległego”. Wiadomość pozostała bez odpowiedzi, a polską podmiotowość w 1918 roku uznały tylko Niemcy, wciąż wierzące, że świeżo mianowany Naczelnik Państwa nie pozwoli umierać za Gdańsk i Poznań.
Depesza dotykała kwestii zasięgu terytorialnego kraju. Była jednak nie mniej enigmatyczna niż akt dwóch cesarzy z 1916 roku. Józef Piłsudski stwierdził tylko, że Polska obejmuje… „wszystkie ziemie zjednoczonej Polski”. Cokolwiek by to miało oznaczać. Brak precyzji nie powinien dziwić. Nawet po tym, jak Naczelnik Państwa poszedł na kompromis ze środowiskami prawicowymi, po tym jak w styczniu 1919 roku powołano rząd Ignacego Paderewskiego, a państwa Ententy stopniowo zaczęły nawiązywać relacje z Rzeczpospolitą, zasięg władzy warszawskich urzędów zwierzchnich był więcej niż skromny.
Minister spraw wewnętrznych i nieoficjalny wicepremier Stanisław Wojciechowski o początkach 1919 roku pisał: „Jako minister miałem sprawować władzę jedynie na obszarze byłej Kongresówki, z wyjątkiem paru powiatów północnych, okupowanych jeszcze przez Niemców”. W Galicji rządziła powołana przez miejscowych polityków Polska Komisja Likwidacyjna, a następnie – formalnie zależna od Piłsudskiego, ale faktycznie ciesząca się daleko posuniętą suwerennością – Komisja Rządząca. Dopiero w marcu 1919 roku na jej miejsce utworzono stanowisko delegata rządu. Choć nawet to nie oznaczało unifikacji, bo urzędnik miał własną „radę przyboczną”, a w myśl rozporządzenia jego władza odpowiadała dawnej pozycji namiestnika Galicji.
Bój o Małopolskę Wschodnią
Zbrojne walki o granice Polski podjęto jeszcze zanim zakończyła się pierwsza wojna światowa, zanim Piłsudski został zwolniony z twierdzy w Magdeburgu, a w Warszawie ukonstytuował się pierwszy niepodległy rząd. 1 listopada 1918 roku członkowie ukraińskiej organizacji spiskowej powołanej w szeregach rozpadającej się właśnie armii austro-węgierskiej, przystąpili do opanowywania Lwowa. Błyskawiczna akcja sprawiła, że w ciągu jednego dnia większość gmachów publicznych i przeważająca część metropolii znalazły się w rękach Ukraińców, którzy proklamowali utworzenie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.
Deklaracja niepodległości zapoczątkowała zaciekłe walki o miasto. Polskie organizacje konspiracyjne i oddziały ochotnicze zdołały wystawić łącznie około 6000 żołnierzy. W tej liczbie było niemal 1500 studentów oraz uczniów – w tym nawet podrostków ze szkół powszechnych – nazywanych „orlętami lwowskimi”.
Ukraińcy dysponowali nieco większymi siłami. Na ich korzyść działała też inicjatywa. To oni byli początkowo w ofensywie, a Polaków zmuszono do kontrdziałania. Bój o miasto zakończył się dopiero po trzech tygodniach – nocą z 21 na 22 listopada, po tym jak do Lwowa dotarły oddziały posiłkowe z Zachodniej Małopolski.
Łączne straty po stronie polskiej są tematem kontrowersji. Profesor Michał Klimecki, autor pracy _Polsko-ukraińska wojna o Lwów i Galicję Wschodnią 1918–1919_ podaje, że do 22 listopada zginęło i zmarło od ran 439 obrońców miasta. Te liczby można odnaleźć także w wielu innych pracach. Damian K. Markowski przytacza jednak wartości niższe: do 210 poległych i zmarłych od ran, ale też 700 lżej rannych. Poza tym śmierć poniosło nawet ponad 300 cywilów. Straty ukraińskie jeszcze trudniej oszacować. Ołeksa Kuźma, autor wydanego w roku 1931, kompleksowego opisu walk z ukraińskiej perspektywy, szacował je na 250 zabitych i 500 rannych.
_Orlę lwowskie._ Mały obrońca miasta na obrazie Wojciecha Kossaka.
Odbicie miasta nie zakończyło krwawego konfliktu. W rękach Ukraińców nadal znajdowała się większość Galicji Wschodniej. Wojna o nią toczyła się aż do lata 1919 roku. Dopiero w połowie lipca oddziały polskie zdołały wyprzeć wrogie siły za linię Zbruczu. W całym konflikcie zginęło około 10 000 polskich żołnierzy i 15 000 ukraińskich. Straty wśród ludności cywilnej trudno określić, ale zdaniem profesora Klimeckiego były one niższe.
Tak drogo okupiony sukces zbrojny nie gwarantował korzyści politycznych. Polska ofensywa spotkała się z krytyczną oceną mocarstw zachodnich. 21 listopada 1919 roku Ententa wyraziła wprawdzie zgodę na wojskową okupację Galicji Wschodniej, ale tylko tymczasowo. Rzeczpospolita otrzymała mandat, pozwalający sprawować zwierzchność nad regionem przez 25 lat. Nie miała więc być to część państwa, ale tylko swoista kolonia, zorganizowana według podobnych zasad, co przejęte od przegranych państw posiadłości w Iraku, Palestynie czy Tanganice.
Wielkopolska i Pomorze
Na południowym wschodzie walczyły siły dwóch narodów dopiero dążących do zdobycia bądź ugruntowania swej niezależności. Na rubieży zachodniej podjęto tymczasem walkę z przegranym, ale jednak mocarstwem – Niemcami. W pierwszych dniach grudnia 1918 roku świeżo powołany, polski Sejm Dzielnicowy w Poznaniu zdecydował o utworzeniu w każdej wielkopolskiej miejscowości Straży Ludowej. Siły samoobrony bardzo szybko stały się nieodzowne.
26 grudnia do stolicy regionu przyjechał Ignacy Paderewski: sławny artysta i niezwykle wpływowy agitator sprawy polskiej w Ameryce, już wtedy przez wielu widziany w roli przyszłego przywódcy kraju. Jak podkreślał chociażby profesor Bogusław Polak, jego wizyta „zaostrzyła nastroje antyniemieckie, doprowadzając do wybuchu powstania”. Do 6 stycznia 1919 roku Polacy opanowali miasto. Stopniowo walki ogarnęły też resztę Wielkopolski. W połowie miesiąca oddziały powstańcze liczyły już około 14 000 żołnierzy, pod koniec – 27 600. Powstanie potrwało do połowy lutego. Znawca historii zrywu, profesor Bogusław Polak, szacował, że w walkach zginęło około 850 polskich żołnierzy. Wydana w 2008 roku szczegółowa _Lista strat powstania wielkopolskiego_ zawiera znacznie więcej nazwisk. Wymieniono na niej 2256 osób, ale są to też powstańcy, który zmarli z powodu chorób lub w niewoli, zginęli w wypadkach, zaginęli.
„Jak się słusznie podkreśla, zryw ludności Wielkopolski był pierwszym zwycięskim powstaniem zbrojnym” – komentował profesor Marian Leczyk. Z kolei Tadeusz Jędruszczak podkreślał – w publikacji wydanej na początku lat 80. XX wieku – że sukces powstańców był możliwy dzięki szalejącej właśnie nad Sprewą rewolucji. Historyk w mundurze pułkownika, długo związany z Wojskową Akademią Polityczną, wszędzie dopatrywał się wpływów rewolucyjnych. W tym konkretnym przypadku miał jednak rację. Wielkopolski zryw nastąpił w momencie największego osłabienia Niemiec i politycznego chaosu, uniemożliwiającego zwartą, skuteczną reakcję. Kiedy z końcem zimy sytuacja w Berlinie zaczęła się normować, polscy powstańcy kontrolowali już niemal całą Prowincję Poznańską. Zaskakująco stanowcze wsparcie dla ich wysiłków nadeszło ze strony Ententy.
Granice Wielkopolski w myśl traktatu wersalskiego. Zaznaczono obszary Prowincji Poznańskiej utracone na rzecz Niemiec (na zachodzie i północy) oraz ziemie „przyłączone bez plebiscytu” (na południu).
W lutym 1919 roku zwycięskie mocarstwa negocjowały z Niemcami warunki przedłużenia rozejmu. Marszałek Francji Ferdinand Foch postawił wówczas ultimatum: spokój miał być podtrzymany tylko, jeśli Niemcy zaakceptują przebieg frontu w Wielkopolsce i odwołają ofensywę przeciwko Polakom. Linia walk stała się linią demarkacyjną, mającą obowiązywać do czasu, aż zostanie podpisany układ pokojowy regulujący także tę kwestię.
Tak długo, jak trwały pertraktacje, w Polsce poważnie obawiano się nawet bezprawnej i sprzecznej ze zobowiązaniami niemieckiej ofensywy, która – podobnie jak wcześniej powstanie wielkopolskie – postawiłaby Ententę przed faktami dokonanymi. Do wznowienia działań zbrojnych jednak nie doszło, a 28 czerwca 1919 roku łącznie 27 państw „sprzymierzonych i skojarzonych” podpisało „traktat pokoju” z pokonanymi Niemcami.
Tak zwany traktat wersalski regulował przebieg wszystkich granic państwa niemieckiego. W Wielkopolsce wyznaczono linię nawet nieco korzystniejszą dla Polaków od wcześniejszej linii frontu. Rzeczpospolita otrzymała też Pomorze Nadwiślańskie, choć z bardzo ograniczonym dostępem do Bałtyku. Linia brzegowa miała mieć zaledwie 140 kilometrów. Co najważniejsze, mocarstwa nie zgodziły się przekazać Polsce żadnego portu – tylko dwie małe przystanie rybackie: na Helu i w Pucku. Gdańsk, o który zażarcie walczyła polska delegacja, zyskał status wolnego miasta. Konstrukcja traktatu i kontekst polityczny sprawiały jednak, że już w 1919 roku słusznie spodziewano się, że metropolia pozostanie w orbicie Niemiec.
Republika Weimarska zwlekała z podpisaniem _Umowy o wycofaniu wojsk z odstąpionych obszarów i oddaniu zarządu cywilnego_ aż do listopada 1919 roku. Ratyfikacja przeciągnęła się do początku roku 1920. W Wielkopolsce opóźnienie to nie niosło istotnych skutków. Sytuacja była w pełni czytelna. Mimo to nawet na tym obszarze władza rządu w Warszawie długo pozostawała iluzoryczna. Aż do połowy sierpnia 1919 roku rolę organu zwierzchniego byłej Prowincji Poznańskiej pełniła lokalna Naczelna Rada Ludowa. Nadal też istniała… granica między Wielkopolską i dawnym Królestwem Polskim. O tym, jak silnie i długo wielkopolanie podkreślali swoją niezależność czytelnie świadczy incydent opisany przez prasę na przełomie lipca i sierpnia 1919 roku. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” informował, że rząd w Warszawie otrzymał z Poznania wiadomość, iż „Naczelna Rada Ludowa żąda wycofania z terytorium byłego zaboru pruskiego wszystkich oddziałów wojskowych przysłanych z Kongresówki”. Podobno lokalnym politykom „chodziło przede wszystkim o zachowanie kordonu granicznego, a to w tym celu, aby Wielkopolskę uchronić od agitacji wywrotowej płynącej z Kongresówki”.
Z uwagi na opóźniające działania Niemców przyłączenie Torunia i Pomorza mogło nastąpić dopiero z początkiem 1920 roku. Znów spodziewano się poważnego oporu. Front Pomorski, który sformowano w celu przejęcia pieczy nad obszarem liczył 27 000 żołnierzy. W tej liczbie znalazła się aż ¼ całej polskiej kawalerii. Wojska zmierzające na Pomorze dysponowały też ponad 400 karabinami maszynowymi i 100-działową artylerią. Zabezpieczenie miała im zapewniać grupa lotnicza (9 maszyn) oraz 5 pociągów pancernych. Do realizacji traktatu wersalskiego Polacy przystąpili jak do wojny.
Środki ostrożności nie powinny dziwić. Na Pomorzu uniknięto rozlewu krwi, ale walki wielokrotnie wstrząsały Górnym Śląskiem.
Spór o Górny Śląsk
Sprzymierzone mocarstwa zdecydowały, że o przynależności kluczowego z perspektywy gospodarczej obszaru zdecydują sami jego mieszkańcy drogą plebiscytu. Dane demograficzne mogły sugerować, że Polacy zwyciężą w cuglach, niezależnie od formy i terminu głosowania. Według spisu dzieci szkolnych przeprowadzonego w 1911 roku aż 71,1% uczniów na Górnym Śląsku miało pochodzenie polskie. Z kolei powszechny spis ludności z roku 1910 podawał, że w całej populacji obszaru Polacy stanowili 57,3%. Mimo pozornej przewagi, Niemcy spodziewali się zwycięstwa i dokładali wszelkich starań, by je osiągnąć.
Polski afisz z okresu przygotowań do plebiscytu na Górnym Śląsku. Nadmiar liczb nie pomagał w podjęciu decyzji.
„Dominacja ekonomiczna żywiołu niemieckiego, jego przewaga polityczna i całkowite podporządkowanie władz administracyjnych dawały mu korzystniejszą sytuację w przyszłym plebiscycie” – skomentował historyk Mieczysław Wrzosek. Prowadzono bezwzględną akcję propagandową, obrzydzano państwo polskie jako oparte na wyzysku, nietrwałe i grożące bankructwem śląskim robotnikom. W wielu przypadkach agitacja okazywała się skuteczna, a nacisk wywierały też bojówki, siły porządkowe czy wreszcie niemieccy fabrykanci, kontrolujący przepływ pieniądza i zapewniający miejsca pracy.
W odpowiedzi na niemieckie nadużycia jeszcze przed plebiscytem na Górnym Śląsku dwukrotnie wybuchały zbrojne zrywy. W pierwszym, podjętym w sierpniu 1919 roku, wzięło udział około 23 000 powstańców. W drugim – w sierpniu 1920 roku – kilkanaście tysięcy. Zwolennicy przynależności do Polski nie tylko zresztą bili się za sprawę, ale też nasilali własne działania propagandowe.
„Wydano 100 000 broszur propagujących ideę powrotu Górnego Śląska do Polski, liczne opracowania naukowe na ten temat, setki tysięcy odezw i plakatów, przeprowadzono kursy dla agitatorów” – wyliczał Marian Leczyk. Na afiszach sypano liczbami jak z rękawa. Jeden z plakatów, pochodzący zapewne z roku 1920, zawierał pełną statystykę własności gospodarstw na Górnym Śląsku. Starano się pokazać, że połowa ziemi w regionie plebiscytowym należy do zaledwie 258 junkrów. Pod diagramem widniała też informacja, że średnie gospodarstwo wielkiego niemieckiego właściciela ziemskiego ma powierzchnię odpowiadającą majątkom 7830 chłopów małorolnych. Autorzy przekonywali, że Rzeczpospolita rozda prostym Ślązakom ziemię. Przekaz, choć atrakcyjny, był zarazem wyjątkowo zawiły. Podobny mankament widać też na ulotce komentującej wydobycie węgla. Druk straszył, że Niemcy po utracie kopalń „będą ginęli z głodu i chłodu” i że każdy „kto chce tego uniknąć” powinien głosować za Polską. Problem w tym, że tak skonstruowany slogan mógł skłaniać… do przeciwnej decyzji. Bo przecież dopiero przegrana Niemców w plebiscycie groziła śmiercią „z głodu i chłodu”. A poza tym powszechnie wiedziano, że bez Śląska Polska nie ma prawie żadnych zasobów węgla. Resztę ulotki wypełniono litanią liczb. Podano tony wydobycia, procentowe udziały poszczególnych okręgów węglowych, rozstrzygnięcia graniczne wpływające na własność złóż. Znów był to przekaz niesamowicie zachwaszczony. A za ciekawą można w nim uznać chyba tylko wiadomość, że Górny Śląsk przynosił państwu niemieckiemu 22,6% jego węgla. Niemcy wołali o wiele prościej: Polska to brak pracy, bieda, anarchia. A przede wszystkim zawsze niebezpieczna zmiana; odejście od tego, co było znane i stabilne.
Wybory zorganizowane 20 marca 1921 roku zakończyły się zdecydowaną porażką akcji polskiej. Frekwencja była maksymalna. Zagłosowało 97,5% uprawnionych, a więc niemal każdy, kto tylko był w stanie dotrzeć do lokalu. Za przynależnością do Rzeczpospolitej opowiedziało się 40,4% Ślązaków. Za Niemcami – 59,6%. Nieznacznie lepiej wyglądały wyniki dzielone według obszarów administracyjnych. Polskę wybrali mieszkańcy 46,3% gmin, Republikę Weimarską – 53,7%. I ten rezultat był jednak dotkliwą porażką, bo Niemcy odnieśli – by zacytować profesora Uniwersytetu Śląskiego Ryszarda Kaczmarka – „pełny, bezapelacyjny triumf” w niemal wszystkich miastach. Uzyskali też przytłaczającą przewagę na obszarach najbardziej uprzemysłowionych i bogatych w złoża węgla.
Porównanie sytuacji w Republice Weimarskiej i w Polsce według niemieckiego plakatu z 1921 roku.
W polskiej literaturze dominuje opinia, że rezultaty wyborów nie oddawały faktycznych intencji Ślązaków. Mieczysław Wrzosek, autor książki _Powstania śląskie 1919–1921_, stwierdził wprost, że „wynik plebiscytu był sfałszowany”. Co ważne, nie chodzi o klasyczne oszustwo – nikt nie sugeruje, że Niemcy dosypywali karty wyborcze do urn. Wykorzystali natomiast w pełnej rozciągłości przepis… wywalczony przez stronę polską. Pod naciskiem Warszawy mocarstwa sprzymierzone zgodziły się, by do głosowania dopuścić nie tylko osoby zamieszkałe na Górnym Śląsku, ale też każdego, kto przyszedł tam na świat, pod warunkiem że osoba ta stawi się w rodzinnej miejscowości w dniu plebiscytu. Była to, jak pisał Wrzosek, „fatalna koncepcja”. Niemcy zaprzęgli organizacje patriotyczne, aparat państwowy, a nawet struktury wojska, by zapewnić i opłacić transport dla każdego, kto pragnął oddać głos za Vaterlandem, a w roku 1921 zamieszkiwał w innej części kraju. „Podobnych działań nie podjęto po stronie polskiej” – podkreśla Ryszard Kaczmarek. A bez nich trudno było oczekiwać, że emigranci zarobkowi – raczej zamieszkujący dalej na zachodzie, w zagłębiu Ruhry albo Francji niż w Polsce – zdołają dotrzeć z powrotem do dawnych domów.
Koniec końców w plebiscycie zagłosowało aż 191 000 emigrantów (19,3% wszystkich głosów), z których 95% opowiedziało się za Niemcami. Te głosy w wielu gminach przesądziły o końcowym wyniku. Nie jest natomiast prawdą, że gdyby do plebiscytu dopuszczono tylko faktycznych mieszkańców prowincji, Polacy odnieśliby ogólne zwycięstwo, odpowiadające stosunkom narodowościowym w regionie. Spośród głosów miejscowych 53,3% oddano na Niemcy, a 47,7% na Polskę.
Wielu Ślązaków wrzuciło do urny kartę z napisem „Niemcy/Deutschland”, bo tego oczekiwali ludzie, od których byli zależni. Wielu innych uwierzyło propagandowym hasłom, którymi byli bombardowani od dwóch lat. Oddali głos za Republiką Weimarską, bo tak podpowiadał im osobisty interes: chcieli mieć emerytury, powszechną służbę zdrowia, bezpieczne zatrudnienie. To wszystko, czego w myśl plakatów brakowało w Polsce. A często nie tylko w myśl plakatów, ale też faktycznie.
W następstwie plebiscytu powstała obawa, że Polska otrzyma tylko 25% Górnego Śląska, bez okręgu przemysłowego. To właśnie była przyczyna wybuchu kolejnego i największego ze zrywów zbrojnych. Zaczęło się 2 maja 1921 roku od strajku generalnego, który objął 80% robotników. Następnie do otwartej walki przystąpiła „Obrona Plebiscytu”, mająca przeszło 40 000 zaprzysiężonych członków. Walki potrwały aż do 25 czerwca, przynosząc po obu stronach dotkliwe straty. Oficjalny polski raport, opublikowany w roku 1936, podawał liczbę 1721 zabitych. Dla porównania w pierwszym powstaniu śląskim zginęło po stronie polskiej 477 osób, a w drugim – 78. W 1921 roku bardzo wielu było też rannych – około 3000. Po stronie niemieckiej straty były w przybliżeniu dwa razy niższe. Szacowano, że zginęło 800 osób, a 1500 odniosło rany.
Jak pisał chociażby Marian Leczyk, zryw zbrojny „w decydującej mierze” wpłynął na rozstrzygnięcia mocarstw. Komisja świeżo powołanej Ligii Narodów przyznała Rzeczpospolitej jedną trzecią obszaru plebiscytowego, w tym okręg przemysłowy z Królewską Hutą i Katowicami. Po polskiej stronie granicy znalazło się też 50% zakładów hutniczych i 70% kopalń węgla.
O podobnym – umiarkowanym, ale jednak – sukcesie nie mogło być mowy na granicy północnej. Na Warmii, Mazurach i Powiślu plebiscyt przeprowadzono 11 lipca 1920 roku. Wyniki były katastrofalne. W okręgu kwidzyńskim za Polską oddano tylko 7,6% głosów, na Warmii i Mazurach – symboliczne 2,2%. Znów istotną rolę odegrała polityczna i ekonomiczna presja ze strony niemieckich władz. Nie to był jednak argument rozstrzygający. Głosowanie odbyło się dokładnie w czasie, gdy na Warszawę parły wojska bolszewickie, a dalsze istnienie państwa stało pod znakiem zapytania. To zaś nie skłaniało do opowiadania się za Rzeczpospolitą.
Nie po raz pierwszy polskie aspiracje na ziemiach centralnych i zachodnich ucierpiały ze względu na ekspansję prowadzoną na kierunku wschodnim. Był to wynik koncepcji przyjętej już w pierwszych dniach niepodległości. Józef Piłsudski i jego ludzie szansę na sukces polskiej państwowości upatrywali na dawnych Kresach. W listopadzie 1918 roku, zaraz po objęciu władzy, Naczelnik Państwa pisał:
Granice przyszłej Polski winny jej zabezpieczać możliwość ekspansji na wschód. Kolonizacja na wschodzie stanowi konieczny warunek odrodzenia i rozwoju zrujnowanego przemysłu, jedyne pole zatrudnienia masy bezrobotnych, inaczej skazanych na emigrację przymusową.
Z jego przemyśleniami gospodarczymi z perspektywy czasu trudno się zgodzić. Nie ulega za to wątpliwości, że przyjęta koncepcja odcisnęła trwałe piętno na losach kraju. Przyniosła nie tylko szansę wielkiej ekspansji, ale też porażające straty w ludziach i majątku.Konfrontacja bolszewickiej Rosji, powstałej na zgliszczach caratu i Polski, odrodzonej za sprawą upadku trzech mocarstw zaborczych, była nieunikniona. Już rewolucja październikowa 1917 roku i odzyskanie niepodległości przez Rzeczpospolitą rok później zapowiadały wybuch nowej wojny.
Władze w Warszawie planowały ekspansję daleko na wschód, poza granice terenów zdominowanych przez ludność polską, uznając że mają tam swoje żywotne interesy. Bolszewicy pragnęli z kolei wzniecić płomień rewolucji nie tylko na wszystkich ziemiach dawnej, imperialnej Rosji, ale też – zanieść go do Europy Zachodniej. Cele były z gruntu sprzeczne. A zbrojne starcie stanowiło tylko kwestię czasu.
Do pierwszych regularnych walk z prącą na zachód Armią Czerwoną doszło w połowie lutego 1919 roku na Białorusi i Wileńszczyźnie. W połowie kwietnia Polacy przeszli do ofensywy, zajmując Wilno, a później Baranowicze i Nowogródek. Kolejne natarcie, trwające od lipca do października 1919 roku, pozwoliło na obsadzenie linii Dźwiny, Berezyny i Ptyczy.
Jesień 1919 roku była dla bolszewików niezwykle trudna. Wojna domowa w Rosji właśnie wchodziła w decydująca fazę. Komisarzom ludowym zagrażała ofensywa „białych” armii generałów Judenicza i Denikina oraz admirała Kołczaka. Gdyby ich działania zostały skoordynowane z natarciem oddziałów polskich, powstałaby szansa rozprawienia się z czerwonym reżimem. Naczelnik państwa Józef Piłsudski nie przystał jednak na współpracę z „białymi”, zdając sobie sprawę z antypolskiej postawy byłych carskich generałów. Ci niezmiennie trwali przy haśle niepodzielnej Rosji „od Kalisza do Władywostoku”, a w razie zwycięstwa zamierzali dążyć do rewindykacji polskich terytoriów. Skonfrontowany z dwiema wrogimi siłami, Piłsudski uznał bolszewików za mniejsze zagrożenie dla niepodległego bytu Rzeczpospolitej. Opór „białych” stopniowo zaś słabł i wygasał.
Polskie wojska wkraczające 7 maja 1920 roku do Kijowa. Sukces okazał się niezwykle krótkotrwały.
Aż do końca kwietnia 1920 roku na froncie polsko-bolszewickim trwał impas. Podjęto nawet bezpośrednie negocjacje. Bolszewicy grali jednak tylko na zwłokę i szykowali siły potrzebne do walnego uderzenia na zachód.
Strona polska nie czekała biernie na rozwój wypadków. Józef Piłsudski obmyślił wymierzenie własnego potężnego ciosu, o nie tylko politycznym, ale też symbolicznym znaczeniu. 7 maja 1920 roku, wspólnie z siłami ukraińskimi atamana Semena Petlury, zajęto Kijów. Nie udało się jednak rozbić głównych sił Armii Czerwonej, które wycofały się za Dniepr. Sukces okazał się zresztą krótkotrwały, a nawet pozorny. Już na początku maja 1920 roku ruszyła drobiazgowo przygotowana przez bolszewików ofensywa na północy.
Siły polskie zdołały zatrzymać wroga na linii rzek Auta i Berezyna, ale stało się to dopiero po zmobilizowaniu wszystkich rezerw. Front cofnął się aż o 100 kilometrów. Polacy mieli również wielkie problemy na Ukrainie, gdzie na ich tyły przedarła się mobilna Armia Konna, co wymusiło oddanie Kijowa bez walki. Horda 20 000 jeźdźców pod wodzą Siemiona Budionnego, wspartych przez pociągi i samochody pancerne, samoloty, 50 armat i kilkaset karabinów maszynowych, rabowała tam i gwałciła bez opamiętania.
Bolszewicy swoją ofensywę generalną wznowili na początku lipca. Dzięki odwołaniu do patriotycznych haseł udało im się zmobilizować potężną armię i pozyskać do służby wielu byłych carskich oficerów. W ciągu dwóch tygodni czerwoni zajęli Mińsk, Wilno, Grodno i Pińsk. Polacy nie byli w stanie ich powstrzymać ani skutecznie zahamować. Do końca miesiąca zostali odrzuceni aż na linię Bugu i Narwi.
30 lipca w Białymstoku zainstalował się marionetkowy rząd planowanej Polskiej Republiki Rad – Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski – z Julianem Marchlewskim i Feliksem Dzierżyńskim na czele. Dowódca wojsk radzieckich Michaił Tuchaczewski był pewien całkowitego zwycięstwa nad „pańską Polską”. Wraz ze zbliżaniem się Armii Czerwonej do Warszawy polski opór zaczął jednak tężeć. Społeczeństwo zrozumiało, że zagrożona jest niepodległość, z takim trudem odzyskana po latach zaborów.
W szeregi armii wstąpiło 100 000 ochotników, mnożyły się datki na Fundusz Obrony Państwa. Polakom sprzyjał także fakt, że wydłużyły się radzieckie linie zaopatrzeniowe, a i sami czerwonoarmiści byli znużeni trwającymi bez przerwy walkami. Ponadto, wbrew powszechnemu przekonaniu, Armia Czerwona nie górowała nad Wojskiem Polskim liczebnie. Front północno-zachodni Tuchaczewskiego liczył 130 000 żołnierzy, podczas gdy Polacy dysponowali na tym odcinku, według różnych źródeł, liczbą około 150 000–170 000 żołnierzy.
16 sierpnia, zupełnie niespodziewanie dla bolszewików, ruszyła ofensywa znad Wieprza. Polskie oddziały wyszły na tyły wroga, uwikłanego w ciężkie walki na przedpolach Warszawy. Zwycięstwo było zupełne; Armia Czerwona rozpoczęła odwrót na całym froncie. Dopełnieniem sukcesu była jeszcze kilkudniowa bitwa nad Niemnem.
Rzadko wspomina się o tym, że obie strony rzuciły do boju ogromne armie. Wojsko Polskie liczyło w tym czasie około miliona żołnierzy. Czerwonoarmistów oficjalnie było pięciokrotnie więcej. Nie oznacza to jednak, że wszystkie bolszewickie siły bezpośrednio uczestniczyły w wojnie: zdecydowaną większość stanowiła rezerwa. Po polskiej stronie 1 września 1920 roku na froncie przebywało 348 000 żołnierzy. Do tego dochodziły jeszcze siły wojsk sprzymierzonych: Armia Ukraińska generała Omelianowicza-Pawlenki dysponowała siłą 20 000 żołnierzy (około 10 000 w linii), Rosyjska Ludowa Armia Ochotnicza gen. Bułaka-Bałachowicza miała kolejne 20 000, przy czym w linii służyło 11 000 żołnierzy. Istniały jeszcze oddziały rosyjskich białogwardzistów liczące 6 000 żołnierzy.
Trwające 20 miesięcy zmagania zebrały straszliwe śmiertelne żniwo wśród polskich żołnierzy. Łączne straty Wojska Polskiego w walkach o granice w latach 1918–1920 określono na 251 329 żołnierzy. Poległych było 17 213, w skutek odniesionych ran zmarło 30 338, rannych zostało 113 518, zaginionych (w większości jeńców) było 51 351, natomiast zdezerterowało aż 38 909 ludzi. Według profesora Lecha Wyszczelskiego 90% tych strat przypada bezpośrednio na wojnę polsko-bolszewicką. W czasie samej tylko bitwy warszawskiej Polacy mieli 4500 poległych, 22 000 rannych i około 10 000 zaginionych. Straty w operacji niemeńskiej sięgnęły w przybliżeniu 20 000 żołnierzy, z których zginęło 3 000.
Ogólne straty radzieckie nie są znane. Zakłada się jednak, że znacznie przekraczały te odnotowane po stronie polskiej. Jedynie na polu bitwy warszawskiej bolszewicy zostawili około 25 000 zabitych i 50 000–66 000 jeńców. Ponadto 30 000–45 000 czerwonoarmistów zostało internowanych w Niemczech.
Łącznie podczas wojny do polskiej niewoli dostało się 150 000 nieprzyjacielskich żołnierzy. Pewna ich liczba, szacowana na 20 000–25 000, wyraziła chęć służby po stronie Rzeczpospolitej. Po zakończeniu wojny repatriowano do Rosji Radzieckiej blisko 76 000 żołnierzy. Od 16 000 do 18 000 radzieckich jeńców zmarło w polskich obozach w wyniku chorób i trudnych warunków bytowych. Bliżej nieokreślona ich liczba nie wyraziła chęci powrotu do komunistycznej ojczyzny.
W radzieckich łagrach uwięzionych zostało 45 000–50 000 polskich jeńców. Były wśród nich również kobiety. Wielu innych zostało zamordowanych, częstokroć bestialsko, tuż po wzięciu do niewoli. Ich dokładnej liczby nie da się określić. Około 15 000 spośród polskich żołnierzy przetrzymywanych w obozach nie przeżyło niewoli. Po zakończeniu działań wojennych do ojczyzny repatriowano 26 000–32 000. Nie wróciła żadna z pojmanych kobiet. Ich los był zapewne wyjątkowo tragiczny zważywszy na to, jakich okrucieństw dopuszczali się czerwonoarmiści na terenie Rzeczpospolitej.
Wojna polsko-bolszewicka to okres, w którym Wojsko Polskie po raz pierwszy na większą skalę zastosowało nowoczesną broń, debiutującą niedawno na frontach Wielkiej Wojny. Chodzi tu głównie o lotnictwo i broń pancerną.
„Widzisz te łapy zakrwawione?”. Polski plakat propagandowy z 1920 roku.
Ogółem w latach 1918–1920 Polska posiadała aż 1800 samolotów w ponad stu wersjach, typach i odmianach. Był to największy stan ilościowy w historii polskiego lotnictwa wojskowego. 968 maszyn przejęto po zaborcach lub zdobyto na Armii Czerwonej; pozostałe pochodziły z zakupów i darów. Na przełomie lat 1919/1920 Polska dokupiła samoloty we Francji, Anglii, Austrii, Włoszech i w Niemczech. Część zdobycznych samolotów, z uwagi na znaczny stopień wyeksploatowania, nie nadawała się do służby na froncie.
W październiku 1920 roku Naczelne Dowództwo Wojska Polskiego dysponowało 15 eskadrami uzbrojonymi w 101 samolotów różnych typów. W ciągu niespełna dwóch lat wojny polscy piloci wykonali ponad 5100 lotów bojowych, w czasie których spędzili w powietrzu niemal 10 000 godzin. W walkach powietrznych zestrzelono 4 samoloty bolszewickie (i 3 ukraińskie), tracąc przy tym 3 maszyny, natomiast obrona przeciwlotnicza wroga zestrzeliła 34 polskie maszyny. W walkach zginęło 28 pilotów (w tym 3 amerykańskich), zaś w wypadkach lotniczych 68 lotników.
Wraz z 1. Pułkiem Pancernym „Błękitnej Armii” generała Józefa Hallera w czerwcu 1919 roku do Polski przybyło 120 najnowocześniejszych wówczas na świecie francuskich czołgów Renault FT 17. Czołgi pełniły na froncie rolę swoistej „straży pożarnej” i były kierowane na wszystkie zagrożone odcinki. Walczyły aktywnie z bolszewikami podczas bojów odwrotowych latem 1920 roku oraz podczas bitwy warszawskiej. Brały między innymi udział w starciu o Radzymin.
Wojsko Polskie wykorzystywało też kilkadziesiąt samochodów pancernych, w większości zdobycznych, choć pojawiła się i pierwsza polska konstrukcja tego typu. Tym historycznym pojazdem pancernym był Ford FT-B, zbudowany w ilości 16–17 egzemplarzy na bazie popularnego modelu Forda wersji „T” przez utalentowanego inżyniera Tadeusza Tańskiego. Walcząc w szeregach 5. Armii gen. Władysława Sikorskiego polskie pancerki rozbiły w rejonie Drobina i Raciąża sztab radzieckiej 18. Dywizji Strzeleckiej. Pojazdy tego typu uczestniczyły również w rajdzie na Kowel we wrześniu 1920 roku.
Postęp był widoczny również w innych dziedzinach uzbrojenia, zarówno w jego jakości, jak i liczebności. Według danych szacunkowych w styczniu 1919 roku na stanie Wojska Polskiego znajdowało się około 100 000 powtarzalnych karabinów, 1200 karabinów maszynowych i ponad 350 armat. W momencie podpisania traktatu pokojowego polska armia dysponowała już ponad 425 000 karabinów, 6500 karabinami maszynowymi i prawie 2000 armat.Przebieg polskich granic pozostawał niepewny aż do 1924 roku. Przez niemal ¼ swojego istnienia II Rzeczpospolita była krajem bez ściśle ustalonego terytorium.
W polskiej pamięci historycznej zapisały się walne powstania – śląskie, wielkopolskie – oraz zażarty bój o ziemie wschodnie najpierw z Ukraińcami, a następnie bolszewikami. Konflikty toczyły się jednak także na pozostałych odcinkach granic. I to niemal wszystkich.
Na Suwalszczyźnie, wbrew zapisom traktatu wersalskiego i oczekiwaniom Ententy, Niemcy kontynuowali swoją okupację aż do lata 1919 roku. Następnie usiłowali przekazać władzę nie w ręce Polaków, lecz Litwinów. Nacisk oddziałów Polskiej Organizacji Wojskowej sprawił, że ci ostatni opuścili Augustów i Suwałki, usiłowali jednak okopać się na Sejneńszczyźnie. Premier Mykolas Sleževičius wzywał litewską mniejszość zamieszkującą obszar, by „broniła osad do ostatka, jak kto może, stając z siekierami, widłami, kosami”.
Okupacja nie spotkała się z oficjalną reakcją władz w Warszawie. Do walki rwała się jednak miejscowa ludność. 16 sierpnia, decyzją suwalskiego Okręgu Polskiej Organizacji Wojskowej, wszczęto zryw zbrojny, określany mianem powstania sejneńskiego. Po początkowym sukcesie Polaków, na miasto uderzyły przeważające siły litewskie – 1200 żołnierzy piechoty, 120 kawalerzystów, 18 ckm-ów. W ciężkich walkach udało się ponownie wyprzeć przeciwnika. „Domy polskie były plądrowane i grabione, a część mieszkańców aresztowano i wywieziono do Łoździej, gdzie ich katowano” – pisze historyk Wiesław Jan Wysocki. – „Wielu Polaków zostało trwale okaleczonych, dopuszczano się licznych gwałtów i morderstw. Litwini grozili wręcz dokonaniem rzezi”.
Łącznie w powstaniu sejneńskim życie straciło prawdopodobnie 54 Polaków. W kolejnym miesiącu na opanowane przez insurekcję tereny wkroczyły regularne oddziały Wojska Polskiego.
Nie mniej napięta była sytuacja na nowej granicy polsko-czechosłowackiej, zwłaszcza na Śląsku Cieszyńskim. Już od wiosny 1918 roku trwały ustalenia między politykami obu narodów, mające na celu podział terenu zgodnie ze składem etnicznym. 5 listopada 1918 roku lokalne Rady Narodowe powołane w Cieszynie i Opawie zgodziły się tymczasowo przyjąć takie rozwiązanie, a w efekcie – uniknąć rozlewu krwi.
Jak wyjaśnia Krzysztof Szelong, podział ten: „po stronie polskiej pozostawiał 77,3% obszaru, na którym zamieszkiwało 73% ludności polskojęzycznej, 22% ludności niemieckojęzycznej i 5% ludności czeskojęzycznej, po stronie czeskiej zaś 22,7% obszaru zamieszkiwanego przez ludność w 70% czeskojęzyczną, w 20% niemieckojęzyczną i w 10% polskojęzyczną”. Postanowienie pozostało w mocy tylko do stycznia. W sytuacji, gdy Polaków wiązały boje w Galicji Wschodniej oraz powstanie wielkopolskie, wojska czechosłowackie uderzyły na sporny obszar, dążąc do zajęcia całego Śląska Cieszyńskiego. W literaturze akt ten tłumaczy się polską „prowokacją”, a więc próbą przeprowadzenia na spornym obszarze wyborów do Sejmu Ustawodawczego.
Posterunek Straży Granicznej rozdzielający polską cześć Cieszyna od czeskiej. Fotografia z 1928 roku.
Ofensywa ruszyła 23 stycznia 1919 roku. „Około 16 000 dobrze uzbrojonych żołnierzy czeskich natrafiło na opór około 1500 żołnierzy polskich oraz słabo uzbrojonych górników, hutników, kolejarzy i chłopów” – pisali Roman Heck i Marian Orzechowski w swojej _Historii Czechosłowacji._ Siły czeskie dysponowały też pociągiem pancernym oraz oddziałami artyleryjskimi. Przewaga była miażdżąca, a mimo to usiłowano stawić czoła atakowi.
„Szokującym epizodem była masakra jeńców wziętych do niewoli 26 stycznia w czasie natarcia w okolicach Stonawy” – pisze Tomasz Maćkowiak. – „Czescy legioniści rozwścieczeni oporem mieli tam wystrzelać i zakłuć bagnetami kilkunastu polskich żołnierzy”. Zbrodnia tylko wzmocniła wolę oporu. Do decydującej bitwy doszło pod Skoczowem, gdzie polscy obrońcy zahamowali ofensywę Czechów. Nim ruszyła ona ponownie, mocarstwa zachodnie wymusiły przerwanie walk. Konflikt, określany niekiedy mianem wojny polsko-czechosłowackiej, przyniósł po stronie polskiej nie tylko straty wśród żołnierzy, ale też kilkadziesiąt ofiar cywilnych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki