- W empik go
Przędze - ebook
Przędze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ulicami, źle oświetlonemi przez rzadko rozstawione latarnie, szybko biegła do domu. Paru godzin tylko brakowało do północy. Była niespokojna o siostrę, która z rana czuła się gorzej niż zwykle, ale właścicielka zakładu krawieckiego aż do tej chwili zatrzymała przy robocie wszystkie pracownice. Nic dziwnego: karnawał; roboty – co niemiara! Ona, panna do kroju, najwięcej ma i pracy i odpowiedzialności. Ale mogłaby szczycić się tem, że w 23-cim roku życia jest już najbieglejszą i najlepiej opłacaną pracownicą w najsłynniejszym zakładzie krawieckim tego miasta. Mogłaby także cieszyć się, że matka i siostra żyją przeważnie z tego, co ona zarabia, bo nauczycielską pracę siostry przerwała choroba już od kilku miesięcy. To gorsza, że serce jej stało się od pewnego czasu nieprzystępnem dla uczucia chluby, zarówno jak uciechy; na dno jego zapadł ból i czyni je ciężkiem, jak kamień.
Z ciężkim kamieniem w piersi prędko biegnie po ślizkich chodnikach. Środkiem ulicy leży śnieg; chodniki oszklone cienką warstwą lodu. Ale ona przywykła do dziennej i nocnej bieganiny po mieście – do ślizgawicy, do zimna i do samotności za domem i w domu.
Był moment, z paru miesięcy złożony, w którym zrobiło się jej na świecie, jak w raju. Przeszedł na zawsze – i nic dziwnego. Siostra jej, Klemunia, piękniejsza od niej, wyżej wykształcona, od pierwszego poznania się z panem Zbigniewem oczarowała go i podbiła. Ona, Kazia, wygląda przy niej, jak świeca przy słońcu.
Gdyby pan Zbigniew nie był nigdy przestąpił progu ich domu… Ale to było niepodobnem. Poznała go w magazynie, gdzie parę razy towarzyszył to matce swojej, to siostrze, a potem zaczął umyślnie spotykać się z nią na ulicach, witał się serdecznie, rozmawiał długo, tak rozmawiał i tak na nią patrzał, że od tego stawało się jej na świecie jasno i ciepło, jak w maju, jak w raju. Uwierzyła w to, że ją pokochał. O Boże! jakież to wielkie szczęście, dla niej zwłaszcza, której nikt nigdy nie kochał, bo ojciec odumarł ją bardzo wcześnie, a matka przepadała za Klemunią. Ją – znosiła. Dla oczu ludzkich, przez dobroć serca zresztą, nie krzywdziła jej nigdy fizycznie. Ale nic nadto: żadnych czułości, pieszczot, zwierzeń. Klemunią, zaledwie od ziemi odrosła, była już przyjaciółką matki. W szare godziny rozmawiały po cichu, z rękoma zarzuconemi wzajem na szyje, a ona, Kazia, siedziała w drugiej izdebce sama jedna, naprawiając bieliznę i suknie dopóty, dopóki matka nie zawołała:
– Kaziu, nastaw samowar!
Matka pochodziła z dobrej rodziny, znała obce języki i uczyła ich Kjemunię. O Kazi powiedziała:
– Niema zdolności! Będzie szwaczką. Została szwaczką wyborną, dobrze opłacaną, a pomimo, że to i owo ją zasmucało, niedawno jeszcze była wesołą, jak szczygieł. Siostrę uwielbiała za jej piękność i rozum; każde słowo matki choć trochę serdeczne wprawiało ją w humor tak świetny, że z jej opowiadań i figlów śmiała się nawet matka obojętna i siostra rozumna. Miała w sobie niezwykły zapas młodości, siły, nadziei. Nadziei długo nie nazywała po imieniu, ale przed rozpoczęciem pracy i po jej ukończeniu, topiąc wzrok w jutrzniach porannych i w wieczornych zorzach, więcej czuła niż myślała, że stanie się z nią wkrótce coś nowego, radosnego. Słyszała wtedy śpiew słowika w dalekim lesie. Lasem była przyszłość, słowikiem miłość. Aż stało się to, co przeczuwała. Z za jutrzenki, czy z za zorzy, wypłynęła postać młodzieńca, który najwyraźniej okazał, że ją kocha. Pokochała go całem sercem ufnem i sierocem. Nie w lesie już, ale w niej samej słowik zanosił się od śpiewu. Tylko, że romans prowadzony na ulicy obrażał jej skromność;
nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego, ale obrażał: Wymogła więc na panu Zbigniewie, aby zapoznał się z jej matką i zaczął bywać w ich domu. Ach, gdyby była nie uczyniła tego! Owszem, uczyniła dobrze. Gdyby wszystko wróciło, uczyniłaby tak samo… Jednak… Boże! jak smutno na świecie! Ulice takie puste i ciemne, pod stopami lód ślizki od śniegu, którego pełno dokoła, chłód bije; chłodem siecze wiatr, zlatujący od nieba, czarnego jak otchłań. W piersi fala gorąca płynie ku gardłu i ciśnie się do oczu. Obejrzała się: nikogo nie było dokoła. Tylko w jednym z wysokich domów rząd okien gorzał od świateł i wylewał na pustą ulicę tony skocznej muzyki. Przypadła czołem do słupa latarni i pod lecącymi górą dźwiękami polki zapłakała głośno, krótko. Potem zaczęła znowu prędko iść dalej.
Czegóżby nie dała za to, aby przestać o tem myśleć. Nie może. Od kilku już tygodni tylko o tem myśli, myśli, aż czasem głowa pęka i żyć się nie chce; a przestać myśleć o tem nie może. To jak dwa gwoździe wbite głęboko: jeden w głowę, drugi w serce.
Ma się rozumieć, adwokat i nauczycielka, para daleko lepiej dobrana, niżeli adwokat i szwaczka. Klemunia zresztą jest tak śliczną, dystyngowaną, rozumną! Tylko… gdy po raz pierwszy pan Zbigniew wszedł do ich domu, mogłaby doprawdy nie tyle, nie tak z całej siły kokietować go spojrzeniami, ruchami, rozmową, nawet włosami, które niby wypadkiem rozsypały się jej na plecy, podobne do płaszcza z czarnego jedwabiu!
Przecież wiedziała, że jest to prawie jej narzeczony i jak go kocha. Nie taiła się przed nią z niczem, wszystko przed nią wyznała. A ona uczyniła znowu wszystko, co mogła, aby go jej odebrać. Podobał się jej z powierzchowności i wykształcenia; był przytem świetną partyą. Klemunia zapragnęła go dla siebie, a ponieważ mogła, więc zdobyła. Siostra! Cóż? Widać tak jest na świecie, że kiedy idzie o własne szczęście, można zdeptać nawet – siostrę. Ale – niech tam! Niech im Bóg da wszystko: zdrowie, szczęście, życie długie, to wspólne we dwoje!…
Znowu nieznośne łzy!… Ale tym razem niczego nie dokażą. Wstyd i źle płakać tak często. Czasem, cóż robić! płakać często… na siostrę. Jeszcze, broń Boże, łzy te padną na jej głowę! I bez tego Klemunia jest biedną, ach, jak biedną! Ta jej choroba, nie wiadomo jeszcze, jak się skończy. Taka szczęśliwa, a nie wiadomo, czy to szczęście długo trwać będzie. Kazia wybłagała u lekarza nazwę choroby i – zapomniała. Dwa wyrazy łacińskie wyleciały z pamięci, lecz to pamięta, że Klemunia jest chora na serce. I jeszcze jedną rzecz okropną powiedział lekarz… Nie chce o niej myśleć po prostu, myśl jej ucieka od tego ze strachem przeraźliwym.
Więc nietylko w oczy, ale i za oczy, nietylko postępkami, lecz uczuciem i myślą nie trzeba nic czynić przeciw Klemuni; ani wyrzekać na nią, ani płakać z jej powodu, bo nuż te łzy…
Powiadają, że łzy skrzywdzonych przynoszą krzywdzącym nieszczęście, a przecież była to krzywda, krzywda. Otóż i znowu myśl zła i niepotrzebna. Taką walkę miłości z boleścią, przebaczenia z urazą, toczy już od kilku tygodni i, doprawdy, czasem już wolałaby nie żyć.
Cel, do którego dąży, niedaleko. Trzy okna u szczytu wysokiej kamienicy, nad dachem. Dwa pokoje z kuchenką na strychu, za które właśnie wczoraj, pieniędzmi zapracowanymi w zakładzie krawieckim, zapłaciła półroczne komorne. Kiedy przyniosła pokwitowanie właściciela domu, pragnęła, aby matka choć pogładziła ją po twarzy, choć powiedziała jej jakie miłe słówko. Nie uczyniła tego. Odkąd Klemunia jest zaręczoną i chorą, nic oprócz niej na świecie nie widzi. Kiwnęła głową, schowała kwit do szkatułki i dalej czytała Klemuni leżącej na szezlongu. Ten szezlong – to ona także kupiła dla chorej siostry. Klemunia, uradowana, zarzuciła jej ręce na szyję i serdecznie ją ucałowała. A ona od tego uścisku siostry stała się pełną cichej i jakiejś żałosnej radości.
Dwa okna nad dachem jasno oświetlone. W bawialnym pokoju pali się duża lampa, więc pan Zbigniew jeszcze nie odszedł. Siedzą sobie pewno jedno przy drugiem, ona na szezlongu, on na krześle, i z cicha rozmawiają.
Od paru tygodni są narzeczonymi i żeby nie choroba Klemuni, już w tym karnawale wzięliby ślub, a tak, nie wiadomo jeszcze kiedy to nastąpi. Może Klemunia uczuwa jakie skrupuły, bo stała się dla niej czulszą, niż przedtem; ją zaś serdeczność siostry ujmuje, ale jej nie pociesza. Przeciwnie, im więcej kocha Klemunię, tem mocniej ją boli, że to ona właśnie…
Ale cóż to się dzieje na ulicy, przy której znajduje się ich mieszkanie? Wysoki gmach mieszczący w sobie resursę publiczną, jak 'raz naprzeciw ich mieszkania, goreje od świateł; u bramy stoją policyanci, przed bramę zajeżdżają sanie i karety na kołach. Brzękadia u uprzęży końskiej dzwonią, koła skrzypią po śniegu, stangreci wołają: z drogi! z drogi! policyanci kłócą się z tłumem gapiów ulicznych. A z wysoka, z wysoka, zlatują na ulicę huczne dźwięki orkiestry. Różne instrumenty dęte: trąby, bębny, flety, klarynety, grają wesołego kontredansa. W resursie bal. Nic dziwnego: wszak to karnawał. Trzeba tylko zręcznie przebiedz wszerz ulicę, aby nie wpaść pod konie, których wiele biegnie w jedną stronę i w drugą, u sań i karet nadjeżdżających, odjeżdżających. Bal! wielki bal!
W głębi skromnej bawialni, pani Antonina Tarczyńska, wdowa po jeometrze, siedziała na kanapie obok pani Anieli Szumskiej, wdowy po lekarzu. Obie panie mieszkały w jednym domu, bardzo się nawzajem szanowały i lubiły. Znajdowały się w tym wieku, w którym kobiety stają się mniej więcej do siebie podobnemi. Włosy siwiejące, czoła po marszczone, oczy wklęsłe, wargi zwiędłe i zarysowujące nawet w uśmiechu linię zmęczenia lub goryczy. Staranne ubrania okazują, że obie panie życzą sobie utrzymać się w pewnym tonie, zdala od nędzy wstydzącej się żebrać.
Ciemne suknie i czarne czepeczki na siwiejących włosach, ale przy sukniach jakieś kokardki, frendzelki, a czepeczki przytwierdzone do włosów błyszczącemi szpilkami z bardzo lichego metalu. Wdowa po lekarzu jest trochę grubą, rumianą, z czerwonemi, krótkiemi rękoma. U wdowy po jeometrze szczupłość kibici, bladość cery, delikatność rąk, świadczą o słabem zdrowiu i niezatraconej w ubóstwie dystynkcyi. Matka Klemuni i Kazi ma pozór kobiety mocno zgryzionej już w zębach czasu i może dlatego kapryśnej; ale też i uczuciowości dużo maluje się na jej cierpiącej twarzy. Głosem cichym, powoli, lecz z zajęciem, prowadzi z sąsiadką rozmowę o drożyźnie produktów i o niezwykłej obfitości śniegów tegorocznych.
Potem sąsiadka głos zabiera i, przechodząc wprost do kazania niedzielnego, giestem pełnym namaszczenia powtarza wyjątek z budującego kazania, lecz ogromnie tekst egzageruje, poczem spogląda na sąsiadkę, wzdycha i dodaje:
– Tak, tak! Pani Antonina wzdycha także i powtarza:
– Tak, tak!
Na tle wysokiej poręczy kanapy, obie wstrząsają siwiejącemi głowami, w czarnych czepeczkach.
Gdy duet na kanapie umilkł, wyraźniej dał się słyszeć drugi, w rogu pokoju. Tam także dwa głosy mówiły, raczej szeptały. Nie było z czem się ukrywać, ale cień i szept to rodzime żywioły zakochanych.
Dwudziestoletnia panna, leżąca na szezlongu sprzeczała się z trzydziestoletnim mężczyzną, siedzącym przy niej na krześle, o wyższość romantyzmu nad realizmem w poezyi i powieści. On obstawał przy realizmie; ona była fanatyczną zwolenniczką romantyzmu, sama zaś przedstawiała zjawisko, które mogło sprawiać rozkosz oczom zarówno realisty, jak romantyka. Szezlong stał w cieniu wysokiej komody, a w tym cieniu twarz Klementyny, ślicznie zarysowana, przybierała pozór białej lilii. Była białą i delikatną, z wielkiemi ciemnemi oczyma i dużym węzłem czarnych włosów z tyłu głowy. Wysmukłą kibić malowniczo opływał błękitny szlafroczek, z materyi taniej, ale bardzo ładnie zrobiony przez Kazię. Pan Zbigniew miał zgrabną postawę, śniadą cerę bruneta, ładne wąsiki, i co chwila próbował wspierać się łokciem o brzeg komody. Ale komoda była zbyt wysoka na ten użytek, i łokieć zsuwał się z niej nieprzezwyciężenie, co sprawiało panu Zbigniewowi dużą niedogodność. Więc, obrawszy sobie inną pozę, wyszeptywał przed narzeczoną obronę realizmu w poezyi prawie z takiem krasomówstwem, z jakiem dziś, w godzinach południowych, bronił przed sądem jednego fałszerza monety i dwóch podpalaczy.
Gdy umilkł, Klementyna z zamyśleniem wstrząsnęła śliczną główką i z kolei wyszeptała cały szereg imion, z których każde było argumentem wcale poważnym.
– Schiller, Byron, Wiktor Hugo, Mickiewicz, Słowacki…
Słowa rozmowy, jakkolwiek wymawiane z cicha, dolatywały uszu pań siedzących na kanapie. Pani Antonina zajaśniała, jak słońce.
– Słyszy pani, jakie to u nas rozmowy się prowadzą?
Pani Aniela od przyjacielskiego współczucia uśmiechnęła się szeroko.
– A jakże! Tacy rozumni i wykształceni oboje!
– Żeby tylko nie ta jej choroba! – szepnęła wdowa po jeometrze i naraz zgasła jak zdmuchnięta świeca.
Na szezlongu, w cieniu komody, melodyjny choć przyciszony głos kobiecy mówił:
– Don Carlos, Childe Harold, Ernani, Konrad Wallenrod, Balladyna…
– Paru z tych dzieł nie czytałem.
– Przeczytamy je razem. Dobrze?
– Będę wdzięczny; będzie pani Beatryczą moją! Pani Antonina mrugnęła powiekami ku sąsiadce.
– A co!
Sąsiadka odmrugnęła.
– Aha!
W tej chwili w kuchence, graniczącej z bawialnią, dało się słyszeć stuknięcie drzwiami, potem tupot nóg otrząsających śnieg z obuwia, potem szelest zrzucanej odzieży, aż do pokoju wbiegła dziewczyna mniej niż średniego wzrostu, z ruchami żywymi, z cerą i zarysem twarzy, które czyniły ją podobną do polnej róży.
Ciemne włosy miała rozrzucone od wiatru, uszy zaczerwienione od mrozu i usta śmiejące się, czerwone, jak koral.
Czy jej dobrze było, czy źle, czy miała ochotę do śmiechu, czy do płaczu – zawsze wchodziła do domu z uśmiechem, albo ze śmiechem.
Dość tu było smutku i bez niej, z powodu słabego zdrowia matki, a teraz szczególniej, z powodu choroby Klemuni. Tego tylko brakuje, aby ona przynosiła tu z sobą dąsy, lub lamenty! Przytem pan Zbigniew nie powinien nigdy widzieć jej smutną. Żeby ją na kawałeczki krajano, jeszczeby w jego obecności nie jęknęła, ani zapłakała, lękając się, aby nie pomyślał, że jęczy i płacze nie od tego, że krają, ale od tego, że on ją porzucił. Więc śmiejąc się przebiegła pokój, pocałowała matkę w rękę, przyjaciółkę matki gdzieś około łokcia, a czyniąc to, mówiła żywo, głosem świeżym, jak wiosna.
– Co się to dzieje koło naszego domu! Co się dzieje! Resursa oświetlona, muzyka grzmi, powozów mnóstwo, a tak" trudno rozminąć się z końmi, że uciekając przed nimi, kalosz zgubiłam.
– Bardzo interesującą historyę opowiadasz… – łagodnie, lecz nie bez smutnej ironii zauważyła pani Antonina.
– Panna Kazimiera zawsze w dobrym humorze, wesoła, jak szczygiełek, – uśmiechnęła się pani Aniela, i gdy Kazia, zgrabnie okręciwszy się przed kanapą, poszła ku szezlongowi, cicho szepnęła:
– Serce ma najlepsze, ale taka to już natura, otwarcie pani powiem, prosta, prozaiczna!
Kazia po przyjacielsku uścisnęła rękę pana Zbigniewa.
– Dobry wieczór panu! Jakże sprawy dzisiejsze? Czy podpalacze poszli w świat, aby go znowu podpalać?
Pan Zbigniew odpowiedział:
– Poszli, proszę pani. Wygrałem sprawę. Pochyliła się ku siostrze.
– Jakże się czujesz? Z rana było ci… Klementyna z niecierpliwością przerwała:
– Nic mi nie było z rana i teraz czuję się doskonale…
Wstydziła się przed panem Zbigniewem tego, że choroba jej trwa tak długo, lękała się znudzić go, zrazić.
Kazia wiedziała o tem.
– To prawda – zawołała. – Wyglądasz znakomicie; widać, że wszystko już przeszło.
Klementyna zwróciła się do pana Zbigniewa.
– Od czego zaczniemy nasze wspólne czytanie?
– Ułożenie programu należy do pani.
– Więc od jutra "Don Carlos".
Uderzyła w dłonie; oczy jej świeciły w cieniu, jak brylanty.
– Ach, jak to będzie miło, miło, codzień czytać wspólnie jaką godzinkę… Ale… czy pan umie Po niemiecku?
– Znakomicie!
– Czego pan nie umie! wszystko!
– Jedno nadewszystko.
– A co?
Wiedziała z góry, jaka będzie odpowiedź, jednak z wyrazem figlarności w oczach zapytywała:
– Co pan umie nadewszystko? Co?
Oczy ich przestały widzieć świat, bo utonęły jedne w drugich.
Kazia odeszła i stanęła przy stole, na którym paliła się spora lampa, przed dwiema paniami, siedzącemi na kanapie. Pani Antonina mówiła do pani Anieli:
– Moja droga pani, jabym ją na ręce wzięła i na koniec świata zaniosła, byleby ratunek znaleźć!
Po bladych i aż prawie przezroczystych policzkach matki Klemuni popłynęły dwie łzy, w świetle lampy srebrne.
Od tych łez matki, od trwającego ciągle w rogu pokoju duetu zakochanych głosów, uśmiech zgasł na koralowych wargach Kazi. Miała jednak zwyczaj, że gdy tylko uczuła, iż uśmiech z ust ucieka, tak, że już za nic pochwycić go nie można, a skóra na czole w sposób nieprzezwyciężony skupia się w zmarszczki, szła do roboty, do jakiejkolwiek zresztą roboty, byleby jasno tłomaczyła przed wszystkimi oddalenie się, milczenie i zmarszczkę na czole.
Siedziała w malutkiej sypialni przy stoliku, na którym zapaliła była lampę i z jakichś skrawków wyrabiała ozdoby, mające na nowo uświetnić zniszczoną suknię matczyną.
Sypialnia miała kształt szuflady z jednem oknem; mieściła w sobie dwa łóżka, stolik z lampą i gotowalnię Klemuni, opiętą wesołym perkalem w kwiaty.
Klemunia miała też i biureczko, które stało w bawialnym pokoju. Naturalnie, piękna panna musiała posiadać gotowalnię ze zwierciadłem i biureczko.
Szwaczka, mająca prawo do nazwy tylko przystojnej, nie pisze nic, a ubiera się to tu, to owdzie, przed kawałkiem rozbitego zwierciadełka, wiszącym w kuchni, albo i bez żadnego zwierciadełka. Zresztą, takie rzeczy wcale jej nie obchodzą. Co sprawia jej przykrość, to, że stolik, przy którym szyje, znajduje się u samych drzwi bawialni, tak blizko szezlonga Klemuni, że musi słyszeć każde słowo rozmowy, którą ona prowadzi z narzeczonym. Odsunęłaby stolik, ale miejsca niema; poszłaby z robotą do kuchni, ale mogłoby to wyglądać na dąsanie się, albo na smutek, szukający samotności. Więc ze skrawków atłasu urządzając wcale gustowną ozdobę na zniszczonym staniku matki, Kazia siedzi pomiędzy dwiema pieśniami, z których jedna jest muzyczną, a druga miłosną.
Przez okno wlatują tu tony muzyki, grzmiącej w sali resursowej; z za drzwi dochodzą słowa, zamieniane przez zaręczoną parę. Tony i słowa zlewają się w całość harmonijną. Jest to pieśń na dwa głosy z akompaniamentem muzyki.
Bo gdy wieczór zbliża się ku końcowi, zaręczona para przestaje dysputować o względnej wartości szkół literackich i przed blizkiem rozstaniem się dobywa z głębi serca słowa szczere. Zaczynają nazywać się po imieniu, mówią sobie ty.
– Więc wolałabyś ten domek z ogródkiem przy ustronnej ulicy, niż to piękne mieszkanie w środku miasta?
– O, tak! Bardzo chcę ogródka przy domu. Lękam się tylko, aby ustronne mieszkanie…
– Nie zaszkodziło interesom moim? Moja najdroższa, jedynym teraz ważnym interesem moim jest twoje zdrowie i zadowolenie.
– Dziękuję. Anim śniła, aby mógł istnieć na świecie człowiek tak dobry, jak ty, Zbigniewie.
Kazia przestaje szyć, składa ręce na kolanach, patrzy na szereg okien, jak raz naprzeciw jej okna, rozgorzałych od świateł, wylewających potoki tonów płomiennych i tęsknych. Prześliczny walc; płomienny, jak namiętność, tęskny, jak serce rozdarte…
– Moja droga, czy podobna kochać tak, jak ja cię kocham! Wszystkie myśli moje z tobą. Kiedy bronię sprawy przed sądem, muszę pilnie strzedz siebie, aby wśród wymieniania artykułów prawa nie powiedzieć nagle: Klemunia!
Z cichym, głębokim śmiechem Klemunia zawołała:
– A toby też było pięknie!
– Gdybym mógł, wziąłbym cię na ręce i niósł na koniec świata, do zdrojów leczących i drzew śpiewających, abyś wyzdrowiała, sił nabrała, poweselała i zaraz, zaraz została zdrową, śliczną, szczęśliwą żoną pana Zbigniewa, młodego jeszcze, lecz już sławnego adwokata w tem wielkiem mieście Ongrodzie.
– Tyś zdrowie moje! Szczęście – najlepsze lekarstwo.
– Czujesz się szczęśliwą?
– Kochasz mię?
Okna przeciwległego gmachu śpiewały ciągle: la, la, la! niby wesoło, ale zarazem namiętnie, szalenie. Kazia doświadcza takiego uczucia, jakby jej w piersi coś rozdzierało się szeroko i jakby z tego rozdarcia płynęła gorąca ciecz. To płacz, który zrywa się w niej, jak burza. Ale ona siedzi wyprostowana tylko z rzęsami wilgotnemi i zręcznie układa trzecią rozetkę z atłasu do stanika matki. Rzęsy zaraz oschną, a płacz stoi na dnie piersi nieruchomy.
Jakkolwiek w pokoju sąsiednim znajdują się jej najbliżsi, a w gmachu przeciwległym rojno i hucznie, ona czuje się tak samą jedną na świecie, jakby ją otaczała pustynia. Ze zmarszczką nabiałem czole i z poważnym zarysem warg, jak koral czerwonych, szyjąc ciągle, Kazia układa w głowie porównanie, na które może nie wpadliby nigdy ani Klemunia, ani Zbigniew, którzy tak lubią i umieją wyliczać imiona poetów i tytuły poematów.
Widziała dziś na mieście złożone nad rzeką i wiezione na wozach tafle lodu, szyby lodowe. Otóż, jej serce, to płomyk zamknięty w takiej szybie. Czworokątna, gruba, przezroczysta, jak kryształ, a w niej, jak lampka bladozłota, pali się płomyk. Smutne i ciche są te lampy, płonące w szybach lodowych!
Teraz, przez okna sali resursowej leją się tony polki, szczerze wesołe, skoczne, roztrzpiotane. W bawialni dwa głosy z intonacyą żalu zamieniają się słowami:
– Dobranoc, skarbie mój!
– Dobranoc, Zbigniewie!
Słychać szelest długiego pocałunku, którym usta, ozdobione ładnym wąsikiem, przylgnęły do pięknej ręki kobiecej.
Po odejściu pana Zbigniewa, Klemunia uczuła się bardzo słabą. Nie darmo lekarz, stary przyjaciel domu, powtarzał ciągle: spokoju, spokoju! żadnych wzruszeń! A tu wzruszenia były ciągłe.
W ów wieczór zaręczynowy, naprzykład, Klemunia uczuła się tak nie dobrze, że Kazia pędem strzały poleciała po lekarza. Atak minął prędko; ale dziewczyna, korzystając z krótkiego sam na sam, formalnie wzięła w oblężenie starego lekarza, którego znała od dzieciństwa. Wsunęła go we framugę okna i zastępując drogę do ucieczki, silnie go za ręce pochwyciła.
– Panie! mój drogi panie! Co z tego będzie? Jak się to skończy?