- W empik go
Przedziwne starodawne, zdumiewające opowieści - ebook
Przedziwne starodawne, zdumiewające opowieści - ebook
Dwie opowieści budzące dreszcz grozy, których lepiej nie czytać po zmroku: „Historia przedziwna Antoniego de Haeckt” i „Przedziwna, starodawna, zdumiewająca opowieść...” Najbardziej ujmujący w tych opowiadaniach jest styl pisarski Sarwy, pięknie stylizowany w zależności od okresu, w jakim miały miejsce opisywane wydarzenia. Język autora jest bardzo dojrzały i dopracowany. Nie nadużywa kwiecistych metafor czy patetycznych opisów. Pisze pięknie, ale przystępnie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-152-6 |
Rozmiar pliku: | 45 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W poniedziałek 29 listopada 1599 roku, w prowincji gerardimońsiej, we Flandrii, stała się rzecz niebywała, o czym można się dowiedzieć z bardzo starych zapisków, na które udało mi się natrafić. I mimo że zawierają one relację tak niezwykłą, że aż trudno w nią uwierzyć chcę tutaj o niej opowiedzieć.
* * *
Kilku wspólników czyniło obrachunki odnoszące się do zysków, jakie zdobyli, razem pracując i razem robiąc interesy. Zdawać by się mogło, iż nie wyniknie żadna sporna kwestia, bo dzięki szczegółowo prowadzonym notatkom wiadomo było, kto ile zainwestował i kto ile zarobił na czysto.
Antoni de Haeckt patrzył spode łba na przyjaciół:
– Nie wypłaciliście mi dotąd – tak jak utrzymujecie – ani grosza na poczet przyszłych zysków!
Twarz mu poczerwieniała, a zaciśniętą w kułak dłonią z całej mocy walił w blat stołu, przy którym siedzieli.
– Ależ Antoni! Cóż ty opowiadasz?! Spójrz – wszystko mamy zanotowane! Na pewno już wziąłeś część pieniędzy!
Jeden ze wspólników usiłował przekonać de Haeckta, ale on – coraz bardziej rozjuszony – nawet nie chciał wysłuchać, co wspólnik ma do powiedzenia.
– Oddajcie mi moje pieniądze! Oddajcie do wszystkich diabłów!
Atmosfera zrobiła się niemiła. Wspólnicy spoglądali na siebie mocno speszeni, czegoś bowiem podobnego się nie spodziewali. Papiery mówiły prawdę. Zresztą doskonale pamiętali, że Antoni już wcześniej zaliczkowo pobrał część pieniędzy.
Zapadła cisza.
– Twoje słowo przeciwko słowom reszty, przeciwko nam wszystkim? – Jakoś tak niezbyt śmiało odezwał się jeden ze wspólników.
– A niech was czarna śmierć zatraci! – ryknął Antoni. – Chcecie mnie obrabować!
– Ależ nie...
– Zamilcz!!! Poznałem się na was złodzieje!!!
– Złodzieje?! I ty masz czelność ubliżać nam, którzy dopuściliśmy cię do interesu, do udziału w zyskach, i zawsze wywiązywaliśmy się ze wszystkich zobowiązań?!
– Złodzieje! – Antoni cisnął im w twarze stek obelg, których tutaj nie ośmielę się powtórzyć. – Niech mnie spali ogień, który płonie w kominie, jeślim wziął cokolwiek, jak mi tu wmawiacie!
– Nie dość, że kłamiesz, to jeszcze bluźnisz?! Wziąłeś pieniądze, a teraz chcesz je – z naszą szkodą – wyrwać po raz drugi?!
– Powtarzam: niechże mnie ów ogień spali, a potem diabeł zaniesie do piekła, jeżeli kłamię! – Antoni był nieustępliwy.
– Powtórzysz to, coś przed chwilą wyrzekł, przed ławnikami magistrackimi i potwierdzisz owo przysięgą na Mękę, Krew i Krzyż Zbawiciela?
– Powtórzę, przysięgnę!
* * *
Ławnicy, przyodziani dostatnio, zasiedli na zydlach. Przed nimi zaś stanęli rzędem skłóceni wspólnicy.
Starszy z ławników, tłusty i spocony (chociaż w izbie wcale nie było ciepło) wbił wzrok w blat stołu i tylko od czasu do czasu łypał jednym okiem na zebranych mężczyzn.
Młodszy natomiast, bardzo chudy, o mocno rysującej się łysinie, badawczo wpatrywał się w twarz każdego ze składających zeznania.
Obecność ławników nic nie dała. Antoni de Haeckt wciąż upierał się przy swoim, kłamiąc bezczelnie. Pozostali zaś absolutnie nie mieli zamiaru ustąpić. No bo i dlaczego mieliby to zrobić, skoro prawda była po ich stronie?
Zakłopotani urzędnicy magistraccy – co było aż nadto widoczne – nie bardzo wiedzieli jak wybrnąć z tej, jakże kłopotliwej i niemiłej, sytuacji.
Skoro nadzwyczaj szczegółowe przesłuchanie niczego nie dało, pozostało jedno: zażądać od Antoniego, który z uporem twierdził, że pozostali winni mu są całą kwotę, by złożył uroczystą przysięgę.
Gruby ławnik powstał i podnosząc wysoko krucyfiks, powiedział:
– Antoni de Haeckt, powtarzaj za mną: – Ja, Antoni de Haeckt...
– Ja, Antoni de Haeckt...
– ...na Mękę, Krew i krzyżową śmierć Chrystusa...
– ...Chrystusa...
– ...przysięgam, że moi wspólnicy winni mi są całą kwotę i że nigdy nie wziąłem od nich ani grosza. Amen.
– Amen.
– Po tych słowach Antoni już sam od siebie dodał:
– A jeśli kłamię, niech mnie żywcem spali ogień piekielny, i moją duszę porwie Szatan.
– Cóż – odezwał się młodszy z ławników. – Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko nakazać wam, panowie, byście wypłacili Antoniemu de Haeckt całą sumę, jakiej się od was domaga.
Bez słowa odliczono pieniądze, które Antoni zgarnął do skórzanego mieszka, i bez słowa opuszczono izbę..............PRZEDZIWNA, STARODAWNA, ZDUMIEWAJĄCA OPOWIEŚĆ
Jesienią (dziś już dokładnie nie pamiętam, lecz był to albo koniec września, albo początek października) roku 196..., kiedy drzewa zapłonęły żółcienia i szkarłatem, razem z przyjacielem, Januszem S., przemierzaliśmy – błądząc bez celu – sandomierskie staromiejskie uliczki. Szukaliśmy nowych tras i ścieżek, stromymi koślawymi schodkami, otoczonymi z dwóch stron nieprzebytym gąszczem splątanych witek krzewów kolcowoju, zeszliśmy do podnóża zachodniej skarpy Wzgórza Miejskiego, gdzie ciągnęła się wpół zrujnowana ulica nosząca miano Podwala Górnego.
Równolegle, zaledwie o kilkanaście metrów poniżej niej, skryte w gąszczu zdziczałych jabłoni, grusz i śliw, bielały ściany maleńkich zapadniętych w ziemię chatynek Podwala Dolnego. Zaś w tle, za nimi, ciągnęła się zwarta ściana morelowych sadów, pomiędzy którymi wiła się wąska gliniasta dróżka, łącząca Podwale z ulicą Reformacką.
Słońce dawno już skryło się poza jednym z łagodnych lessowych wzgórz, na których rozsiadł się Sandomierz. Powietrze jęło szarzeć, a gdzieś w załomach murów, w tajemniczych zakamarkach, śród gęstwiny drzew i krzewów, czaił się mrok, który rychło miał wypełznąć ze swych schowów, aby rozsnuć się ponad miastem, otulić je szczelnie i uśpić.
Szliśmy z Januszem S. skrajem wyboistej drogi biegnącej wzdłuż domów Podwala Dolnego, a przechodzącej później w niezbyt głęboki Wąwóz Świętojakubski, podpełzający prawie pod drzwi starożytnego romańskiego kościoła św. Jakuba Apostoła, gdy oto naraz nasz wzrok przyciągnęły rozwaliny niewielkiej chatynki, przyciśniętej do pionowej skarpy lessowego wzgórka, gęsto zarośniętego krzakami czarnego bzu, spośród których – gdzieniegdzie – unosiły ku niebu swoje rachityczne konary stare, zdziczałe i chyba na wpół obumarłe jabłonie pamiętające pewnie jeszcze panowanie carów, a być może i ostatniego polskiego króla...........