Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór. Historie ziemian - ebook
Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór. Historie ziemian - ebook
W codziennych historiach ziemiańskich rodzin z początku XX wieku – Walewskich, Kańskich, Żółtowskich, Przyborów – przegląda się historia Polski i Europy.
Ludzie, dwory, zdarzenia – istnieją w subtelnej sieci powiązań, o których warto wiedzieć…
Maryńcia Małachowska uciekła z dworu w Prochorowej pod Odessą, kiedy wybuchła rewolucja w Rosji. Później handlowała w Warszawie kapeluszami, szytymi według paryskich wzorów. Maryla Walewska z Kowali nie chciała robić kariery w stolicy, jak radził dziadek, znany adwokat. Hodowała za to kurczaki i narcyzy, bo dobrze sprzedawały się w Radomiu i pozwalały rozwijać gospodarstwo. Janina Żółtowska z Bolcienik początkowo fascynowała się losem swojej prababki, Maryli Wereszczakówny, ale później bardziej interesowały ją wieści z konferencji pokojowej w Wersalu, na której znajomy męża, Roman Dmowski składał – razem z Paderewskim – podpis pod traktatem kończącym wojnę. Zygmunt Pusłowski w pałacu w Czarkowych stworzył przystań dla młodopolskiej bohemy. Kolekcjonował starodruki, a obrazy zamawiał u Malczewskiego i Boznańskiej. Zofia Dłużewska-Kańska prowadziła w wolnej Polsce pierwszy bar mleczny, a kiedy wybuchła II wojna światowa karmiła w Dłużewie setki wrześniowych uchodźców z Warszawy, wśród których znalazła się też Zofia Nałkowska. Aleksander Mazaraki z Żelaznej, ostatni prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, ukrywał po Powstaniu Warszawskim schorowaną już Marię Rodziewiczównę. W Szczorsach, majątku ziemskim nad Niemnem, pracował jako korepetytor młody Jeremi Przybora…
Książka Anny Mieszczanek to opowiedziana na nowo historia o polskim ziemiaństwie oraz dramatycznym wpływie powojennych zmian na losy ludzi i dworów.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1258-4 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maria Dąbrowska, Dzienniki, 4 grudnia 1928
Moje powracanie ziemian
Opowiadam te historie tym, którzy ich nie znają.
Nie mogą znać, bo przecież nie mówiono im o właścicielach przedwojennych majątków ziemskich. Nie mówiono w szkole o tych, których kiedyś nazywano po prostu szlachtą, a którzy pod koniec XIX i w XX wieku myśleli i mówili o sobie: obywatele ziemscy. Nie dlatego, że czuli się kosmitami, którzy zjechali akurat na Błękitną Planetę i tu się osiedlili, ale dlatego, że na odziedziczonej albo kupionej ziemi ze znawstwem i poczuciem odpowiedzialności – przez pokolenia gospodarowali.
Ci, którym o ziemianach opowiedziano w domu, mają szczęście. Wiedzą, jak było. Ale i doświadczają tamtego bólu, bo państwowy, w cieniu dekretu PKWN, rabunek sprzed ponad 70 lat wciąż boli. Nie może przecież nie boleć wyrzucenie z domu. A po 1944 roku wyrzucono właścicieli – zabierając im też ziemię, która była ich warsztatem pracy – z dziesięciu tysięcy, ostrożnie licząc, małych i dużych dworów, pałacyków i pałaców w granicach Polski pojałtańskiej. Kolejne dziesięć tysięcy majątków ziemskich zostało na wschodzie, za rosyjską granicą, zabrane przez tamto państwo.
W Londynie był jeszcze cały czas legalny polski rząd, w Warszawie wciąż trwało Powstanie przeciw niemieckim okupantom. A w Chełmie, 6 września 1944 roku ogłoszono jeden ze słynniejszych polskich dekretów – dekret o zabieraniu.
Dwór, ziemia, lokalne centrum
Każdy dwór był centrum wielkiego rolnego przedsiębiorstwa, najczęściej dziedziczonego od pokoleń. A w samym dworze żyła trzypokoleniowa, też najczęściej, rodzina i jeszcze jakieś rezydujące latami starsze panie i panowie, krewni, kuzyni. Czasem kilka, czasem kilkanaście osób. No i służba, i robotnicy rolni, którzy dostawali pensję i ordynarię. Zabraną ziemię Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego miał rozdać, jak w sowieckiej Rosji, chłopom. Rozdał – a i to za pewną opłatą zresztą – tylko jedną trzecią. Dwie trzecie wzięło państwo. Ale fakt, niektórzy z tych, którzy mieli przed wojną pracę we dworach, tę ziemie dostali. Razem z poczuciem winy, zapewne, no bo to jednak było zrabowane komuś innemu, więc owszem, chłop, który zwykł chodzić do kościoła, mógł się z tego wyspowiadać, ale czy spał potem spokojnie?
Nie ucząc o tym wszystkim w szkole nawet po 1989 roku, utrwaliliśmy tylko utratę łączności z częścią własnej historii. O tym wyrzuceniu obywateli ziemskich z domów i z ziemi opowiada się w publicznej przestrzeni od lat tak samo, jak chciał Stalin, że źli ludzie z nich byli, co chłopów gnębili, że im się należało, bo przez nich nie było społecznej sprawiedliwości.
We Wskazówkach dla brygad robotniczych, pracujących przy parcelacji majątków, które wiosną 1945 roku miały dworską ziemię przydzielać nowym właścicielom, tłumaczono towarzyszom z miasta, że muszą pomóc chłopom, wnosząc swój rewolucyjny hart, bo nie można rewolucyjnych przemian w życiu wsi opierać na reakcyjnym elemencie, który bardzo często tkwi w urzędach ziemskich. Fakt, w tych urzędach, które ewidencjonowały dokładnie, ile ziemi rolnej, łąk, pastwisk, sadów i lasów zabrano, często pracowali także ziemianie.
Jeśli właściciel jest jeszcze we dworze – pisano we Wskazówkach, wydanych przez Komisję Centralną Związków Zawodowych – należy go bezwzględnie usunąć w przeciągu trzech dni poza granice powiatu, nie pozwalając mu zabrać nic więcej poza przedmiotami osobistego użytku. Mogą się zdarzyć przypadki, że dziedzic lub jego pachołek sprawuje funkcje zarządcy majątku. Należy bezzwłocznie wyrzucić ich. I wyrzucano. Zupełnie jak za cara, w majątkach odebranych po Powstaniu Listopadowym albo Styczniowym i jak w 1940 roku w Kraju Warty, kiedy okupanci zakazali właścicielom ziemskim pojawiać się w powiecie, w którym stał zabrany im dwór.
Do dziś wiele osób myśli o polskiej historii po 1944 roku tak, jakby ogarnęła ich częściowa amnezja. To rodzi kłopot. Bo kiedy PRL odebrał im – obywatelom ziemskim – właśnie ziemię i nie pozwolił na niej pracować, zniszczył także tę niezwykłą i niezbędną w demokratycznym państwie jakość, którą jest obywatelskość, oparta na finansowej niezależności. Odebrał wielkiej grupie ludzi własność i tym samym uzależnił od łaski socjalistycznego państwa. A jakby tego nie było dość, jeszcze wykluczył ze wspólnoty. Wykluczył grupę, która przez wieki o tę wspólnotę – na poziomie gospodarczym, kulturowym, politycznym – dbała. Ich zasługi wyśmiano, a ich samych naznaczono określeniami, które dziś wstyd nawet przywoływać. Zohydzono ich w oczach „ludu pracującego miast i wsi”, tak jakby oni na swojej ziemi nigdy nie pracowali, tylko balowali i tracili fortuny, grając w karty. Jakby to nie oni właśnie tworzyli przedwojenne społeczeństwo obywatelskie, zakładając setki towarzystw i stowarzyszeń, fundując szkoły, wyższe uczelnie, lecznice, szpitale, ośrodki opieki. Jakby to nie w ich domach – po 1944 roku odebranych – mogli znaleźć schronienie ci wszyscy, którzy podczas niemieckiej okupacji byli zagrożeni w mieście; jakby nie oni opodatkowali się sami, finansując działania podziemnej Armii Krajowej i jedynej akceptowanej przez Niemców organizacji charytatywnej – Rady Głównej Opiekuńczej. Tak jakby Polska zaczęła się od Manifestu PKWN, przed którym nic nie istniało.
Siła ziemiańskiego wzoru
PRL-owska władza wprowadziła się do większych i mniejszych dworów i pałaców ocalałych podczas wojny. W obiektach klasy Wilanowa czy Łazienek urządziła z czasem muzea. Socjalistycznie uznała, że warto pokazywać je „ludowi” jako dzieła sztuk różnych. Reakcyjnych i niepostępowych, ale zawsze. Ich najbardziej znani lokatorzy – Jan III Sobieski czy Stanisław August Poniatowski – od dawna nie żyli, można było ich działania ocenić z perspektywy nauk marksizmu-leninizmu i wpuszczać tam „lud” za niewielką opłatą. A lokatorzy mniejszych obiektów zabieranych po roku 1944 – z ich bibliotekami, z rodzinnymi i nie tylko rodzinnymi portretami, ze starą porcelaną zbieraną przez pokolenia i całym tym etosem łamanym przez savoir-vivre, do którego wielu nadal aspirowało – wciąż istnieli, wciąż stanowili zagrożenie. Więc ich domy można było tylko rzucić „sprawiedliwości dziejowej” na pożarcie, umieszczając w nich a to posterunki milicji, a to przychodnie lekarskie, a to szkoły. Wszystkie je razem trudno było jednak utrzymać, no bo przecież ziemia, która zarabiała na te budynki, została od nich „odłączona” i nie było pieniędzy. Więc skoro niektóre dwory się rozpadały – zostawiano je samym sobie. W wielu zainstalowano dyrekcje Państwowych Gospodarstw Rolnych, zwykle źle zarządzanych i wciąż wspomaganych dotacjami przez państwo. Te pegeerowskie dwory miały jednak szczęście, bo choć olejną farbą zamalowywano w nich sztukaterie i wyrąbywano z kolumnowych ganków szlacheckie herby – miały dach i rynny, a że dyrekcje nie lubiły, kiedy leje im się na głowę – konserwowały je i dzięki temu budynki przetrwały.
A po 1989 roku niczego nie naprawiono.
Wszystkie kraje dawnego bloku wschodniego oddały dawnym właścicielom to, co było możliwe, zapłaciły większe czy mniejsze odszkodowania za utracone mienie. A w Polsce – nie. Lubimy być wyjątkowi, więc jesteśmy.
Posłowie pisali przez lata kilkanaście kolejnych projektów ustaw reprywatyzacyjnych – żeby zwrócić choć to, co jeszcze stało. Nie dało się. Ziemianie – pisali wspomnienia. Na szczęście. Pisali je zresztą i wcześniej, tyle że mało kto o nich wiedział. Ale są.
Odzyskali, procesując się latami w sądach albo, o zgrozo, odkupili od państwa, które nieoczekiwanie weszło w rolę nieledwie pasera, kilkadziesiąt dworów i pałaców. Ale nie odzyskali ziemi, która na te dwory zarabiała. A bez ziemi, w tych rodzinnych domach odzyskanych – choć częściej kupionych przez ludzi czy instytucje przed wojną niemające z nimi nic wspólnego – mogą być tylko hotele, bankowe centra konferencyjne, czasem jakiś dom kultury. Tak jakby pozostało nieco samej ziemiańskiej formy, bez prawdziwie ziemiańskiej zawartości.
Chociaż… Młodzi ludzie, kiedy biorą ślub, lubią fotografować się na pamiątkę przy jakimś pałacyku czy dworze. Lubią też urządzać wesele w salach, które zewnętrzną formą nawiązują do tamtego, dworskiego ducha. A kiedy mają pieniądze, lubią postawić sobie dom z kolumnami na ganku, poprosić genealoga o znalezienie jakiejś starej metryki urodzenia, która może świadczyć o rodzinnym herbie, albo powiesić w living roomie portret, który zasugeruje coś, co może w rodzinie było, a może nie, ale do czego wciąż się jakoś aspiruje. I może właśnie dzięki tym młodym ludziom przedwojenni obywatele ziemscy pomału powracają jednak do wspólnej pamięci.
Opowieści istniejące tuż obok
Do mnie obywatele ziemscy powracali na początku nieco bezładnie, niesystematycznie. Jeszcze w PRL-u wracali obowiązkową „ścieżką” historii sztuki, bo moja świętej pamięci Mama wyszukiwała z talentem PTTK-owskich przewodników i wędrowała z nimi i ze mną, kilkuletnią, po warszawskich kościołach i pałacach. Tych, do których można było zajrzeć, w każdym razie. Długo myślałam o nich jako o „zabytkach”, które trochę spadły jakby z nieba – nie miały w mojej świadomości wyraźnych odniesień do konkretnych ludzi, konkretnych rodzin.
Dopiero niedawno, już jako całkiem dorosła osoba, zadałam sobie pytanie najzupełniej podstawowe. Ile? Ile majątków ziemskich, których centrami były dwory, zabrano właścicielom. Do dziś sama sobie się dziwię, jak długo może trwać wydobywanie się spod propagandowej narracji PRL-u. Przecież mogłam spytać o wiele wcześniej. Ale nie spytałam. Żyłam w tej zbiorowej amnezji nawet na początku lat 90. XX wieku, kiedy czytałam kolejne tomy referatów z „dworskich” seminariów organizowanych przez Stowarzyszenie Historyków Sztuki; kiedy profesor Tadeusz Jaroszewski wydał nie za duży – ale za to z rysunkami – przewodnik po pałacach i dworach Mazowsza, a ja z zaprzyjaźnionym reżyserem, Maciejem Falkowskim, metodycznie, co sobotę, jeździłam po bocznych drogach wokół Warszawy i odkrywaliśmy kolejne niszczejące domy albo tylko ich fundamenty.
Ale wciąż widziałam to, co utracone, przede wszystkim jako dramat pięknych miejsc i pięknej formy, choć już zaczynałam dostrzegać ludzi, którzy się w tych odebranych majątkach kształtowali. Opowiadałam wtedy znajomym, że w promieniu 150 kilometrów od miasta jest prawie tysiąc dworów albo tylko ich ruin – nie wierzyli. Scenariusza dużego dokumentu o tej naszej bolącej wyrwie zaprzyjaźnieni ludzie z publicznej telewizji jednak nie chcieli. Mogliśmy dostać zamówienie na pięciominutowe „pocztówki krajoznawcze”. A myśmy chcieli pokazać całość. Utratę i konsekwencje.
Marek Kwiatkowski zwoził już wtedy do Suchej – z dworem po Cieszkowskim – stare organistówki i karczmy z okolicy. Z nim i z kilkoma właścicielami mazowieckich dworów, którzy je od państwa sprzedającego „zabytki” kupili i nawet założyli jakieś swoje koło przy PTTK, uknuliśmy wtedy „spisek” pod nazwą „Ziemiański szlak wokół Warszawy”. I pracowicie planowaliśmy nigdy nieurzeczywistnioną trasę turystyczną dla licealistów. Marek Miller wydał już swoją Arystokrację, pokazującą „podszewkę” trwania Radziwiłłowskiego pałacu w Nieborowie, z którego wywieziono w 1944 roku do Krasnojarska całą zebraną tam, mało przytomnie, wierchuszkę arystokracji. Czy arystokracja to też obywatele ziemscy? Też. Bo nawet jeśli folwarkami administrowali nie główni liderzy rodów, tylko ktoś z uboższej linii – i tak wszystko obracało się przecież wokół ziemi.
Spotkany w Suchej Zdzisław Morawski opowiadał mi w tamtym czasie, jak srogo wychowywano ich, dzieci, w pałacu w Małej Wsi. Żeby przypadkiem nie czuły się ważniejsze i żeby potrafiły dobrze służyć innym. Przygotowywano je tak do odpowiedzialności za powierzone im – przez poprzednie pokolenia, przez Boga, przez Los – dobra. W jego rodzinnym dworze wciąż był wtedy ośrodek Urzędu Rady Ministrów, ale nie pomieszkiwała już w nim, jak wcześniej „fuksem” przez lata, Nina Andrycz. Taka to była miara postępu.
Choć nawet tego nie mogła doświadczyć Janina Okęcka, córka Karli i Henryka Przewłockich z dworu w Mordach pod Siedlcami. Ich dom, w którym przez lata działała szkoła rolnicza, teraz nieużytkowany, marniał z miesiąca na miesiąc. A ja mogłam tylko dobrze zapamiętać opowieść Pani Janiny o tym, jak kilkuletnia wracała z ojcem do domu i jak dźwięczały na bruku starej barokowej bramy wjazdowej końskie kopyta.
Z roku na rok pojawiało się coraz więcej poszukiwaczy rodzinnych śladów, bo przecież domowe archiwa płonęły po dworach albo były wyrzucane na śmietnik, więc trzeba było szukać, szukać. Poszukiwaczy wspomagał Jerzy Marek Minakowski ze swoją Genealogią potomków Sejmu Wielkiego. Ale wciąż, już w XXI wieku, widywałam w internetowych portalach turystycznych czy historycznych frazy, za którymi nie dało się wyczuć najmniejszej potrzeby jakiegokolwiek wytłumaczenia: dwór oddany na skarb państwa. A na mosiężnych tabliczkach przy eksponatach w muzeach informacje, że w posiadaniu muzeum od 1946 roku. No, dobrze, czasem muzeum podawało trop nieco dokładniejszy, choć wciąż z zadziwiającą dyskrecją, jak na przykład: z kolekcji Potockich w Krzeszowicach czy jakiejś innej. Które to Krzeszowice albo inne źródło kolekcji można było sobie choćby w sieci obejrzeć w stanie w zasadzie zrujnowanym i dośpiewać resztę.
Ale też wtedy ja sama trafiłam w końcu i na monumentalne, stworzone już po wygnaniu Ossolineum ze Lwowa Dzieje rezydencji na Kresach Romana Aftanazego, i na drobiazgowo zebrane jeszcze w roku 1926 informacje Edwarda Chwalewika Zbiory polskie. Archiwa, biblioteki, gabinety, galerie, muzea i inne zbiory pamiątek przeszłości w ojczyźnie i na obczyźnie w porządku alfabetycznym według miejscowości ułożone. Trafiałam na kolejne ziemiańskie tropy dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Okazało się, że jest ich bardzo wiele, choć wszystkie rozproszone. Trochę ukryte, a jednak obecne. Jakiś przeczytany wywiad, jakaś książka, która „sama wpadła w ręce”, obraz w muzeum. Informacje ze stron sieciowych zakładanych przez rodziny, portale turystyczne tworzone przez pasjonatów lokalnych historii, strony muzeów, takich jak choćby Muzeum Ziemiaństwa w Dobrzycy i uruchomiony przez jednego tylko człowieka portal polskiezabytki.pl, gdzie skatalogowano ponad 11 tysięcy polskich dworów, pałaców i zamków. Niedługo potem, też przez jednego tylko pasjonata na początku tworzony portal dipp.pl – czyli dwory i pałace Polski. A jeszcze noty z Polskiego Słownika Biograficznego i z 11 tomów słownika biograficznego Ziemianie Polscy XX wieku, wydawanego przez Instytut Historii PAN, notki z sieciowej, odsądzanej od czci i wiary, a jednak pożytecznej encyklopedii. Powolne „łączenie kropek”, a potem także porządne kompletowanie bibliografii.
Tak właśnie powracają do mnie przedwojenni ziemianie. Ich historie opowiadam też samej sobie, bo przecież wcześniej ich nie znałam. Myślę o Nich po imieniu. I tak piszę, co – mam nadzieję – mi wybaczą. Bo to może nieco zbyt familiarne, nie bardzo zgodne z zasadami, których to środowisko wciąż przestrzega. Gubię się w Ich herbach, które dla Nich tak ważne. Zostawiam je gdzieś z boku, zostawiam też genealogię. Opowiadam o Ich życiu tuż przed wielkim cięciem, wielką stop-klatką, która zdarzyła się ledwie siedemdziesiąt parę lat temu. Ja sama urodziłam się tylko dziesięć lat po niej.
Wciąż „łączę kropki” – skrawki wiadomości z Ich publikowanych i niepublikowanych wspomnień, z małych i dużych artykułów w „Wiadomościach Ziemiańskich”, wydawanych przez Polskie Towarzystwo Ziemiańskie reaktywowane po 1989 roku. Przeglądam katalogi, a potem rękopisy w Bibliotece Narodowej i w Ossolineum, przesłuchuję nagrania w Domu Spotkań z Historią, wertuję przewodniki. Okazuje się, że informacji jest mnóstwo, a kiedy się w nich gubię – pytam. Redaktorów: Zofię Pacuską, Piotra Łosia, Łukasza Małachowskiego. Albo Macieja Rydla – z tych bronowickich – który przez lata prezesował Polskiemu Towarzystwu Ziemiańskiemu, Marcina K. Schirmera, prezesa teraźniejszego, czy Pawła Esse ze Stowarzyszenia „Domus Polonorum”. Albo naraz, w zatłoczonym pociągu z Juraty do Warszawy, spotykam Mikołaja Reya z francuskiego – ale przecież i polskiego – Montresor, który gotując w programach śniadaniowych jednej z telewizji, zarabia na stary zamek. A w tym pociągu nagle opowiada mi Historię. Dzięki nim wszystkim próbuję połączyć ziemiańskie wczoraj z naszym wspólnym dziś.
Bez tego jesteśmy niepełni. Ja, na pewno.
Potrzeba historycznej syntezy
W roku Pańskim 2015, ćwierć wieku po czerwcowych wyborach 1989 roku, profesor Tadeusz Epsztein, badacz historii ziemiaństwa, redaktor monumentalnego, XI-tomowego opracowania Ziemianie polscy XX wieku, lapidarnie podsumowuje w 64. numerze „Wiadomości Ziemiańskich” procesy przemian, jakim podlegało to środowisko.
Na przełomie XVIII i XIX wieku na ziemiach polskich właścicielami ziemskimi była praktycznie tylko szlachta. Likwidacja monopolu szlacheckiego na posiadanie ziemi na początku XIX w. otworzyła drogę do tworzenia się nowej warstwy posesorów. Równie ważnym czynnikiem był stopniowy rozpad fortun magnackich na przełomie XVIII i XIX wieku i ogólne zmiany społeczne i ekonomiczne na wsi.
Wśród nowych posiadaczy od początku XIX wieku zaczęły się pojawiać jednostki spoza stanu szlacheckiego. Od II połowy XIX wieku szeregi większych posiadaczy ziemskich zaczęli powoli uzupełniać posesorzy ze środowisk miejskich, wzbogacona drobna szlachta i „bezherbowi”. Członkiem społeczności ziemiańskiej mogła być także osoba, która formalnie nie była właścicielem ziemi, na przykład dzierżawca czy administrator majątku. Klucz selekcji do tej grupy zawsze był wyłącznie formalny i obiektywny – posiadanie nieruchomości o ustalonej powierzchni, np. powyżej 50 ha.
Większość ziemiaństwa utrzymywała się z dochodów płynących z gospodarki rolnej, ale był niewielki procent właścicieli, którzy prowadzili ożywioną działalność przemysłową, inwestowali swoje aktywa w różne przedsięwzięcia gospodarcze, żyli z nieruchomości miejskich czy z odłożonego kapitału. Był i niewielki procent właścicieli, którzy mieszkali w miastach, a swoją ziemię wydzierżawiali.
Chociaż rola społeczna i gospodarcza wielkiej własności zmniejszała się od II połowy XIX wieku, ale do chwili swojej zagłady utrzymała ona elitarną pozycję. Nie przypadkiem bolszewicy i hitlerowcy wypowiadali totalną wojnę tej grupie, widząc w niej poważnego przeciwnika na drodze do opanowania kraju.
W tym samym artykule profesor Epsztein ubolewa nad faktem, że wciąż nie mamy historycznej syntezy dotyczącej tej warstwy społecznej. Póki jej nie ma, warto na razie zagłębić się w opowieści o świecie, którego elitę – a w końcu każde społeczeństwo jakąś elitę posiada – jeszcze do niedawna tworzyli, a w przestrzeni symbolicznej wciąż tworzą, obywatele ziemscy.
Anna Mieszczanek
Warszawa–Jurata, czerwiec 2019
------------------------------------------------------------------------
Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego.Dwór Zofii Kadenacowej, siostry Józefa Piłsudskiego, w Mohylnej niedaleko Janowa Poleskiego, zdjęcie sprzed 1939 roku. Dziś nie istnieje. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Wielopokoleniowa rodzina Kraińskich przed nieistniejącym już dworem w Perespie w Galicji. Stąd wywodziła się Karolina Żurowska, która wraz z mężem stworzyła w 1923 roku w Leszczkowie słynną i nagradzaną w Paryżu i Nowym Jorku fabrykę ekskluzywnych wełen ubraniowych; zdjęcie z 1915 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dwór rodziny Konopków w Modlnicy, zdjęcie z około 1926 roku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dwór i zabudowania gospodarcze w Modlnicy. Ostatni właściciel (do 1945 roku) Adam Konopka był zapalonym myśliwym. U Konopków gościli m.in. Oskar Kolberg, Jan Matejko, Włodzimierz Tetmajer, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Po wojnie wywłaszczony dwór popadł w ruinę. Odrestaurowany w latach 60. XX wieku, obecnie należy do Uniwersytetu Jagiellońskiego. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Młócenie zboża w majątku Rzuchów w województwie lwowskim. Młockarnia pochodzi z fabryki Hipolita Cegielskiego, rok 1928. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Rodzinny dwór znanej krakowskiej rodziny literatów, Rostworowskich, w Rybnej. Tu urodził się dramatopisarz Karol Rostworowski. Syn Karola, Emanuel Rostworowski, za odnowienie rodzinnego dworu w latach 80. XX wieku otrzymał Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dekret PKWN o reformie rolnej oraz afisze informujące o imprezach w rocznicę tego aktu. Fot. Zbiory Biblioteki Narodowej
Broszura propagująca reformę rolną w Polsce Ludowej – Co dała Polsce reforma rolna, rok 1946. Fot. Zbiory Archiwum Państwowego w Radomiu
Biblioteka we dworze Lubienieckich w Witkowicach-Ropczycach, zdjęcie sprzed 1939 roku, kiedy właścicielką posiadłości była Maria Dembińska. Obecnie odbudowany dwór stanowi własność prywatną. Fot. Ksawery Niedobitowski (właśc. Roman Aftanazy), Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dwór Skrzyńskich w Karniowicach około 1937 roku. Właściciel dóbr Stefan Skrzyński był m.in. prezesem Kasy Oszczędnościowej w Krakowie, posłem na Sejm Krajowy Galicji IX i X kadencji. W latach 80. XX wieku dwór należał do Krakowskiego Ośrodka Postępu Rolniczego. Obecnie własność prywatna. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Święcenie pokarmów w Wielką Sobotę. Grupa osób z koszami ze święconką przed dworem w Tomaszowicach, lata 30. XX wieku. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Pojenie koni przy studni w majątku ziemskim w Giebułtowie w województwie krakowskim, rok 1926. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dwór w Goszycach w Małopolsce to jeden z najstarszych dworów w Polsce. Przed wojną posiadłość była własnością pisarki Zofii Zawiszanki, następnie Turowiczów. W majątku gościł Józef Piłsudski, a na przełomie 1944 i 1945 roku Czesław Miłosz. Na mocy Manifestu PKWN prawowici właściciele musieli opuścić dom 25 lutego 1945 roku. Po wojnie popadł w ruinę. Obecnie własność prywatna. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Dwór rodziny Ordów w Nowoszycach, dzisiejsza Białoruś. Częściowo zniszczony w czasie I wojny światowej. Obrabowany we wrześniu 1939 roku, cała posiadłość spalona w 1943 roku przez partyzantów radzieckich. W miejscu dworu pozostały resztki fundamentów, zdjęcie z 1937 roku. Fot. Ksawery Niedobitowski (właśc. Roman Aftanazy), Narodowe Archiwum Cyfrowe
Późnobarokowy drewniany dwór w Miłonicach, w którym mieszkał Władysław Walewski, współautor Słownika geograficznego Królestwa Polskiego, stworzonego pod carską cenzurą, dzięki sieci prywatnych korespondentów i za ich pieniądze, pomnikowego i drobiazgowego opisu nieistniejącego państwa. Po wojnie dwór zasiedlili dzicy lokatorzy, w 2010 roku został rozebrany i przeniesiony do Gniezna. Fot. MarcinW, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0 pl
Opuszczony klasycystyczny dwór w Jeżewicach w pobliżu Warszawy, stan z 1994 roku. Przed wojną należał do rodziny Mińskich. Po II wojnie światowej dwór użytkowany był przez Instytut Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN, potem przez pewien czas mieścił się tu sklep. Obecnie popada w ruinę. Fot. Fotopolska
Drewniany otynkowany dwór w Kurczowej Wsi, w powiecie grójeckim. Przed wojną należał do Zygmunta Racięckiego. Po wojnie został zamieniony na mieszkania prywatne. Fot. ZeroJeden, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0 pl
Późnoklasycystyczny dwór w Zgniłym Błocie, w powiecie zgierskim. Przed wojną właścicielami majątku była rodzina Leskich. Po II wojnie światowej majątek przejął PGR Bełdów. Obecnie posiadłość dzierżawi Krzysztof Zuchowicz, wnuk przedwojennego administratora Stefana Zuchowicza, ożenionego z Zofią Leską. Fot. Paweł Walaszek, Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0Nieistniejące istnienie Fryderyk Chopin, Maria z Szumskich Dąbrowska Płonne-Szafarnia
Oczywiście nie było żadnego Bogumiła. Ani Barbary w żadnym Serbinowie. A nie dość, że ich nie było, to jeszcze nazywać się mieli inaczej: Wadwicze. Na szczęście zostali Niechcicami.
Ale błoto było.
W każdym z 12 odcinków Nocy i dni – serialu na podstawie powieści Marii Dąbrowskiej – reżyser musiał je przywołać w dialogach albo przynajmniej w obrazie.
Choć w książce nie było o nim tak wiele. Może chciał wywołać skojarzenie dworu z błotnistym śmietniskiem historii? W końcu, kiedy kręcił serial, był środek PRL-u i to PRL dał pieniądze na pokazanie losów tych „złych” ziemian, co to im trzeba było pozabierać po wojnie domy i ziemie, bo inaczej nie byłoby na świecie sprawiedliwości.
Albo może zwyczajnie – może pamiętał reżyser to błoto z jakiegoś dworu z dzieciństwa? Bo był z Wołynia, a tam przecież dworów zatrzęsienie.
Katastrofy, nenufary, życie
Widzowie serialu i filmu kinowego i tak najbardziej zapamiętali pięknego Toliboskiego, który w białym garniturze i słomkowym kapeluszu brnie po kolana w wodzie, żeby zerwać nenufary i wręczyć je Barbarze. I chociaż ona się w nim kocha, a on ożeni się z panną majętniejszą – i tak te nenufary pozostaną najpiękniejszym obrazem całego tamtego świata.
Ale że „nieistniejąca” Barbara wciąż wzywała dramatycznie zdesperowanym głosem „Bogumił!”, bo jej się zdawało, że znów nadchodzi jakiś mały czy duży kataklizm, a pół Polski raz w tygodniu w latach 70. czekało, co będzie dalej – to już historia prawdziwa.
Jadwiga Barańska – ta od desperackiego okrzyku – zagrała znakomitą rolę, bo Jerzy Antczak zrobił film. A wcześniej Maria Dąbrowska napisała książkę, bo jeszcze wcześniej jej ojciec, jej matka, ona sama… żyli w tym ziemiańskim świecie. Bo, jak to w Polsce nie tak znów dawno temu: zawsze był jakiś dwór.
I zawsze, jak to na świecie, przechodziły jakieś fronty i wojny, a dwory trwały. Rabowane, palone – jakoś tam się odbudowywały. Dopiero PKWN pozabierał te dwory gruntownie, wyrzucił z nich właścicieli. No ale na szczęście była ta książka Dąbrowskiej. Jakby Maria przewidziała, że musi opisać coś, co „za chwilę” zacznie znikać.
A chociaż „nieistniejący” Niechcicowie tylko dzierżawili na początku ziemię, a tę kupioną po latach ciężkiej pracy ostatecznie sprzedali, i tak zostali dla całych powojennych pokoleń Polaków symbolami przedwojennego ziemiaństwa. Jeszcze w roku 2015, w plebiscycie przy okazji 40. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, internauci uznali Noce i dnie za najlepszy film czterdziestolecia. Wygrały z Potopem oraz Ziemią obiecaną. Bo to historia miłości? Bo to historia o życiu? Bo to historia o życiu i miłości zwyczajnych obywateli ziemskich we własnym kawałku świata?
Europa, miłość, wojna
Pisze się o takich jak Maria Dąbrowska, że pochodzili ze zubożałej – albo podupadłej – rodziny szlacheckiej. Zubożenie czy „podupadłość” brały się zazwyczaj stąd, że po kolejnych powstaniach carskie, najczęściej, władze w ramach represji – zabierały rodzinom majątki. Czasem też skazywały na zesłanie, ale sama konfiskata ziemi wystarczyła, by wyrzucić rodzinę „z siodła”.
Ojciec Marii stracił swoje włości po Powstaniu Styczniowym i dlatego jego córka urodziła się w Russowie pod Kaliszem (1889), w którym Józef Szumski był „tylko” administratorem na czterystu zaniedbanych hektarach. To częsta droga „podupadłych” nie ze swojej winy ziemian – znali się na gospodarstwie, podejmowali więc prace w majątkach, których nie oni sami byli właścicielami.
Tam wychowywała się Maria, najstarsza, jej dwie siostry – Jadwiga i Helena i dwóch braci – Stanisław i Bogumił.
Świat naszego dzieciństwa był zamknięty w obrębie kopców granicznych majątku administrowanego przez ojca. Nikt nas nie chował, w tym znaczeniu, że nikt nie zapychał niezawodnymi na wszelkie życiowe przypadki maksymami. Rodzice kochali nas po prostu i nigdy nie mogło nam nic zabraknąć – tak napisała Maria z Szumskich Dąbrowska w szkicu o dzieciństwie, opublikowanym w pierwszym numerze „Kuriera Warszawskiego” z roku 1917.
W pięknym prowincjonalnym mieście Kaliszu – leżącym nad rzeką Prosną, śród starych drzew – uczyła się Maria w czteroklasowej szkole, a potem w rosyjskim, niestety, gimnazjum, o którym pisała, że czuła się tam nieustannie upokarzana. W 1905 roku w szkole wybuchł strajk o przywrócenie języka polskiego w nauczaniu. Ostatecznie Maria musiała kończyć szkołę i zdawać maturę w Warszawie.
Po rewolucji 1905 roku bojkot rosyjskiego szkolnictwa był coraz bardziej powszechny. Maria wyjechała z Królestwa w roku 1907 i studiowała nauki przyrodnicze, socjologię i filozofię w Lozannie, potem w Brukseli. Tam poznała Mariana Dąbrowskiego, który był – w dowolnej kolejności – masonem, zbiegiem politycznym z Królestwa, członkiem Frakcji Rewolucyjnej PPS i studentem historii. Razem organizowali Stowarzyszenie Polskie im. J. Lelewela, którego głównym zadaniem było samokształcenie. Poznali Edwarda Abramowskiego, a jego idee powszechnej edukacji, samodoskonalenia i kooperatyzmu wydały się Marii receptą na niesprawiedliwości świata. Ale też zachęcał ich Abramowski do bycia w zgodzie ze sobą, z własnym doświadczeniem.
Maria pisała w tym czasie ulotki, broszury dla spółdzielców, broszury patriotyczne i wychowawcze. No i artykuły. Dla „Prawdy”, „Kuriera Lwowskiego”, „Zarania”, „Przedświtu”, „Tygodnika Polskiego”, „Społem”, „Kuriera Warszawskiego”, „Tygodnika Ilustrowanego”, „Echa Literacko-Artystycznego”. W czerwcu 1914 opublikowała pierwsze opowiadanie.
Wróciła do Królestwa w 1910 roku, pracowała jako nauczycielka geografii na kaliskiej pensji. Wygłosiła też swój pierwszy publiczny odczyt. W 1911 wyszła za mąż za Mariana, a jednym ze świadków był – znów w dowolnej kolejności – przyjaciel obojga ze Stowarzyszenia Lelewela, mason, publicysta i pisarz tuż po debiucie, Juliusz Kaden-Bandrowski. W 1913 pojechała do Londynu jako stypendystka Towarzystwa Kooperatystów.
Kiedy wybuchła wojna, zaprzyjaźniony z Piłsudskim Marian wrócił do Polski i zaciągnął się do Legionów, wziął udział w kampanii wołyńskiej. Maria uciekła z matką z bombardowanego przez Niemców Kalisza i po długiej wędrówce dotarła do majątku swego kuzyna pod Częstochową. Tam zaczęła pisać dziennik. Pierwszy wpis wygląda tak:
Sabinów, 13 listopada 1914. Piątek. Słychać dalekie armatnie strzały. Wielka łuna w stronie Żarek. W domu jak co dzień wieczorem przebieranie grochu.
Ten Sabinów to dziś przedmieście Częstochowy, a w roku 1914 wieś, gdzie znajdował się nieduży, nawet nie stuhektarowy folwarczek Stanisława Jełowickiego, emerytowanego pracownika kolei, ożenionego z cioteczną siostrą Dąbrowskiej. Mieszkała tu prawie rok, potem często wracała, żeby pisać. W roku 1914 opublikowała ledwie jedno opowiadanie, myśl o wielkiej powieści nawet nie przychodziła jej do głowy.
Ale w jej własnym doświadczeniu – na którym należało opierać się w działaniach, a więc także w twórczości, jak uczył jej mentor z Brukseli – było już Sabinowo. Po latach „a” zmieniła na „e” i dodała, „r”. I tak to Serbinowo do dziś ma swoje miejsce w polskiej przestrzeni symbolicznej. A autorka Nocy i dni po publikacji książki stała się autorytetem, niemal instytucją publiczną.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji