- W empik go
Przeklęta szkatułka - ebook
Przeklęta szkatułka - ebook
Hrabianka Julia Zasławska stara się odnaleźć majątek, który jej zmarła tragicznie ciotka ukryła w sekretnym miejscu. Sprawy się komplikują, gdy wierny kompan i kuzyn Julii, Pierre, zostaje oskarżony o popełnienie morderstwa, a z królewskiego pałacu ktoś porywa najstarszego syna królowej Marysieńki.
Czy hrabianka zdoła uratować kuzyna, odnaleźć swój majątek i ocalić królewicza Jakuba?
„Przeklęta szkatułka” to druga część sensacyjno- obyczajowej sagi „Gorset i szpada” pióra bestsellerowego pisarza Alka Rogozińskiego.
Hrabianka Julia Zasławska stara się odnaleźć majątek, który jej zmarła tragicznie ciotka ukryła w sekretnym miejscu. Sprawy się komplikują, gdy wierny kompan i kuzyn Julii, Pierre, zostaje oskarżony o popełnienie morderstwa, a z królewskiego pałacu ktoś porywa najstarszego syna królowej Marysieńki.
Czy hrabianka zdoła uratować kuzyna, odnaleźć swój majątek i ocalić królewicza Jakuba?
„Przeklęta szkatułka” to druga część sensacyjno- obyczajowej sagi „Gorset i szpada” pióra bestsellerowego pisarza Alka Rogozińskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-85-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POSTACIE
JULIA ZASŁAWSKA – polska hrabianka, która uparła się, że zamiast bogato wyjść mąż, zajmie się poszukiwaniem zaginionego majątku swojej zmarłej ciotki.
CAMILLE DARUTTE – służąca Julii przekonana, że jej chlebodawczynię musiał opętać któryś z wysłanników piekieł, skoro wiecznie pakuje – i siebie, i ją – w jakieś kabały.
PIERRE CARLET – kuzyn Julii, obiekt westchnień (prawie) wszystkich dam dworu królowej oraz niektórych szlachetnie urodzonych przedstawicieli własnej płci, którego nieroztropność w folgowaniu swoim chuciom zaprowadziła prawie na stryczek.
MARIA KAZIMIERA ZWANA PRZEZ PODDANYCH MARYSIEŃKĄ – królowa Polski próbująca odgadnąć, dlaczego jej rodzina uparła się za wszelką cenę doprowadzić ją do pomieszania zmysłów.
JAKUB LUDWIK SOBIESKI – królewicz, najstarszy syn Marysieńki i Jana, w swoim przekonaniu cierpiący na prawie wszystkie choroby świata łącznie z trądem i puchliną wodną występującymi u niego jakimś cudem w tym samym czasie.
TERESA KUNEGUNDA SOBIESKA – młodsza siostra Jakuba, mimo ledwie sześciu lat przewyższająca rozumem i rozsądkiem większość dworzan swoich rodziców.
MACIEJKO – królewski błazen, wielce podejrzany i zaufania niegodzien.
JAN GNIEWKOWSKI – szlachcic, któremu w krew weszło ratowanie Julii z rozmaitych mrożących krew w żyłach opresji.
PRZEMYSŁAW GNIEWKOWSKI – młodszy brat Jana z lekkim rozbawieniem obserwujący, w jak nieporadny sposób ów usiłuje zdobyć serce hrabianki Zasławskiej.
JAN DOBROGOST ŚLEPOWRON KRASIŃSKI – starosta i szef królewskiej policji rozdarty między sympatią do hrabianki Zasławskiej a niechęcią do jej lekkomyślnego kuzyna.
MICHAŁ HACKI – opat oliwski, jeden z najbardziej zaufanych ludzi króla i królowej mający na sumieniu więcej ofiar niż większość hiszpańskich inkwizytorów.
ALOJZY KORPACKI – biskup wychodzący z założenia, że czasem dla wymiernych korzyści materialnych warto zaryzykować trafienie na chwilę do czyśćca zamiast od razu do Królestwa Niebieskiego.
MURAD MIRCZA PASZA – przyjaciel wielkiego wezyra Kara Mustafy, nieformalny ambasador imperium osmańskiego w Rzeczypospolitej.
MUSTAFA TEVETOĞLU – zausznik Murada wywołujący wśród płci pięknej takie same odczucia jak kuzyn Julii.
KAROL FERDYNAND DE WALDSTEIN – pełnomocnik cesarza austriackiego wypełniający na polskim dworze królewskim tajną misję, zleconą mu przez jego pryncypała.
MARZANNA – przyjaciółka Marysieńki, wiedźma, pod przykrywką ziołolecznictwa parająca się białą, czarną i każdą inną magią.
A także kilka postaci trzecioplanowych, którymi nie ma co sobie zaprzątać pamięci, bo nie są aż tak ważne dla przebiegu akcji.O TYM, CO SIĘ ZDARZYŁO
O TYM, CO SIĘ ZDARZYŁO
_(Uwaga praktyczna: wszyscy, którzy chcą dopiero przeczytać pierwszy tom sagi „Gorset i szpada” zatytułowany „Skradziony klejnot” albo już go przeczytali i jeszcze pamiętają, co się wydarzyło, mogą spokojnie pominąć ten fragment)_
We współczesnych czasach popularna pisarka Róża Krull otrzymuje od przyjaciela z lat młodości, mieszkającego we Francji Karola Zasławskiego, częściowo przetłumaczone na współczesną polszczyznę pamiętniki jego żyjącej w XVII wieku prapraprababki. Róża zagłębia się w lekturę…
Początek 1682 roku, Paryż. Julia Zasławska, córka polskiego hrabiego i francuskiej arystokratki, w dniu swoich osiemnastych urodzin dowiaduje się od rodziców, że są na skraju bankructwa, muszą zamieszkać na prowincji u jej starszej siostry i jej skąpego męża, a ona sama ma jechać do mieszkającej w Warszawie ciotki, hrabiny Mileny Baworowskiej, która chce ją wydać za mąż za jednego z polskich szlachciców. Kiedy umiera jedyny syn Mileny, Julia ma także szansę odziedziczyć majątek ciotki. Hrabianka wyrusza w podróż do Polski w towarzystwie rubasznej służącej Camille i przystojnego kuzyna Pierre’a, który zamierza „nauczyć Polaków, co to znaczy modnie się nosić”. W drodze do Warszawy Zasławska zostaje napadnięta. Z opresji wybawia ją polski szlachcic Jan Gniewkowski.
Po przyjeździe do Warszawy i przywitaniu z ciotką, która skrywa twarz za żałobną woalką, Julia wraz z Mileną udają się na proszoną kolację do Villi Regii, gdzie ma je podejmować sama królowa. Zastają Marysieńkę rozpaczającą z powodu kradzieży jej ulubionego klejnotu – naszyjnika ze szmaragdem, który niegdyś był własnością egipskiej władczyni Kleopatry i według legendy miał magiczne moce. Zaufana służka, która miała pilnować klejnotu, upiera się, że oddała go złotnikowi do reperacji, i to na rozkaz samej Marysieńki. Królowa nie wyrażała jednak takiego życzenia. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że złotnika zamordowano, a poza tym zaginęła kolejna dama dworu.
W czasie kolacji u Marysieńki Julia poznaje królewskiego błazna Maciejka oraz kilku szlachciców – przystojnego hetmana Rafała Domosławskiego, nadwornego poetę Jana Andrzeja Morsztyna, leciwego urzędnika dworskiego Izydora Affaitę, zabójczo atrakcyjnego księcia Konrada Kobryńskiego, królewskiego syna Jakuba Sobieskiego i brata jej niedawnego wybawcy – Przemysława Gniewkowskiego. Przyjmuje zaproszenia na wizytę od każdego z nich, ale żaden nie podbija jej serca.
Pierre udaje się w podróż do Drohiczyna z nowo poznaną „wielką miłością swojego życia”, a pozostawionej samotnie Julii wydarza się w posiadłości ciotki kilka dziwnych, niebezpiecznych wypadków. W dniu powrotu kuzyna Julię odwiedza matka zaginionej damy dworu, która twierdzi, że jej córka została porwana w okolicy posiadłości Baworowskiej. Prosi hrabiankę, aby ta sprawdziła, czy córka nie jest tu przetrzymywana siłą. W czasie poszukiwań Julia, Camille i Pierre natrafiają na tajne lochy, w których znajdują jedwabną chusteczkę. Kiedy pokazują ją matce zaginionej, ta stwierdza, że przedmiot ten nie należał do jej córki, ale do hrabiny Baworowskiej. Julia udaje się do szefa królewskiej policji, hrabiego Ślepowrona.
Przebywający w Płocku bracia Gniewkowscy dowiadują się od służącego, który poprzednio był żołnierzem, że książę Kobryński zginął dwa lata wcześniej w bitwie. Czym prędzej ruszają do stolicy, aby ostrzec Julię. W tym samym czasie zaginiony klejnot Marysieńki trafia do rąk królewskiego kapelana, biskupa Korpackiego. Przekazuje mu go błazen Maciejko, który okazuje się złodziejem i mordercą.
Julia i Pierre wracają do lochów i odkrywają tam korytarz łączący posiadłości hrabiny Baworowskiej i fałszywego księcia Kobryńskiego. Złapani przez tego ostatniego w pułapkę dowiadują się, że należy on do trupy aktorskiej i wraz ze swoim wspólnikiem zaplanował kradzież szmaragdu królowej. Maciejko jednak zdołał ich ubiec. Aby zrealizować swój plan, wcześniej zamordowali hrabinę Baworowską i jej syna. Julię i Pierre’a, który – pewien, że wybiła jego ostatnia godzina – zwierza się kuzynce z tego, że jego miłością jest młody królewski pisarz, w ostatniej chwili ratują bracia Gniewkowscy.
Biskup Korpacki w Watykanie przekazuje skradziony klejnot papieżowi Innocentemu XI.
Julia jako jedyna dziedziczka ciotki przejmuje jej majątek. Problem w tym, że hrabina zdążyła przed śmiercią ukryć swoje bogactwa. Niestety, nie wiadomo gdzie…PROLOG
PROLOG
_12 kwietnia 1682 roku, Warszawa_
Noc była tak upalna, jakby nagle rządy na ziemi przejęło samo piekło. Księżyc skrył się za masywnymi, ciężkimi chmurami, powietrze stało się tak gęste, że bez mała dusiło, a do tego wraz z zachodem słońca pojawiła się mgła. Najpierw niewielka, z każdą minutą jednak coraz bardziej ograniczająca widoczność.
Młody wartownik strzegący wjazdu do letniej rezydencji królewskiej Villa Regia z lekkim przestrachem, bo też i nie był jakimś najodważniejszym człowiekiem na świecie, odnotował, że po raz pierwszy nie jest w stanie dostrzec swojego kompana, teoretycznie stojącego kilkanaście metrów dalej, po drugiej stronie bramy.
– Maćko – szepnął niespokojnie. – Jesteś tu?
– Jestem – odpowiedział drugi wartownik. – Czemu miałoby mnie nie być?
– A bo to wiadomo… – westchnął pierwszy. – Mogło cię coś porwać.
– Słucham?! – zdumiał się Maćko.
– Mgła przecież wyszła – wyjaśnił pierwszy wartownik. – A moja matka mówi, że wtedy bardzo uważać trzeba.
– Na co?!
– Na złe, co z nią idzie.
– Co ty, Bohuś, wygadujesz?! – Maćko zaśmiał się cicho. – Jakie znowu złe? Co ty, strachliwa dziewka jesteś, żeby w zabobon wiarę dawać? Jak jest mgła, to trzeba tylko baczenie mieć, żeby w łepetynę czymś przez przypadek nie wyrżnąć i guza sobie nie nabić albo nogi na bruku nie skręcić. A złego nie ma. Tylko wieśniacy i plebs w takie bujdy ufają. My przecież miastowi i u samego króla służymy!
– No nie wiem… – Bohuś nie brzmiał, jakby był przekonany. – Matka w dziady zawsze po wieczerzy przy ogniu mnie i ósemkę mojego rodzeństwa sadzała, a potem różne historie nam opowiadała. Pamiętam to, jakbym zaprzeszłego dnia tego słuchał! Ostrzegała nas, że we mgle kreatury różne nie z tego świata krążą, żeby władzę nad człowiekiem przejąć. Na przykład strzygi z wód, które na złą drogę chcą sprowadzić. Zwłaszcza kawalerów! W białogłowy o pięknym licu się zmieniają, zupełnie bez szat żadnych pokazują i na pokuszenie wiodą…
Zważywszy na fakt, iż ostatni raz miał do czynienia z płcią nadobną, kiedy przez przypadek potknął się na targu i wleciał w ramiona handlarki ziołami, niewiasty w wieku jego prababci, obdarzonej wąsem godnym jego pradziadka, Maćko pomyślał, że właściwie nie miałby nic naprzeciw, żeby pofiglować z jakąś strzygą. Zwłaszcza przemienioną w grzechu wartą dziewkę. Pal licho, jeśli potem zamieniłaby się w jakieś szkaradztwo. W sumie był do tego przyzwyczajony. Niejeden już raz zdarzyło mu się po kilku kuflach trunku figlować z białogłowami, które wydawały mu się bez mała Afrodytami, a nad ranem okazywały się szpetniejsze niż jego ciotka, na której widok nawet konie stawały dęba. Postanowił jednak nie dzielić się tą myślą z Bohusiem. Doskonale wiedział, że w oczach młodszego kolegi jest ideałem i autorytetem. Nie należało tego psuć.
– Albo bagniska… – kontynuował jego druh. – Wiesz, że czasem, kiedy jest tam mgła, to widać takie światełka. To znak, że czyhają tam na ciebie błędniczki.
– Co?! – zdziwił się Maćko.
– Błędniczki – powtórzył Bohuś. – Takie małe, złośliwe stworzonka, które przechadzają się we mgle, trzymając w dłoniach kaganki z zapalonymi świecami. Matka mówiła, że akurat one dużej krzywdy nie robią. Mogą cię jedynie do pomieszania zmysłów doprowadzić, ale życia ci nie zabiorą…
– No to faktycznie można odetchnąć z ulgą – zauważył Maćko.
Bohuś nie wychwycił w jego tonie złośliwej nuty.
– Właśnie! – zakrzyknął, po czym szybko zniżył głos, jakby przerażony jego głośnym brzmieniem. – Mniej szczęścia mają ci, którzy we mgle natkną się na gigantów…
Kiedy wypowiadał ostatnie słowa, do ich uszu dobiegł gdzieś z oddali charakterystyczny odgłos stukotu końskich kopyt o bruk. Początkowo był cichy, ale z każdą chwilą słyszeli go coraz wyraźniej. Po chwili usłyszeli coś jeszcze.
– Powóz? – zdziwił się Bohuś. – Kareta?
Maćko potrzebował tylko chwili, aby przypomnieć sobie to, co usłyszał od poprzedniego wartownika.
– To po królewicza Jakuba – poinformował kompana. – Jego wysokość znów źle się poczuł i postanowił skorzystać z rady znanego uzdrowiciela…
– Znów?! – prychnął Bohuś z wyraźnym lekceważeniem. – On wiecznie stęka i kwęka, jakby zaraz miał ducha wyzionąć. A wszyscy na dworze mówią, że zdrowy jest jak młody szczupak. Wstyd tylko ojcu przynosi.
– Radziłbym ci tego głośno nie powtarzać – ostrzegł go Maćko. – Zwłaszcza w obecności dworzan królowej. No, chyba że chcesz dołączyć do tych swoich błędniczków, jak cię na szubienicy powieszą…
Jeśli oceniać po odgłosach, kareta za parę chwil powinna już pojawić się w zasięgu ich wzroku. Przynajmniej w normalnych warunkach. Problem w tym, że mgła nadal gęstniała, czyniąc niemożliwym zobaczenie czegokolwiek znajdującego się dalej niż na wyciągnięcie ręki.
– A co to za uzdrowiciel? – zaciekawił się Bohuś. – I dlaczego ten jęczybuła musi go odwiedzać nocą?
– To jakiś ruski batiuszka – wyjaśnił Maćko. – Ma chyba ze sto lat i podobno umie uleczyć każdą chorobę. W Polsce jest tylko dlatego, że wraca z dworu francuskiego do cara, który go wezwał, bo zaniemógł. Ma rozkaz nie zatrzymywać się ani na chwilę, ale Marysieńka ubłagała go, żeby spotkał się z jej synem. Podobno zapłaciła za to fortunę!
– Znakomicie! – prychnął z wyraźną furią Bohuś. – Jaśniepaństwo będą srebrniki wydawać na jakiegoś chorego z urojenia wypierdka, a potem znów się okaże, że trzeba podnieść podatki. Mojemu wujowi, co ma pod Płockiem gospodarstwo na jeden łan, przyłożyli ostatnio taką daninę, że już zapowiedział, że do następnych żniw sprzeda całe bydło, a do roboty na polu zaprzęgnie moją ciotkę i dwóch braci. Bracia w sumie i tak przypominają woły, ale ciotki mi trochę szkoda…
Zamilkł, bardziej słysząc, niż widząc, że pojazd dociera już do bramy. Parsknięcie jednego z koni rozległo się tak wyraźnie, że nie mogło ich dzielić więcej niż kilka metrów.
– Stój! – usłyszał stanowczy głos Maćka. – Kto zaś?!
– My po królewicza Jakuba – powiadomił ktoś nieprzyjemnie brzmiącym, niskim głosem. – Jego wysokość nas oczekuje!
– Z czyjego rozkazu macie go zabrać? – pytał dalej Maćko.
– Jego matki, królowej Marii Kazimiery – odpowiedział woźnica.
– Zgadza się – potwierdził Maćko. – Możecie wjechać!
Powóz przejechał przez bramę. Bohuś wytrzeszczył oczy jak umiał najmocniej, ale dostrzegł tylko sylwetki dwóch koni i zarys karety. Nic więcej. Po mniej więcej dziesięciu minutach pojazd znów przejechał przez bramę, tyle że w drugą stronę, i po chwili zniknął we mgle.
– Mówiłeś coś o gigantach – przypomniał Maćko po chwili milczenia. Co prawda bajanie jego kamrata bardziej go śmieszyło niż ciekawiło, ale jakoś trzeba było przetrwać do rana. Doświadczenie wskazywało, że konwersacja znacznie to ułatwia.
– No tak – zgodził się Bohuś. – We mgle chodzą też olbrzymy. Cali są z niej utkani…
– Kto ich niby tka? – zdziwił się Maćko.
– Dziewki potopione przez wodników – odpowiedział Bohuś takim tonem, jakby wygłaszał coś oczywistego. – Ich nici to włosy grzeszników, którzy smażą się w kotłach piekielnych. Dlatego mgła jest zawsze biała, bo grzesznicy siwieją na widok diabłów. I bardziej gorąca niż powietrze.
– No to chyba nie dzisiaj – zauważył trzeźwo Maćko. – Gorąc taki, że gdyby nie to, że lękam się oskarżenia o niemoralność, to najchętniej zrzuciłbym zbroję i stał tu w negliżu.
– To zrzucaj – Bohuś się roześmiał. – W tym mleku i tak nikt nie zauważy.
– Poza twoimi strzygami, błędniczkami i gignatami – przypomniał Maćko. – Bałbym się wystraszyć ich swoją… hmmm… halabardą.
– Broń jak broń – mruknął Bohuś.
– Mówię o tej drugiej halabardzie – wyjaśnił Maćko.
– Chwalipięta – rzekł Bohuś z politowaniem. – Sam wiesz, że krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje…
Maćko chciał zripostować jego słowa, ale z oddali znów dobiegł go znajomy dźwięk. Podobnie jak poprzednio z każdą sekundą słychać go było coraz wyraźniej.
– A to ki czort? – zdziwił się Bohuś.
– Nie mam pojęcia… – przyznał Maćko. – Powiedziano mi tylko o jednym powozie, który miałem wpuścić do środka.
– Może Jego Książęca Chorobliwość rozmyślił się i wraca cierpieć do swojego łoża? – podsunął Bohuś.
– Może… – przyznał Maćko, w duszy czując jednak ukłucie niepokoju. Jak się rychło miało okazać, słusznie.
Powóz podjechał pod bramę.
– Kto zaś? – Maćko zadał zwyczajowe pytanie.
Odpowiedź miała go jednak zmrozić.
– Z rozkazu królowej Marii Kazimiery przyjechali my po jaśnie panicza Jakuba – poinformował woźnica.
Maćko usłyszał zdumione westchnienie Bohusia.
– Jak to? – rzekł nieco bezradnie. – Przecież zabraliście królewicza kilka minut temu. Powozem.
– Słucham? – zdziwił się woźnica. – Nikogo żem nie zabierał! Co ty bajasz, kiepie? Wpuszczaj nas, bo królewicz czeka!
– Nie czeka, bo go tu nie ma – odrzekł Maćko stanowczo. – Odjechał poprzednią karetą.
– Jaką poprzednią?! – ze środka powozu rozległ się drugi głos. – Albo przestaniesz duby smalone bredzić, albo wychłostać cię każę. I to na rynku przed Zamkiem Królewskim, żeby pospólstwo uciechę z ciebie miało!
– Kiedy królewicz naprawdę wyjechał stąd w karecie, która po niego przyjechała z rozkazu królowej kilka minut temu – jęknął z rozpaczą Maćko. – Nic z tego nie rozumiem…
– Podejdź bliżej! – rozkazał głos z karety.
Maćko posłusznie wykonał jego polecenie. Kiedy stanął przy karecie, jej drzwi się otworzyły. Wartownik popatrzył na dwie osoby siedzące w środku i poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Po chwili zgiął się w ukłonie.
– Jaśnie pani… – wyszeptał z wyraźną zgrozą.
– Popatrz na mnie – rzekła łagodnie niewiasta siedząca na tylnej ławce karety – i postaraj się jak najbardziej zrozumiale odpowiedzieć na pytanie: co się stało z moim synem?ROZDZIAŁ I _GRZECHY MŁODOŚCI_
ROZDZIAŁ I
Grzechy młodości
_Tydzień wcześniej_
Julia Zasławska przekroczyła próg swojej sypialni, starannie zamknęła za sobą drzwi, a chwilę później z niekłamaną ulgą pozbyła się dwóch rzeczy doprowadzających ją przez ostatnie, spędzone w podróży, poranne godziny do szewskiej pasji.
Pierwszą z nich była szuba, czyli podarowane jej dzień wcześniej przez jednego z jej adoratorów, królewskiego sekretarza Izydora Affaitę, przerażająco ciężkie, niemożebnie ją grzejące i doprowadzające bez mała do omdlenia okrycie wierzchnie. Drugą zaś uśmiech, który musiała prezentować w czasie każdego spotkania. Doprawdy, przyoblekanie w niego twarzy kosztowało ją coraz więcej wysiłku. W końcu jakkolwiek by na to patrzeć, nie było dobrze. Co z tego, że odziedziczyła wielką posiadłość w sercu Warszawy, skoro wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że nie będzie w stanie jej utrzymać? To, co miało być dla niej wybawieniem, znienacka stało się ponurym chichotem czasem złośliwego losu.
Julia ze złością pyrgnęła szubę w kąt komnaty, a następnie z westchnieniem zasiadła przed toaletką i powoli zaczęła rozpinać guziki sukni. Chwilę potem jednak rzuciła okiem na widoczne w lustrze odbicie swojego łóżka i, zauważywszy, że jej pościel się porusza, wydała z siebie lekki okrzyk przestrachu, a następnie rzuciła okiem na blat w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby się obronić przed ukrytym w jej piernatach i zapewne mającym złe intencje intruzem. Po chwili uświadomiła sobie, że kompletnie nie jest przygotowana na taką sytuację. Przecież nie dmuchnie bandycie w oczy bielidłem ani nie napryska na niego jednym z wielu stojących przed nią pachnideł!
Przyrzekłszy sobie w duszy, że jeśli wyjdzie z tej opresji cało, to na wszelki wypadek zawsze będzie trzymała przy toaletce jakąś broń, nóż rzeźnicki, pistolet, ewentualnie topór katowski, Julia jeszcze przez moment bezradnie błądziła wzrokiem wśród swoich akcesoriów kosmetycznych. Aż wreszcie zauważyła coś, co ewentualnie mogło spełnić funkcję obronną, a mianowicie podarowaną jej przez papę tuż przed wyjazdem do Polski drapaczkę na wszy. Wykonana z żelaza, długa, zwieńczona posrebrzaną rączką z nadnaturalnie długimi, rozcapierzonymi palcami, w dodatku wyposażonymi w ostre paznokcie, przy odpowiednim zamachu byłaby w stanie wyrządzić złoczyńcy choć niewielką szkodę na zdrowiu. Tym bardziej że gdy papa użył jej kiedyś do polowania na gryzące go pod ubraniem insekty, później wyglądał niczym Bartłomiej Apostoł po tym, jak go żołnierze armeńskiego króla Astiagesa obdarli ze skóry za zakłócanie im świętego spokoju wiecznymi nawoływaniami do ascezy i pokuty.
Julia sięgnęła po drapaczkę i, od razu czując przypływ odwagi, szybko wstała od toaletki.
– Poddaj się! – rzekła głośno w stronę łóżka – bo inaczej krzywdę ci zrobię, i to przeogromną!
Pościel zakotłowała się nieco mocniej.
– Już mi robisz… – oznajmił ktoś w niej leżący – …słuchu pozbawiając!
Gdyby nie fakt, że rozpoznała bez najmniejszych wątpliwości, do kogo należy ów głos, to na widok wyłaniającej się spod pierzyn postaci Zasławska z pewnością nie zawahałaby się użyć ściskanej w ręku drapaczki. Ów dziwny osobnik nijak bowiem nie przypominał jej kuzyna i zarazem wiernego kompana Pierre’a Carleta. Oczom Julii ukazał się najpierw jakiś dziwaczny kołtun o kształcie diabelskich rogów, potem przyczernione brwi, następnie oczy w oprawie dziwacznych fioletowych maziajów, a na koniec reszta twarzy pokryta grubą warstwą pudru, z policzkami, na które nałożono dodatkowo przeogromną ilość różu, z umalowanymi na buraczkowo ustami i – dla ukoronowania całości – z przyklejonymi tu i ówdzie kilkoma ogromnymi pieprzykami.
– Coś przeskrobałeś? – Julia przyjrzała się Pierre’owi z lekkim rozbawieniem, czując, że jej kuzyn z kimś jej się kojarzy. Najgorsze, że nijak nie potrafiła sobie tak naprędce uświadomić z kim.
– Skąd taka supozycja, _ma chérie_? – zdziwił się Carlet, krzywiąc się nieco i przykładając rękę do czoła.
– Wnoszę to z twego wyglądu – wyjaśniła uprzejmie Zasławska. – Podobno w czasie wypraw krzyżowych za lżejsze przewinienia skazywano ludzi na kąpiel w smole i wytarzanie w pierzu, ale widać popełniłeś jakąś ciężką zbrodnię, skoro oszpecono ci całą twarz…
Pierre popatrzył na nią z wyrzutem, po czym jęknął i delikatnie pomasował sobie skroń.
– Wyprawę krzyżową to ja mam teraz w głowie – oznajmił ponuro. – I to sam środek szturmowania murów Jerozolimy. _Donne–moi de l’eau! S’il te plaît! Immédiatement!_¹
Julia zaśmiała się, ale posłusznie spełniła jego prośbę, co było o tyle proste, że sama często czuła pragnienie i w związku z tym dość pokaźnej wielkości dzbanek stał zawsze przy jej łożu, a służący mieli dbać o to, aby nigdy nie był pusty. Chciała przelać Pierre’owi trochę wody do kielicha, ale kuzyn bez mała wyrwał jej dzbanek z rąk i pił z niego tak łapczywie, jakby ostatnich kilka dni spędził na pustyni.
– Od razu mi lepiej… – westchnął, odejmując po długiej chwili naczynie od ust.
– Więc…? – Julia popatrzyła na niego pytająco. – Wyjaśnisz mi, dlaczego wyglądasz jak mój świętej pamięci pradziadek w trumnie po tym, jak papa kazał przygotować jego truchło do pochowku półślepemu balsamiście? I z jakiegoż to powodu zalegasz w moim łożu, zamiast w swoim?
– W swoim nie mogłem, bo już się tam nijak nie zmieściłem – wyjaśnił Carlet, opadając na poduchę.
– Nic nie rozumiem – mruknęła Julia, patrząc na niego podejrzliwie. – Przecież masz łoże na pół komnaty!
– Ale nie na tyle ogromne, aby pomieścić siedem osób… – westchnął Carlet.
– Pierre! – wykrzyknęła Julia z oburzeniem. – Co ty mówisz?! Jak to siedem?!
– Może zresztą i osiem? – zastanowił się Carlet. – W sumie to sam już nie wiem…
Ponieważ jej kuzyn najwyraźniej nie kwapił się do dalszych wyjaśnień, Zasławska poczuła irytację.
– Nie wydaje ci się, że jednak powinnam wiedzieć, jakież to historie wydarzają się w czasie mojej absencji pod tym dachem? – zapytała, rzucając mu wściekłe spojrzenie. – Zwłaszcza jeśli, jak mniemam, narażają one na szwank reputację, tak moją, jak i mego domostwa!
– Naprawdę uważasz, że miejsce, w którym pozbawiono życia dwie osoby, cieszy się dobrą sławą? – zdziwił się Carlet.
– Wykazujesz, szanowny kuzynie, niezwykłą zuchwałość, zestawiając ze sobą tragedię, która tu się rozegrała, i swoje rozpustne czyny! – prychnęła wściekle hrabianka. – Co innego mord dokonany przez ludzi bez czci i honoru, a co innego, jak mi tu waćpan schedę po mojej ciotce na lupanar przerabiasz i wszetecznice sprowadzasz!
– Co ty pleciesz? – zdziwił się Pierre, nieco przestraszony użyciem przez Julię w jednej wypowiedzi określeń „szanowny kuzynie” i „waćpan”, co musiało niechybnie oznaczać, że jest na niego naprawdę wściekła. – Jakie znowu wszetecznice?!
– No tak – Julia puknęła się w czoło, wzniosła oczy i pokręciła głową. – O preferencyjach twych zapomniałam! No to tych tam… Wszeteczniczków!
– Brzmi jak prawiczków – zaśmiał się Carlet – a tych zdecydowanie wolę unikać. Zabawa z nimi żadna i wszystkiego ich trzeba uczyć w nieskończoność. Nie, _ma chérie_, nie sprowadziłem tu wszeteczniczków, tylko samych utytułowanych gości. Żadne tałatajstwo, tylko hrabiny i hrabiów! Poza tym co to jest lupanar?
– Zamtuz! – prychnęła Zasławska. – Już tobie chyba nie trzeba tego wyjaśniać dokładniej…
– Niewinność mą wielce byś uraziła tymi niecnymi aluzyjami, ale na szczęście takowej nie posiadam już od dobrych kilkunastu lat – stwierdził beztrosko Pierre. – Poza tym żaden znowu zamtuz! Już spieszę ci wytłumaczyć! Jak wiesz, ostatnio serce me podbiła młodsza siostra hrabiny Łukomskiej. Danusia jej na imię…
– Danusia? – zdziwiła się Julia.
– Przecież znasz moją życiową dewizę – Pierre mrugnął do niej okiem. – Żeby życie miało smaczek, raz damulka, raz wojaczek…
– _Tu es dégoûtant_²– mruknęła hrabianka. – I co z tą Danusią?
– Okazało się, że imaginacyję ma ona całkiem rozbuchaną i żeby zdobyć jej względy, a tym samym do łoża ją zaciągnąć…
– Pierre! – Julia poczuła, że pąsowieje, jak zresztą przy większości rozpustnych opowieści swojego kuzyna. – Przypominam ci, że jestem bogobojną, cnotliwą panienką!
– No tak… – Carlet co prawda w duchu pomyślał, że on by się tym ostatnim nie chwalił, ale wolał już mocniej nie rozsierdzać kuzynki i przemilczeć tę kwestię. – Więc… Jak by to elegancko ująć…? Wiem! Ażeby zerwać kwiat jej niewinności…
– Powiedziałam, że jestem panienką, a nie imbecylką! – Julia popatrzyła na niego z politowaniem.
– No to już sam nie wiem, jak mam do ciebie mówić! – zezłościł się Pierre.
– Może spróbuj znaleźć złoty środek pomiędzy wulgarnością a głupotą?
– Postaram się – obiecał Carlet. – To może: aby nurzać się z nią w miłosnym upojeniu… Lepiej?
– Niech będzie… – Zasławska machnęła ręką z rezygnacją.
– Cieszę się! Więc aby osiągnąć swój cel, musiałem spełnić jej prośbę i wcielić się w naszego czcigodnego francuskiego monarchę Ludwika, bo nasza szanowna hrabianka chciała sobie koniecznie wyobrazić, że zażywa rozkoszy w ramionach samego króla Francji. To była dla niej wielka podnieta.
Dopiero teraz Julia uświadomiła sobie, z kim przez cały ten czas kojarzył jej się Pierre. Oczywiście, z Królem Słońce! Puder, róż, czarne brwi, kołtun – wszystko się zgadzało. Gdyby jeszcze tylko miał co drugi ząb, a pod oczami niemożliwe do zakamuflowania nawet toną bielidła wory, to wyglądałby niczym brat bliźniak Ludwika. Choć, rzecz jasna, jedynie z twarzy. Monarcha był bowiem średniego wzrostu tłuściochem, zawsze przywodzącym jej na myśl knura, a Pierre wysokim, wysportowanym i idealnie zbudowanym młodzieńcem, który mógłby śmiało pozować rzeźbiarzom do stworzenia figury boga miłości Apollina.
– Jak zauważyłaś, zrobiłem, co w mojej mocy, aby się upodobnić do tego paszczura – tłumaczył dalej Carlet, widocznie w pełni podzielając jej opinię co do powierzchowności Króla Słońce – i tym sposobem wreszcie zaciągnąłem Danuśkę do sypialni. Kiedy jednak zaczęliśmy figle, których opisu ci oszczędzę, abyś nadal mogła kultywować tę swoją wielką cnotliwość, która notabene moim zdaniem jest mocno przeceniana, do komnaty wparował jej brat, żeby ostrzec, że starsza hrabina Łukomska jest mocno zaniepokojona nieobecnością siostry, i to o nocnej porze, więc umyślnego wysłała, coby się dowiedział, gdzie Danusia przebywa. I jakoś tak się _summa summarum_ złożyło, że ów brat dołączył do nas w łożu…
– Słucham?! – Julia zrobiła wielkie oczy.
– To przyszywany brat – wyjaśnił szybko Pierre, nieco przestraszony, że za chwilę będzie zmuszony cucić kuzynkę, a nie za bardzo wie, jak to się robi. – Pokrewieństwa między nimi nie ma żadnego. Ot, taka z niego znajda przygarnięta kiedyś przez ich ojca. Poza tym oni figlowali już ze sobą wcześniej, więc nie ma w tym żadnej mojej winy. Potem przyszła przyjaciółka serdeczna Danuśki, bo ta jej opowiedziała o naszym spotkaniu i nawet ją na nie zaprosiła, gdyż przyjaciółka owa była ciekawa, jak wygląda spółkowanie z takim udawanym królem. Wtedy ten brat pobiegł po swego przyjaciela, też jakiegoś tam hrabiego. Kiedy wracali, natknęli się na dwie damy z dworu Marysieńki, których w ogóle wcześniej nie znałem. Jedna z tych dam przyprowadziła jeszcze jakiegoś cudzoziemca, chyba Persa, który twierdził, że według jego wiedzy nie ma lepszych zabaw i uciech cielesnych, niż te na dworze osmańskiego sułtana, więc mu chciała pokazać, że Polacy też potrafią. Na koniec zaś przyszedł ten umyślny od hrabiny Łukomskiej, jakiś baron czy inny czort, i też go wciągnęło…
– Wciągnęło… – wyszeptała Julia pobladłymi ustami.
– Po trzech godzinach poczułem się zmęczony – kontynuował Pierre. – Chyba się starzeję. Poza tym zaczęło mi się powoli mylić, z kim już figlowałem, a z kim nie. No i przez ten czas wlałem w siebie tyle wina, że chyba nawet oświadczyłem się temu brodatemu wypłoszowi, który stoi obok kominka.
– To nie żaden brodaty wypłosz, tylko popiersie pierwszej hrabiny Baworowskiej dłuta samego Jörga Syrlina Starszego, wielkiego wielbiciela jej urody – wyjaśniła odruchowo Julia.
– Urody nie stwierdziłem – rzekł stanowczo Pierre. – Za to brody zazdroszczę, bo ja bym takiej nie wyhodował.
– To nie broda, tylko nasz klejnot rodzinny. Perły w otoczce kwiatów lukrecji…
– Naprawdę? – zdumiał się Pierre. – Wyglądają jak kłaki zakręcone w drobne loczki…
– Sam jesteś kłak! I loczek! – fuknęła Julia, po czym dotarło do niej to, co usłyszała od Carleta. – Mam rozumieć, że w twojej sypialni zalegają teraz jakieś pozbawione moralności dziewki i zdegenerowani waćpanowie?! Pod moim dachem? W posiadłości, z której chciałam zrobić krynicę dobrego smaku! Miejsce, do którego ściągać będą wielbiciele gracji, elegancji, nauki i wszelkich sztuk pięknych!
– I tak by ci się nie udało – mruknął Pierre.
– A to niby dlaczego?! – oburzyła się jeszcze bardziej Zasławska.
– Bo do tego potrzeba mnóstwa srebrników. Na uczty, kucharzy, wymyślne potrawy, recytatorów albo muzykantów – wyjaśnił jej kuzyn. – Ty zaś nie masz ani grosza. I nie umiesz nawet wydoić krowy.
Julię, która już zbierała się do wygłoszenia kolejnej gniewnej tyrady, zastopowało.
– Czego nie umiem? – zdziwiła się.
– Wydoić krowy – powtórzył Pierre. – Usłyszałem to od jednej z twoich służących. Parobkowie gadali między sobą o tym, czy masz szansę utrzymać tę posiadłość, czy też powinni już zacząć się starać o posadę u kogoś innego. Akurat stałem w ukryciu, to podsłuchałem. Okazuje się, że już wszyscy wiedzą, że twoja świętej pamięci ciotka ukryła gdzieś majątek i marne są szanse na jego odzyskanie. Jeden z tych parobków rzekł, całkiem zresztą rozumnie, że są dwa sposoby, aby być bogatym: odziedziczyć coś w spadku albo samemu się dorobić. I że może tobie uda się ta druga sztuka. Albo też wyjdziesz za mąż za kogoś majętnego. A wtedy służąca, która też się przysłuchiwała tej konwersacji, stwierdziła, że w twoim przypadku tylko w zamążpójściu nadzieja, bo sama nic tu dobrego nie zdziałasz. Że jesteś francuską laleczką, która nie zna prawdziwego życia i nie umiałaby nawet krowy wydoić.
– Która to? – zapytała z furią Julia. – Jeszcze dzisiaj wypowiem jej posadę!
– Myślisz, że jestem kapusiem? – zdziwił się Pierre. – Poza tym niesprawiedliwością ogromną byłoby karanie Bogu ducha winnej niewiasty tylko dlatego, że wygłosiła słowa prawdy.
Julia przez chwilę zastanawiała się, czy jednak nie za wcześnie zrezygnowała z pomysłu użycia drapaczki.
– Jak śmiesz?! – krzyknęła z oburzeniem.
Usta Pierre’a wykrzywił ironiczny grymas.
– A co? – zapytał, robiąc niewinną minę. – Umiesz?
– Co umiem?!
– Wydoić krowę…
Julia chciała przekornie odpowiedzieć twierdząco, ale doskonale wiedziała, że Pierre zna prawdę.
– Oczywiście, że nie – rzekła z godnością, wzruszając ramionami. – Nie oznacza to jednak, że mam z ukontentowaniem słuchać o tym, że służba bierze mnie na języki i bez nijakiego szacunku opinie o mnie wyraża! A poza tym… – popatrzyła na Carleta zmrużonymi oczami – … ty też, mój najdroższy kuzynie, krowy byś nie wydoił.
– I tu się właśnie mylisz! – Pierre zaczął się gramolić z łóżka. – Robiłem to kilka razy i nawet sprawnie mi szło. Jeśli chcesz, to cię nauczę. Może gdy służba zobaczy, że nie jest ci obce to, co sama robi, nabierze do ciebie jakowegoś respektu. A teraz bądź uprzejma zwrócić ócz swoich błękit w inną stronę, czuję bowiem, żem niekompletnie ubrany zagościł w progach twoich. Nie chciałbym zaś, abyś musiała się od grzesznych myśli opędzać na wspomnienie powabu ciała mego boskiego…
– Tuszę, iż raczej mi to nie grozi – zapewniła Julia, ale posłusznie skierowała wzrok ku oknu. – Przypominam ci, żeśmy jako dzieci zakazane kąpiele w stawie odbywali i, żeby nas rodzice nie przyłapali na tym uczynku, ubrania zostawialiśmy na brzegu, aby suchymi pozostały.
– Mieliśmy wtedy po kilka lat. Od tego czasu co nieco się we mnie zmieniło. Znaczy się powiększyło… – Pierre puścił do niej oczko. Następnie wstał z łóżka, z lekkim zdumieniem konstatując, że ma na sobie jedynie mały fragment swojej ulubionej, kupionej w Paryżu i wartej fortunę, nocnej koszuli. Pierwotnie składała się ona z czterech prostokątów, dwóch górnych z jedwabiu i dwóch dolnych z muślinu, ozdobiona była gorsem wykonanym z najcenniejszego płótna kolońskiego, udekorowanym haftowanymi złotymi nićmi sercami i falbanami w krwiście czerwonym kolorze, a jej rękawy zwieńczone były mankietami z maleńkimi srebrzystymi chwostami. Obecnie reprezentował ją jedynie ów dekoracyjny gors przysłaniający górną część klatki piersiowej Carleta i wyglądający bardziej na dziecięcy śliniak niż część stroju nocnego.
– Chyba jednak będę zmuszony poprosić cię o pomoc – rzekł niepewnie Pierre, zgarniając poły pierznika, aby ukryć za nimi najbardziej newralgiczny fragment swojego ciała. – Czy masz tu coś, co mógłbym na siebie założyć, aby przejść do mojej sypialni, obudzić gości, podziękować im za wizytę i odesłać do ich własnych domów? Bo jakoś mi się nie wydaje stosownym przedefilować przez pół twego domostwa w stroju Adama…
– Jakoś w nocy brak odzienia ci nie przeszkadzał – wyzłośliwiła się Julia.
– _Primo_, w nocy było ciemno i wszyscy spali, więc nikt mnie nie widział – wyjaśnił Pierre. – A _secundo³_, mnie brak odzienia nadal nie przeszkadza, bom pewny, że nie muszę się wstydzić żadnej części mojego ciała…
– Chwalipięta! – rzekła Julia z przekąsem.
– Raczej człek trzeźwo rzeczywistość oceniający – odparował Pierre. – Więc ja wstydu żadnego nie poczuję, kiedy mnie tu wszyscy lokaje i służące obejrzą, gdy wyjdę tak z twej alkowy. Za to ty na pewno będziesz skłopotana, żeby im potem w oczy spozierać…
Julia wiedziała, że jej kuzyn ma rację, dlatego nie wdawała się już w żadne spory, tylko zrobiła kilka kroków, podniosła z podłogi pyrgniętą tam kilkanaście minut wcześniej szubę, po czym podała ją Carletowi. Ten obejrzał owo odzienie z wyraźną nieufnością, a następnie przez moment obwąchiwał różne jego fragmenty.
– _Mon Dieu_!⁴ – wyszeptał wreszcie ze zgrozą. – Co to, u licha ciężkiego, jest? I jak dawno umarło?!
– Ty o to pytasz? Gajusz Petroniusz naszych czasów? _Arbiter elegantiarum_?!⁵ – zdziwiła się Zasławska. – To, mój drogi kuzynie, jest szuba. Ostatni krzyk mody w tym kraju.
– Ale czemu to tak śmierdzi?!
– Bo jest podszyte futrem z bobra…
Pierre wzdrygnął się z obrzydzeniem, jakby Julia co najmniej oświadczyła, że okrycie wykonano ze skóry zdartej z jej własnej świętej pamięci prababki, a następnie zdecydowanym ruchem odrzucił szubę, przy okazji wypuszczając z dłoni rąbek pierznika i prezentując się takim, jakim go matka natura stworzyła.
Zasławska wydała z siebie okrzyk przestrachu i odruchowo zamknęła oczy. Pierre czym prędzej chwycił niesforną pościel.
– _Je suis désolé_⁶– rzekł z wyraźną ekspiacją.
– Nie wiem, czy przygotowanam była na taką ekscytację – rzekła Julia, otwierając oczy. – Choć wbrew temu, co mi tu chełpliwie głosiłeś, nie była ona aż tak ogromna ani też specjalnie nie powiększyła się od czasów, kiedyśmy zażywali wspólnych kąpieli.
Pierre popatrzył na nią z wyrzutem.
– Po pierwsze, dworujesz sobie ze mnie – rzekł pewnym siebie głosem. – A po drugie, dzisiaj i tak mój wojownik nie ma swoich normalnych rozmiarów, bo stoczył nocą wiele bitew. Znanym ogólnie faktem jest, że po takich wyczynach u każdego staje się on nieco okla…
Julia demonstracyjnie włożyła sobie wskazujące palce do uszu.
– Nie chcę tego słyszeć! – krzyknęła bez mała rozpaczliwie.
– Już dobrze, dobrze… – Pierre rozejrzał się po pokoju, po czym, zauważywszy wiszące na jednym z krzeseł ozdobne giezło, dał znać Julii, aby znów się odwróciła, a sam szybko przebiegł za jej plecami i nałożył na siebie ową szatę. W długim do łydek, wydekoltowanym, obszytym złotą nicią, przedzielonym paskiem ze złotą sprzączką i ozdobionym bufiastymi rękawami, w dodatku zwieńczonymi na ramionach maleńkimi skrzydełkami odzieniu wyglądał na tyle oryginalnie, że kiedy Julia skierowała na niego wzrok, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
– Widzę, że z parodii Króla Słońca stałeś się teraz nagle wierną kopią markizy de Maintenon – skomentowała z przekąsem.
– Tak myślisz? – Pierre popatrzył na swoje odbicie w wiszącym _vis-á-vis_ łóżka ogromnym lustrze. – Sądzisz, że miałbym szansę zdobyć pozycję królewskiej metresy?
– Tylko do czasu, kiedy Jego Królewska Mość odkryłby twojego, jak to byłeś uprzejmy nazwać, wojownika – Julia zamyśliła się na moment. – Choć w sumie to ja już sama nie wiem… Czasem mam wrażenie, że te wszystkie arystokratyczne domostwa to jedno wielkie siedlisko niemoralności i wszelkiej rozpusty. I że odbywają się tam rzeczy o pomstę do nieba wołające…
– Marzenie – mruknął Pierre.
– Dlatego tu będzie inaczej! – Julia zdecydowała się podkreślić powagę swoich słów tupnięciem nogą. – Zapamiętaj to sobie! Żadnych orgii! Jeśli lubisz takie rozrywki, to szukaj ich gdzie indziej.
– _Bien sûr!_⁷ – zapewnił Pierre ogniście. – _Aucun problème!_⁸
– Trzymam cię za słowo! – rzekła Julia, mierząc go krytycznym wzrokiem. – Naprawdę chcesz się w tym pokazać ludziom?
– Lepsze to niż ta twoja szuba – odpowiedział Carlet z przekonaniem. – Swoją drogą skąd ty ją wytrzasnęłaś?
– Dostałam od mojego leciwego adoratora Izydora – wyjaśniła Zasławska. – Ponoć należała do jego zmarłej żony.
– Myślisz, że biedaczka umarła po tym, jak to powąchała?
– Nie wygłupiaj się! – Julia popatrzyła na kuzyna z wyrzutem. – Nie wolno dworować sobie ze zmarłych.
– Dlaczego? To akurat wydaje mi się wyjątkowo bezpieczne – stwierdził filozoficznie Pierre. – _À propos_ tego dziadka, od którego dostałaś tę szmatę, to jak tam w ogóle miewają się inni twoi absztyfikanci? Bo jakoś ostatnio nic o nich nie wspominasz…
– Bo też i nie dają mi ku temu żadnego powodu – odrzekła Julia z akcentem żalu. – Hetman Domosławski podróżuje po swoich włościach, bracia Gniewkowscy dokańczają biznesa w Płocku. Ostał mi się jedynie Izydor, ale chyba ze starości zaczyna coś mieć nie ten tego z pamięcią, bo mi wszystko powtarza po kilka razy.
– Może uważa, żeś tępa i od pierwszego raza nie zrozumiesz? – podsunął Pierre z niewinną miną.
– A chcesz od jutra mieszkać w czworakach?
– Dobrze, dobrze… – Carlet zmrużył oczy. – Właściwie czemu nie spałaś dzisiaj w swoim łożu?
– Bo byłam w gościach u hrabiego Bursztyna… To znaczy Morsztyna – odpowiedziała Julia.
– Ha! – wykrzyknął triumfalnie Pierre. – Tu cię mam! Ledwo co jego żonka wyjechała, a ty już nawiedzasz go nocami. I kto tu jest niby niemoralny, kuzyneczko?
– Ciągle ty – odpowiedziała Julia spokojnie. – I wiedz, że to właśnie żona hrabiego poprosiła mnie, żebym miała na niego baczenie i zabawy mu dostarczyła w czasie, kiedy ona będzie daleko, bo jej mąż źle znosi rozstania. Tęskni, markotny jest i natchnienie go opuszcza. A ona wiarę we mnie pokłada i wie, że nigdy, przenigdy okazanego mi zaufania nie naraziłabym na szwank. Graliśmy więc w szachy, potem hrabia wiersze mi swoje recytował, których jeszcze nawet i jaśnie pani nie słyszała, i prosił, abym swoją opinię o każdym z nich wyraziła, a na koniec wraz z jego gościem, wysłannikiem cesarza austriackiego, uczyliśmy się tryszaka…
– Tryszaka – Pierre puścił do niej oczko. – Tego nawet i ja nie znam, choć doświadczonym w tych kwestiach jak mało kto. To jakaś tutejsza zabawa we troje? Trójkącik?!
– Możesz sobie darować te obleśne insynuacje – Julia wzruszyła ramionami. – Tryszak, zwany też flusem, to gra karciana, w którą w Polsce gra się już sto lat z okładem i sam pierwszy król Zygmunt z Jagiellonów był jego wielkim miłośnikiem. Zawsze umilał sobie partyjkami tej gry czas, kiedy był w podróży, i według hrabiego Bursz… Morsztyna często nawet przy takich okazjach oszukiwał. Podobno grając pewnego razu ze swoimi podskarbimi, braćmi Szydłowieckimi, gdy mu w rozdaniu przyszli dwaj królowie, to choć trzeciego w garści nie miał, zgłosił trynkę, czyli trójkę, bo ta w grze zawsze wygrywa. A kiedy przyszło do wykładania kart i jego towarzysze zdziwili się na widok tylko dwóch króli, Zygmunt uśmiechnął się i powiedział: „Bo ja żem jest trzeci!”. Sam więc widzisz, że czas z hrabią spędzałam ze wszech miar moralnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki