- W empik go
Przekłady z poetów obcych. Część 1 - ebook
Przekłady z poetów obcych. Część 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 301 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbiór niniejszy stanowi Część III moich prac wierszowanych. Dwie części poprzednie zawierały rzeczy oryginalne; w części, która obecnie na świat wychodzi – znajdują się wyłącznie przekłady z poetów obcych. Poszukiwałem tu w twórczości obcej geniusza nowożytnego i nowożytnego ideału; na jednych pisarzach zatrzymuję się dłużej, na drugich – krócej. O niektórych ułożyłem obszerniejsze studya np. o Sully Prudhomme'ie, którego natomiast utworów czytelnik znajdzie tu niewiele.
Książka ta stanowi jakby antologię poezyi współczesnej – z małym wyjątkiem niektórych pisarzy dawniejszych. Oprócz jednego wiersza Wiktora Hugo – mamy tu cały szereg poetów z francuskiego Parnasu ( Leconte de Lisle, Banville, Gautier, Bichepin i t… d.) i symbolistów (Mallarmé, Verlaine i t… d.). Dalej idą poeci angielscy, po większej części w pojedynczych urywkach; najobficiej występuje Edgar Allan Poe, oraz dwaj przedstawiciele estetyzmu, Swinburne i Rossetti.
Osobny dział stanowią poeci węgierscy: prócz autorów mniejszego znaczenia – zjawia się tu znany powszechnie Sandor Petöfi; głównie jednak zwracam uwagę czytelników na arcydzieła epicko – balladowe Jana Arany'a. Dział ostatni pochodzi z młodszych lat autora, kiedy ten z wielkiem zamiłowaniem a niemała stratą czasu, uczył się coraz to innych języków: tu niema autorów ściśle współczesnych, owszem sami dawniejsi.
Na końcu książki podałem alfabetyczny spis poetów, w zbiorze zamieszczonych – krótką wzmianką opatrzywszy każde nazwisko.
A.L.PIEŚŃ AWANTURNIKÓW MORSKICH Z XVI WIEKU.
Gdyśmy Otranto opuszczali –
Trzydziestu nas wyjeżdżało –
Gdyśmy na Kadyks powracali
Dziesięciu pozostało.
Tom z Duwru pierwszy z drogi zawrócił,
Chcąc w głębi Etny siarczystej
Ujrzeć szatana, dokąd go zrzuciłArchanioł Michał przeczysty.
Widzieć go można, gdy głąb' jej skłócił –
Piekielny wybuch ognisty.
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
Potem w Gaecie biednego Grassi
Ella z rozumu obdarła;
Gemma w Kalabryi, gdzie gęste lasy,
Na łonie Jana się wsparła.
Święty Sakrament zamknął nawiasy,
Które im miłość otwarła.
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
A w Neapolu Ebda przecherę
Nam powieszono – Greczyna.
W Capri los Alfa pchnął na galerę,
Że skradł jednego cekina.
Na Malcie Ofan wszedł w mnichów sferę,
Bep poszedł na arlekina.
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
Andrea z pięknej Lombardyi kraju
Turcy nam w bitwie zabrali;
Ten mimowoli wszedł do Seraju,
A chociaż nie był ze stali,
Na wieki w cnoty pozostał raju –
Zmniejszony o parę cali.
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
I znów nam uszło trzech, których dusza
Nie czci ni króla ni Boga –
Od wodza Niemców – Eugeniusza
Szli do Francuza, ich wroga –
Ni ich Turynu piękność nie wzrusza,
Ani im Genua droga!
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
A pod Livorno pośród odmętów
Pirackich naw ku nam rota
Wali: czternaście było okrętów
I galer sześć – lecz hołota!
Bo wnet na odgłos naszych trydentów
Uciekła Spinoli flota.
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
A w Notre Danie de la Garde
Wspaniałyśmy bój widzieli:
Lucca Diavolo uwiódł Edgardę,
Żonę Tankreda Angeli:
Więc anioł dyabła za rogi twarde
Strącił do morskiej topieli…
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
W Palmie się ośmiu rzuca w gonitwy
By znaleźć ślad po Pescarze:
Nie było po nieb… żadnej modlitwy,
Łzą nie zalały się twarze,
A wnet w Algieryi wrzał ogień bitwy,
Miłości kwiat w Gibraltarze.
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
Wzięliśmy zatem miasto w dziesięciu
I nawet władcę, a potem
Panowie wyspy, w małem pojęciu,
Co począć z takim kłopotem –
I port i wyspę zwracamy księciu
Wraz z kluczem miasta wrót złotym!
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
Z mych towarzyszy grandów Kastylii –
Porobił książe Beato –
(Ci pojechali wnet do Sewili,
By się pożenić bogato).
Mnie chciał swą córkę dać, lecz w tej chwili
Jam rzekł mu: dzięki ci za to!
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
Mam tam, gdzie w zimne noce fal tłumy
Ryczą w wzajemnym natłoku –
Dziewczę z uśmiechem szczęścia i dumy
Miłość w jej czarnem lśni oku –
Codzień śląc pieśni nad morskie szumy,
Czeka mię ona o zmroku!
Gdyśmy Otranto opuszczali… etc.
Mam czarnooką Stellę w Fiesone,
Go dni me rajem otoczy:
Niech wicher burzy nurty spienione
Ja do niej wrócę ochoczy.
Książe, ma córka twoja koronę,
Lecz Stella ma piękne oczy!…
Gdyśmy Otranto opuszczali,
Trzydziestu nas wyjeżdżało,
Gdyśmy na Kadyks powracali,
Dziesięciu pozostało!POEMAT
Urywek.
W trzydziestym roku, w czasie próby długo wiecznej
Pojmany do niewoli na ziemię Assura,
Togorma, maż Widzący, syn Elma, wnuk Tura,
Miał taki sen, gdy usnął, wśród trzciny nadrzecznej,
W godzinie, gdy pod słońcem bieleje natura.
Od kiedy strzelec Jahweb, co śmiertelne ciosy
Mierzy w silnych, ich… ciałem karmiąc sępów stada.
Oddał lud swój w niewolę Assyryi – gromada
Cała, goląc na czaszce i twarzy swe włosy –
Głucho milcząc, bezmyślnie pod jarzmem upada.
Ugięci pod ciężarem tych nędz ustawicznych,
Zgłodniali i spragnieni, spoglądali w strachu
Na ruiny swych grodów i świątyni gmachu,
A jak surowe mięso na jatkach publicznych,
Wisiały ich książęta na szubienic haku.
Stopa nieobrzezanych gniotła kark i ducha
Walecznych. W proch upadły, spustoszały mury
Światyni, gdzie swe modły śpiewały praszczmy,
I dziewice płakały pod biczem eunucha,
A z niebios patrzał Jahweh – niemy i ponury.
Więc w dzień ów, zostawi wszy przy prababkach siwych,
Na swych matach skórzanych uśpione dzieciny
I przecudne niewiasty smutnej swej drużyny,
Syn Elama, od młyńskich trudów uciążliwych,
Znużony, nad Khobarem legł usnąć śród trzciny.
Na pastwiskach promieńmi oblanego łanu,
W cieniu palm spoczywały byki i rumaki
I wielbłądy dwugarbne, a przy nich strażaki,
Co przybyli z chaldejskiej ziemi i z Iranu.
Togorma, mąż Widzący, miał sen. Oto taki:
Oto był wieczór czasów tajemniczych świata,
Wówczas, gdy od południa słońc do zórz północy,
W przyrodzie rozkwitały pełne świeżej mocy:
Skała, kwiat, zwierz i ptaków gromada skrzydlata,
I gdy Bóg wśród swych istot oddychał wszechmocy.
Więc był to wieczór czasów. Nad wzgórzami chmury,
Wznosząc się nad kipiącej morskiej kadzi łono,
Zwieszały się na niebie, jako ołów bury;
To znów, porwane wirem szalonej wichury,
Z hukiem się w błyskawicę wiążą nieskończona.
Na zachód jakieś zeze oko purpurowe
Pogrążało się zwolna w złote morza piany,
A na wschód Gelboe-hor spadzisty, odziany
Od podnóża do szczytu w swe blaski surowe,
Płonął, jak stos żałobny – jeszcze krwią oblany.
A w oddali, w oddali szumią pustyń piachy,
Kędy wyją szakale i gdzie ryczą osły, kędy naraz potwór jaki wielkorosły
Zgrzytem kłów lodowate sieje wokół strachy
I lamie stare palmy, co zielono rosły.
Lecz pod Gelboe horu pasma szczytem świeżym,
W gęstej mgle, gorejącej od tych płowych woni,
Które rozlewa niedźwiedź i król puszcznych błoni,
Lew, ryczący jak wicher na morzu bezścieżnem –
Słychać było nieznany szura – w pomroku toni.
I widział mąż ów zdala, jak rosła brzemienna
Żelazem – ściana grodu, a ponad nią wieże –
I pałace miedziane, niezdobyte leże,
Ul ogromny, o wnętrzu straszliwem, Gehenna,
Gdzie dni dawnych mieszkali olbrzymi rycerze.
A ci schodzili z szczytu gór i z równin dali –
Z głębi lasów i pustyń wieczystych bez wiosny,
Niezłomniejsi nad cedry i wyżsi nad sosny –
Zmęczeni, zlani potem, ciężko oddychali,
A każdy w grubych ustach cierpiał głód nieznośny.
A na barkach każdego leżał lew krwiożerny,
Kosmaty niedźwiedź, albo jeleń wielorogi,
A olbrzymie niewiasty ich przez leśne drogi,
Niosąc w dzbanach kamiennych kryształ wódz cysterny
Szły, z nagiemi ramiony, wolno stawiąc nogi.
Szły, rzucając przed siebie swe dumne spojrzenie,
I stąpały pół nagie i zwinne – z pogodą,
Co była straszna swoją siłą i swobodą;
I białe swoje stopy na mech i kamienie
Z jednakowym spokojem po kolei wiodą.
Wiatry, pełne szacunku, w ich warkoczy splotach,
Drżąc po ich marmurowych karkach się błąkały,
A ściany krwi kolorem malowanej skały,
Niby wielkie zwierciadła, wiszące w ciemnotach,
Szkarłatami wieczoru grzbiet im oblewały.
Osły z Khamosu – krowy z ciężkiemi wymiony,
Czarne kozły i byki zbłąkane – szeregiem
Szły – i, bite drągami – wartkim spieszą biegiem,
I łydki wielbłądzicy gryzł kundel spieniony –
I wrota skrzypią zawias pordzewiałych ściegiem.
Śmiechy, gwar, odgłos dzikich pieśni coraz żywszy,
Pomieszany z żałosnem gnanych stad beczeniem.
Niby huk skał pod fali burzliwem wstrząśnieniem
Szły aż do wież, gdzie, na krzyż ręce założywszy,
Stali starcy, skórzanem pokryci odzieniem.
Widziadła, którym broda całe piersi bieli
I srebrną pianą błędnie na ramiona bieży,
Nieruchomi od twardych, skórzanych kołnierzy,
I którzy z szczytu murów dumnie się patrzełi
Na swój lud, co ma w oczach głąb' mórz bez rubieży!
I później kiedy wszystko: tłum i szum i pyły
Znikły za wałem grodu olbrzymów straszliwym,
Mroki nocy z czeluści swoich wyłoniły
Głuchej grozy i strachu lodowate siły –
Rozlane wśród tumanów w westchnieniu chrapliwem.
I Widzący czuł, jak mu staje włos na głowie,
Gdy ujrzał, jak się z mroków ta zgroza wychyli
I poznał w swoim duchu, że tu postawili
Przed laty gród męczarni wyklęci przodkowie,
Że tu jest grób Kaina na ziemi Hevili.
Tu stanął on skrwawioną stopą, zlaną kurzem
I krwawem patrząc okiem, błędnej rzekł rodzinie:
"Grób mi zbudujcie! Życia mego czas wnet minie.
Złóżcie mię swobodnego pod kamiennem wzgórzem,
Tułacz chce spać. Dość zniosłem bólów! Umrę ninie!
Ziemie, nieznane ludziom, dzikich gór pieczary,
Wyście widziały, jakem tułał się po świecie
Bezustannie. Tu staję i padam. Na grzbiecie
Połóżcie mnie w mogile, twarzą w niebios gwary
O! wy mojej miłości i rozpaczy dzieci!
Niechaj słońce spogląda i niechaj deszcz myje
Piętno, co mi nienawiść wyryła nad czołem,
Ciało moje przed głodnym sępem i sokołem
Uchroni się. Mych pustych oczu mrok nie wyje;
Bojaźliwi zamilkną nad mej śmierci dołem.
Ale niech jęki wichrów, niech groza katuszy
Czuwań nocnych, niech głodu ból, niech błąkań żwiry,
Niech żałoby wczorajsze i dzisiejsze kiry,
Niechaj agonia światła napełnia me uszy
I huczy w mojem sercu, jak potoku wiry!"
A więc tak uczynili. Orły uleciały
Z miejsca, gdzie ten straszliwy czyn był dokonany;.
Pradziad usnął w mogile, latami złamany,
Według woli zwrócony twarzą na upały
Słoneczne, na lazury i ni burz orkany.
Enochio, twierdzo mężów straszliwych gromady,
Pieczaro gwałtowników, niezwalczonych grodzie,
Ty, coś nigdy nie znała – w rozpaczy ni głodzie –
Strachu, ani wyrzutów! drżał syn Elma blady,
Kiedyś stanęła przed nim w zmarłych wieków lodzie!
Widział twe wielkie schody, a na nich ogniste
Pochodnie, co się wiją w nocnych wiatrów pyle,
Słyszał ryki niedźwiedzi i lwów, które sile
Twych łańcuchów uległy. Widział przezroczyste
Fale twych wód, gdzie czarne jęczą krokodyle.
I ze wszech stron w tym groźnym, żelaznym potworze
Śpiących z otwartem okiem dochodziły tchnienia,
I tylko tu i owdzie, śród mroków milczenia,
Jakieś widma żałobne opuszczały łoże,
By słuchać tajemniczych szmerów nocy cienia!
Lecz oto z łona mroków rozdartych, od dzikiej
Granicy puszcz, co huczą wrzawliwym cyklonem,
Jakiś jeździec straszliwy na rumaku wronym,
Z zaciśniętemi pięśćmi, z grobowemi krzyki
Biegi przez góry i doły w galopie szalonym!
A jego jasne włosy w splotach jak rzemienie
Ulatywały z szumem, a koń biegł z tententem..
A za nimi z chrapliwym i długim lamentem
Biegło tłumem olbrzymim rozliczne stworzenie,
Które żyje na ziemi i nad firmamentem.
Orły i lwy drapieżne, psy i gadzin mrowie,
Głodne sępy, niedźwiedzie, wilki i wilczyce
I behemoty grube, jako twierdz wieżyce
Biegły i przeklinały w swej ryczącej mowie,
Enochu, twą ponurą i straszną stolicę.
Ale syny Aniołów spały w ciszy głuchej
A wielki rycerz wołał: stanąwszy na murze,
"Biada tobie Enochio! biadać, pychy wzgórze!
Grodzie tego, co bunty knował od pieluchy,
I którego przed czasem przeklął Bóg w lazurze!
Mogiło przeklętego! Dzień pomsty nadchodzi,
Morze huczy i wyje, a powierzchnia fali
Wnet wyżej ponad góry na ptactwo się zwali:
Zagłada ostateczna straszliwa się rodzi
I siedm pieczęci niebios piorunami pali.
I dzika puszcza mówić będzie: "Czem się stała
Enochia, podobna Gelboe kamiennej?
Sęp i kruk mówić będą, w swej mowie plemiennej,
"Gdzie twierdza, co tu niegdyś strach naokół siała,
Gród olbrzymi, o ścianie żelazem brzemiennej?
Zginiecie – bratobójcy przeklęci synowie!
Ani pyłu, ni kości z was nie pozostanie – Oto już niecierpliwe zawyły otchłanie
Nad pokoleniem tego, co w myśli i słowie
Nie chciał przed twą potęgą uklęknąć, o Panie!
() Kainie, Kainie! ty w noc bezpromienną,
Jeszcze w łonie twej matki na wieki przeklęty.
Biada ci! Dotąd słońce pije krwi odmęty,
Co rozlała twa ręka maczugą kamienna,
I wiecznie pić je będzie z trumny twej zamkniętej.
Ty, nad którego cichym snem króluje pycha,
Nędzne ciało! Ty, duchu, pomście dany wiecznej,
Któryś nie znał nadziei ni wiary słonecznej,
Biada ci! Pies szczęśliwszy, co za miastem zdycha,
W straszliwej ci twej zbrodni dojrzeć dał Przedwieczny!"
"Wówczas pod ciemnym szczytem twierdzy buntowniczej,
Podnosząc czoło, tułów, i piersi i ramię
Pośród przekleństw i obelg; zwolna wstał w swej jamie
Olbrzym, co go zrodziła na ten świat goryczy
Ta, przez którą zginęły syny twe, Adamie!
Stanął, wyprostowany w pościeli granitnej,
Gdzie minęły już nad nim sześciowieczne lata,
Jak usnął, by się więcej nie zbudzić dla świata
I spojrzał w gęste mroki puszczy starożytnej
I na piersiach spoczęła jego pięść kosmata.
Lice było pokryte brodą osiwiałą,
Lecz pod gęstemi brwiami błyszczało mu oko,
Jedną marą zajęte, otwarte szeroko
I w horyzont od wieków w wiek na wstecz patrzało,
Stając duchem przed świata młodzieńczą epoką.
Togorma widział wówczas, jak syny Enocha
Zbiegły się niezliczone, jak mrowie w wzburzeniu
Na wieże i na mury w jednem oka mgnieniu,
Aby spojrzeć na dziada, który powstał z procha
I stał w grobie i marzył w głębokiem milczeniu.
A bestye wciąż ryczały w nienawiści dzikiej,
A rumak, z nozdrzy krwawym buchając płomieniem –
Łamał palmy jak słabe trzciny nad strumieniem,
A wielki rycerz, strażnik Gehenny, swe krzyki
Grobowe – łączył z bestyi stugwarnem ryczeniem.
Ale potężny człowiek nad swej trumny złomem
Wyciągnął sękowate ramię swe – i oto
Uszy bestyi ryczących napełnił głuchotą,
I mówił głosem wolnym, wielkim niby gromem,
Który wichry z ech w echa w dzikie puszcze miotą……BHAGAVAT.
Wielka Rzeka przez lasy, w drzew tysiące strojna.
Ku jeziorom bez granic fale swe spokojne
Toczy, wspaniała, niby lotos nieba, czysty,
Co życie całe wlewa w jeden hymn wieczysty;
Kryształ niepokalany, jasny i przezroczy,
Jak niewinność co zdobi młodych dziewic oczy!
Błogosławione Sury, co cierpienia śmierzą,
Białoskrzydłe łabędzie sine fale śnieżą.
Strzegąc wód rzeki świętej, duchów pierwoświata,
Błękitnej czary, z której pije Bhagavata.
Pod chłodnym cieniem jujub, pogiętych w pałąki,
Trzej mędrcy w cichej gęstwi trzcin nadrzecznej łąki,
Patrzając w neaufarów olbrzymie kielichy,
W rozmyślań pogrążyli się rozkoszy cichej.
Na trzcinach bambusowych, w sen zapadłszy miły,
Złotogłowe ptaszęta w słońca blasku lśniły,
Nie zważając na żądła skrzących się perełek,
Muszek, które kąsały szkarłat ich skrzydełek.
Włosem czarnym i szorstkim odzian, król niedźwiedzi
W dzikiem mruczeniu, wiecznie sierdzi się i biedzi
I łyka miód i zjada owoce bananów.
Małpy się kołysały na gałęziach lianów.
W wilgotnem legowisku, podwinąwszy nogi,
Z wysmukłym grzbietem w pręgi – śpi tygrys złowrogi;
Przedzierając się między liliową gęstwiną,
Jako pnie drzew ciężarne, krokodyle płyną.
Czasami słoń myśliciel, król lasów dziewiczych,
Przechodzi i na ścieżkach znika tajemniczych;
Posiwiały współcześnik plemion zaginionych,
Z melancholią wspomina o wiekach minionych.
Na każdy szum uważna gazela trwożliwa
Wyskakuje i naraz w morze trzciny wpływa.
Pod pokryciem nopalów skaczą antylopy.
A w czarnym cieniu gęstwin, z na piętemi stopy,
Z czujnem okiem, nerwowa, drżąca, chytra, cicha,
Młodej krwi ich spragniona pantera wciąż czyha.
Na drzewach zwisły gady o olbrzymiem ciele;
Spiralną, dziwną linią suną dusiciele.
A nad kwiatów kobiercem, wielobarwnie wdzięcznym
Napełniając powietrze swoim lotem dźwięcznym,
W gęstych rojach wybiegłe śród lasów zieleni,
Drgają pszczoły, promienne od słońca promieni.
Tak to życie olbrzymiem, boskiem tętnem biło,
Iskrzyło się, wzdychało, śpiewało, marzyło.
Ziarna, co już rozkwitły lub szły do rozkwitu,
Spuszczały i wznosiły żyzne łono bytu.
Lecz ciszą nieczynności nadludzkiej owiani,
Długiem życiem zgnębieni, milczeli bramani
Pogrążeni w surowe myśli swych głębiny
Zamieszkali samotne świętej Rzeki trzciny;
Znużeni miast człowieczych wrzawą i próżnością,
W nieznanym świecie poją się ducha radością.
Z tego, co dano wszystkim, lepszą część wybiorą.
I w wnętrzu duszy myśl swą utkwili z pokorą.
W końcu, kiedy dzień spływał w nieboskłonu cienie,