- W empik go
Przekupnie - ebook
Przekupnie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 274 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyjęcia czwartkowe u państwa Gutmacherów bywają bardzo liczne.
Jest to zresztą jeden z większych salonów w mieście, a może naprawdę jedyny salon w wielkim stylu… oczywiście – odpowiednio do potrzeb, nastrojów i warunków chwili obecnej.
Zapewne tradycje świetnych zebrań towarzyskich z czasów Księstwa Warszawskiego, należą do bezpowrotnie minionej przeszłości. Życie i jego formy zewnętrzne ulegają nieuniknionym przeobrażeniom. Próby wskrzeszenia dawnych tradycji towarzyskich, rozbijają się podobno o tysiąc i jeden szkopułów nie do przebycia. Znakomitemu finansiście udało się jednak nadać swoim czwartkom charakter pewnej doniosłości społecznej. Stają się one poniekąd ogniskiem życia intelektualnego i artystycznego w kraju.
Właściwie całą zasługą znakomitego finansisty jest to tylko, że dzięki stanowisku, a ściślej mówiąc, dzięki miljonowym dochodom, ułatwił swej pięknej żonie przeprowadzenie podjętej przez nią sprawy. Dał jej mianowicie do rozporządzenia obszerny, z przepychem umeblowany pałac, liczną służbę, tudzież odpowiedni, zresztą nienazbyt wygórowany, kredyt na koszta czarnej kawy, likierów i co zatemidzie; pani Mela zaś, posiada wytworny dowcip, wysokie wyrobienie towarzyskie, niepospolitą inteligencję, oraz wiele zgoła nieprzeciętnego wykształcenia estetycznego i te właśnie przymioty gospodyni zdecydowały głównie, że salon ich stał się popularny. Ona była jego duszą, on zaś jej ambicją największą i jedynym, rzekłbyś, celem życia. Starała się o utrzymanie w domu możliwie najwyższego tonu i możliwie najliczniejszej frekwencji. Nie wątpiła też, że kiedyś zebrania jej przejdą do historji, że zajmą w dziejach narodowego rozwoju kulturalnego miejsce wybitne, jak dawne salony pani kasztelanowej Połanieckiej, lub pani Anny z Sapiechów lo voto Teodorowej Potockiej, 2-o voto Stanisławowej Sołtykowej. Zwłaszcza ten ostatni salon historyczny szczególniej upodobała sobie pani Mela za wzór do naśladowania. Bo istotnie, jeżeli wiecznie na ścieżaj otwarty dom sędziwej pani Lanckorońskiej, gdzie przy suto zastawionych stołach ze staropolską gościnnością podejmowano każdego, kto tylko był „zacnym obywatelem”, miałby już, zaiste, jak na czasy dzisiejsze zbyt wiele patrjarchalnej parafiańszczyzny–przyjęcia pani Sołtykowej natomiast posiadały charakter raczej intelektualny. Wiadomo, że ta właśnie pani Sołtykowa była żarliwą protektorką sceny narodowej oraz, zapoczątkowanego na jej zebraniach wieczornych, Towarzystwa Przyjaciół Nauk, którego członkowie od Staszica do Kopczyńskiego, od Czackiego do Osińskiego należeli do stałych gości pałacu przy ulicy Miodowej. Pani Mela również w szczególniejszej opiece miała teatr, a także nader gorąco popierała rozwój nauk i sztuk wogóle, słusznie też żywiła pretensje do roli patronki w tym zakresie. Pozatem czytając uważnie nieocenione pamiętniki Falkowskiego, odnalazła w sobie niektóre, wspólne z tą postacią, już dziś historyczną, charakterystyczne rysy indywidualne. Mianowicie, posiadała pani Mela, jak tamta pani dostojna, przy wspaniałej postawie i ruchach majestatycznych pewną arystokratyczną, jakby pogardliwą wyższość tonu, co ludzi, zbliżających się do niej po raz pierwszy, zlekka onieśmielało, co jednak pierzchało natychmiast, skoro tylko zadzierzgnęły się węzły porozumienia na gruncie wspólnych dążeń artystycznych, literackich, czy filozoficznych. Pękały lody chłodnej sztywności towarzyskiej i nawiązywał się stosunek niesłychanie miły i swobodny.
Pani Mela umiała ludzi oczarowywać. W salonach jej zbierało się też wszystko, co Warszawa miała najznakomitszego.
– Ba, nietylko Warszawa – cała Polska.
– Nietylko Polska – cała Europa, świat cały! Nie przejechał przez miasto wybitniejszy pod jakimkolwiekbądź względem cudzoziemiec, ażeby nie wstąpił w gościnne progi domu państwa Gutmacherów. Oto mianowicie zebranie obecne jest tem liczniejsze jeszcze i bardziej ożywione, że znakomity finansista gości wybitnego dziennikarza francuskiego, który w przejeździe do Petersburga, zatrzymał się na dni kilka w naszem mieście. Pan Poireau ma tam wygłosić szereg odczytów o solidarności międzynarodowej ze stanowiska sensacji dziennikarskiej, a tymczasem pani Mela, korzystając ze sposobności, uprosiła go, ażeby nam w tej sprawie wypowiedział słów kilka na dzisiejszem zebraniu.
– Oto on!
Mecenas Kon wskazał doktorowi palcem przysadkowatego z gęstym, przyciętym jak szczotka wąsem, jegomościa, którego prowadziła pod rękę gospodyni domu i przedstawiała kolejno zebranym w salonie osobom.
Doktor Korewicz nie pragnął snadź zbytnio zawarcia tej nowej znajomości, bo wykręcił się na pięcie niemal w tej samej chwili, kiedy pani Mela ze swym gościem zbliżali się w jego stronę.
Przeszedł do sąsiedniego gabinetu natłoczonego gośćmi obojga płci. Zajęli oni wszystkie, znajdujące się tu krzesła, kanapy, fotele, lub stali grupami, rozmawiając swobodnie i wesoło.
W następnej sali, przeznaczonej na palarnię dla panów – również ludno było, gwarno i… dymno.
– Ach, doktor! – zaczepił go ktoś po przejściu–nie widział pan Ochockiego?
– Nie mam przyjemności znać pana Ochockiego.
– Szkoda.
Ktoś inny kogo innego w podobny sposób interpelował o inną osobistość. Poszukiwano się tu wzajemnie, załatwiano interesy najprzeróżniejszej natury. Wielkie salony państwa Gutmacherów przedstawiały grunt niesłychanie ku temu podatny. Oto dwaj panowie, oparci o kominek, dobijają jakiegoś targu. Z ust ich padają liczby jak na giełdzie.
Wreszcie porozumieli się snadź co do ceny. Uderzyli w dłonie. – Zrobione!
Poczem, rzekłbyś „na litkup”, zasiadłszy przy stojącym obok stoliku, zaczęli się raczyć gospodarza koniakiem i cygarami.
Doktór Korewicz uśmiechnął się nieznacznie.
Przeciskał się z trudem przez zwartą ławę fraków, smokingów i żakietów, okrywających członki ludzi obojętnych. Czuł się tu zupełnie obco. Istotnie, jakkolwiek co chwila podawał komuś rękę, ktoś go znowu witał mniej lub bardziej serdecznym okrzykiem, zdawało mu się, że właściwie nikogo z całego otoczenia nie zna. Nie pamiętał nazwisk tych ludzi, godności, tytułów. Skoro to sobie uprzytomnił, zaigrał ów jego charakterystyczny uśmiech pobłażliwej wyższości i niósł go już stale na ustach, snując się wśród tłumu.
Wtem ujął go za rękę blondyn o pełnym, niezbyt starannie utrzymanym, zaroście. Był to mężczyzna lat zaledwie trzydziestu, wysoki, smukły, niezwykle zręczny w ruchach. Miał na sobie czarny żakiet, nie dość wprawdzie świeży, ale doskonale skrojony i leżący na nim bardzo elegancko. Wogóle w postaci tej uderzała dziwna mieszanina zaniedbania i wytworności.
– Doktorze – szepnął – jestem.
– Nareszcie – zawołał doktor uradowany. – Nareszcie mam pana! A już doprawdy nie wiedziałem co ze sobą począć w tej kompanji.
– Ach, mój Boże! – mówił tamten – domyślam się co to pana kosztuje. Nie wiem też doprawdy jak doktorowi dziękować za to, co dla mnie robi. Sam się pan fatygował… opuścił godziny przyjęć…
– O, to się pan łudzi, panie Jacku: odrobiłem swoje najsumienniej. Opuściłem inne zajęcia… ale jeżeli się moja obecność może panu na co przydać…
– Z całą pewnością – przerwał. – Te panie są. Przyszły obydwie, jak mi to zapowiedziały. Widziałem je w salonie. Przypuszczam, że wystarczy doktorowi jeden rzut oka, ażeby wszystkie przypuszczenia rozwiały się w nicość. Sądzę, że niema tam żadnych tajemnic, czy, jak kto woli, tajemniczości. Myślę, że tylko przypadkowe podobieństwo fizyczne mogło nasunąć pewne reminiscencje… Oh, wiem, że natem tle wydarzyć się mogą fatalne nieporozumienia…
– Ależ ja bynajmniej nie nalegałem i nie nalegam – bronił się doktor – rzuciłem uwagę bez żadnej myśli ubocznej.
– Ja też nie podejrzewam… Stało się to przypadkowo, a ów przeklęty przypadek, który zresztą prawie zawsze decyduje o losach ludzkich, zgotował i nam dziwną niespodziankę. Ta przelotna uwaga uderzyła mi na imaginację w sposób niewypowiedzianie prowokacyjny. Utkwiła w pamięci i nie mogę się oprzeć pewnym wrażeniom.
Był podniecony, ręce mu drżały. Na twarzy doktora odmalowało się uczucie dotkliwej przykrości.
– Ależ drogi, kochany panie Jacku, niechże pan tego wszystkiego nie bierze tak tragicznie.
– Ależ, szanowny doktorze – przerwał tamten, siląc się na pozory obojętności i uśmiech swobodny – niechże pan nie traktuje mnie, jak małego, rozpieszczonego dzieciaka lub shisteryzowaną panienkę. Mówmy ze sobą, jak mężczyźni. Wie pan, jak bardzo mu ufam, jak wierzę w jego zdanie, w jego doświadczenie, rozum, charakter. Przez pamięć na ojca mojego, przez pamięć na stosunek, jaki was łąłączył… przez to koleżeństwo w zawodzie, jeżeli już słowo „przyjaźń” miałoby być symbolem czegoś na nasze marne czasy zbyt górnego… na to wasze długoletnie koleżeństwo w zawodzie – powiadam – zaklinam pana, niech mnie pan nie stara się uspakajać, pocieszać, oszczędzać, lecz postawi kwesję śmiało i otwarcie. Mimowolny okrzyk pański… pańskie zachowanie się… wtedy… pamięta pan doskonale… to jedno pańskie słowo nasunęło mi pewne skojarzenia, pewne, że powiem szczerze, niepokoje… Tak, przyznaję, – są tam rzeczy dwuznaczne i niewyraźne. Obudził pan we mnie czujność. Niechże pan teraz, mając możność zbliżenia się do pani Stelli, przyjrzenia się jej dokładnie, pomówienia… Niech mi pan teraz, błagam, stanowczo i kategorycznie powie: „nie”, lub w przeciwnym razie da poznać całą prawdę.
Doktor z trudem ukrywał zniecierpliwienie i zdenerwowanie. Miał minę człowieka, jak się to mówi, przypieranego do muru. Podrażniło to w nim poczucie własnej godności.
– Mój panie – mówił już prawie cierpko – skoro tu jestem, skoro zdecydowałem się na pańskie nalegania, skoro pozwoliłem się wciągnąć do tej całej historji, niech mi pan wierzy, robię to jedynie przez przyjaźń dla pana. Ale proszę mi także wierzyć, że nawet przez przyjaźń dla pana nie będę kłamał. Nie uczyniłbym tego dla nikogo na świecie, nie uczynię też dla pańskich pięknych oczu. Ha, trudno, sam pan tego wymaga.
Z kolei zdenerwowanie ogarniało coraz bardziej Jacka. Zaniechał udawania, obojętności, przestawał uśmiechać się niby to swobodnie, owszem, mówił z wyraźnem rozdrażnieniem, głosem drżącym, przytłumionym, zmatowanym przez głębokie wewnętrzne wzruszenie.
– Tak, wymagam tego, doktorze – rzekł twardo – wymagam w imię tej przyjaźni, o której pan wspomniał. Chcę poznać całą prawdę. Nie znaczy to bynajmniej, ażeby ta prawda, choćby najokropniejsza, mogła w jakiejkolwiek mierze wpłynąć na zmianę moich postanowień, zamiarów. ażeby wczemkolwiek zmieniła stosunek mój do panny Marysieńki. O, to wyłączone stanowczo. Wyrosłem z pewnych przesądów. wyzwoliłem się z pod nieuzasadnionych uroszczeń rodzinki… z pod wszelkich regułek formalizmu konwencjonalnego.
Ach, do kroćset – dodał z jakąś bujną, młodzieńczą emfazą i gorącem przekonaniem – wyrosłem i to, proszę mi wierzyć, radykalnie. Nie cofnę się…
Rozmowę przerwało wtargnięcie między nich grubego jegomościa, który rzucił się na doktora Korewicza, niby jastrząb na upatrzoną ofiarę.
– Kochanego doktora… Jakże się cieszę, bo już, jak Boga kocham, z tym swoim artrytyzmem rady sobie dać nie mogę!
– Tylko się dyrektor z doktorami w komitywę nie wdawaj – wtrącił jegomość chudy, stojący tuż obok z grubem cygarem w ustach. – Tylko z daleka od medycyny i medyków! Nafaszerują cię, panie, chemikaljami, od czego najzdrowszy organizm djabli biorą, a chorobie nic się złego nie dzieje. Ho, ho… raczej do owczarzy, bab wiejskich, znachorów, a najlepiej do starych kalendarzy gospodarskich. Tara, panie, znajdziesz dyrektor środki na wszelkie dolegliwości najskuteczniejsze, bo naturalne, jedynie naturze ludzkiej właściwe. Zioła, panie, zioła, kwiaty, korzenie z rodzinnych pól, łąk i lasów, jakiemi się kurowały nasze babki i prababki: rumianek, tymianek, tysiącznik, rozchodnik, mięta, psi bez, czyli tak zwana psinka, kurze ziele, kwiat lipowy… na wszelkie rany i obrażenia… Na artrytyzm mogę panu sumiennie, jako środek przez siebie wypróbowany, polecić odwar ze skrzypów i rdestu. Nic panie tak, jak te ziółka cudowne, nie pobudza krążenia krwi, co znowu sprawia szybszą przemianę materji i oczywiście…
Doktor Korewicz, korzystając z niespodziewanej dywersji, planował horową rejteradę z placu… dyskusji. Upatrywał właśnie dogodnych dróg odwrotu, kiedy tuż obok poruszyła się suta portjera z brokatu i wyszedł z za niej lokaj z tacą pełną filiżanek. Niewątpliwie było tam wejście do innego pokoju. Nie namyślając się długo, pociągnął za sobą Jacka i wnet znaleźli się za portjera.
Był to niewielki gabinecik, oświetlony dyskretnie kilku lampami elektrycznemi o abażurach z pomarańczowej jedwabnej materji.
W gabinecie panował tajemniczy półmrok, usposabiający do poufnej pogawędki, zastali tu już jednak znanego malarza, pana Edgara Pilawę, który, siedząc za stołem zastawionym butelkami wszelkiego kształtu, barwy i wielkości, przyrządzał sobie jakiś niezwykle wymyślny cocktail. Stał przed nim wysmukły kieliszek, wypełniony, niby kolorywymi pierścieniami, krążkami barwnych, nie zmieszanych ze sobą płynów. Malarz, otoczony zwiewną mgłą dymów wonnego cygara, przyglądał się pod światło grze kolorów w kieliszku, co w tej atmosferze sinych dymów i żółtych zciszonych blasków, sprawiało wrażenie, niby alchemika średniowiecznego, przygotowującego cudowny kordjał wiecznego życia.
Jacek widząc głębokie, rzekłbyś, pobożne skupienie tego męża, chciał już przez właściwą sobie, niekiedy nadmierną doprawdy delikatność, cofnąć się dyskretnie, kiedy malarz, który osobiście znał doktora, podbiegł ku nim z powitaniem.
– Jestem Edgar Pilawa – przedstawił się Jackowi, wyciągając rękę.
Jacek uścisnął dłoń podaną i wymienił swoje nazwisko.
– No, nie napiją się panowie ze mną czego dobrego? – zapraszał malarz, ukazując wymownym gestem baterję butelek na stoliku.
Tamci, przejęci swoją sprawą, czy raczej wzburzeni silnie, prowadzoną przed chwilą rozmową, nie odczuwali w sobie należytego nastroju do miłej z panem Pilawą pogawędki przy kieliszku, doktor więc dość lakonicznie, żeby nie powiedzieć szorstko, zbył propozycję malarza i, skręciwszy na miejscu lewo w tył, miał się ku odwrotowi. Wtedy malarz przypadł z naleganiami do Jacka. Młodzieniec ten znowu nawet w chwilach najwyższego podniecenia nie umiał się zdobywać na szorstkość. Było to jego najistotniejszą, najbardziej przyrodzoną, zaletą towarzyską, czy może lepiej – najniebezpieczniejszą wadą organiczną charakteru. Zaczął się wymawiać w sposób jaknaj – bardziej wytworny od udziału we wspólnem próbowaniu likierów państwa Gutmacherów, co malarzowi pozwoliło na przeciągnięcie rozmowy.
– Ach, przekupnie – zawołał z akcentem pogardliwego lekceważenia; a znowu z akcentem melancholijnej zadumy, dodał:
– Mój Boże, komu to dziś przypadło w udziale prowadzenie salonu w tej naszej stolicy!…
– Ale koniak dobry? – wtrącił doktór.
– Wcale… wcale… – zgodził się pan Pilawa.
– Zatem wszystko w porządku?
– Niezupełnie. Niema stylu. Niema stylu. Niema charakteru, nastroju, wspaniałości. Co mówię – niema porządku. Kto nie zna zwyczajów tego osobliwego domu–filiżanki czarnej kawy nie zdobędzie. Kręcą się tu ludziska godzinami całemi i wychodzą o suchej gębie. I to się nazywa staropolska gościnność!…
– Pocóż koniecznie – staropolska?
– Pani Mela ma w tym kierunku bardzo wyraźne ambicje – objaśnia pan Pilawa.– Radziłem jej, ażeby, wzorem dawnych panów, urządzała raz na miesiąc wystawne obiady, na których mogłaby się zbierać rzeczywiście elita naszego świata artystyczno-literackiego. Odpowiedziała mi, że nie ma zamiaru domu swego zamieniać na bezpłatną restaurację, lub zakładać u siebie szkoły wyższego pieczeniarstwa. Co za chamstwo! Jakże to powiedzenie jest niesłychanie znamienne dla charakterystyki tych ludzi!
Doktor Korewicz miał zawsze szczególniejszą pasję drażnienia ludzi tego znowu pokroju, co pan Pilawa, pomimo więc nieusposobienia w danej chwili do dysput wogóle, rzucił jakby od niechcenia:
– Myślę, że pani Mela miała jednak za sobą wiele słuszności.
Tamten się zaperzył.
– Ha, ha, ha – zawołał niby ze śmiechem – pan doktor, jak zawsze, ironizuje… ironizuje po swojemu. Ha, ha… słuszność! Piękna słuszność! Rezultat z tego taki, że przez niemądry snobizm, ludzie tej zasobności zamiast owej jakoby restauracji, która mogłaby być doprawdy pierwszorzędna ze względu na kucharza, no, i co zatemidzie… na towarzystwo, założyli u siebie w domu bezpłatną kawiarnię z muzyką i innemi atrakcjami… ha, ha… gdzie wchodzi sobie każdy, komu się tylko podoba.
Doprawdy – mówił ze szczerem aż do naiwności przejęciem – rzecz to ze wszechmiar pożałowania godna… bo przyznacie panowie, że zebrania tu bywają dość mieszane… Ha, ha, panie, niejeden łapserdak nie mający na kawę w Udziałowej…
Monolog stroskanego tą sprawą, jak się zdawało, bardzo poważnie malarza, przerwało wtargnięcie do pokoju trzech młodych ludzi. Weszli hucznie, buńczucznie, swobodnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie.
– A co, nie mówiłem wam, chłopczyki, że tu wreszcie odnajdziemy źródła wody zapomnienia – wołał jeden z nich ukazując butelki.
– Był to niski brunet, łysawy, pomimo zaiste nader wiośnianego jeszcze wieku, a wyglądający dość powszednio.
Malarz rzucił porozumiewawcze spojrzenie na doktora.
Brunet już ujął butelkę koniaku i nalewał w kieliszki.
– A co, źle was wiodłem? – pytał z przechwałką.
– Eureka, odkrycie! – odpowiedział zgodnie dwugłos kolegów.
– Nie żadne odkrycie – poprawił – lecz poprostu dokładna znajomość terenu. Waliłem na pewniaka jak w dym. Zwykła proletarjacka zabiegliwość. Umiem znaleść drogi właściwe, jeżeli chodzi o uszczknienie burżujom bo – daj cokolwiek z ich bezmiernej, nieprzeliczonej nadwartości. Narazie dobre i to. Ha, cóż chcecie, minęły czasy, kiedy to brat-szlachcic zastawał u brata-magnata stoły, uginające się pod ciężarem udźców jelenich, wołowych pieczeni, kiełbas, głowizny i wogóle strawy wszelakiej, a win przednich i miodów przesłodkich moc wielką, że mógł napychać się i nalewać po dziurki w nosie. Dziś żyd miljoner, w demokratycznej prostocie obyczaju wprawdzie brata szlachcica, byle opromienionego sławą niezwykłości, to choć i w podartych butach do złocistych salonów rad wpuszcza, ale raczej djabła zje brat łata, niżby miał czem niebądź podniebienie udelektować, jeżeli nie wie, kędy gościnny gospodarz butelki pochował. No, do ciebie, Minoga…
Wypił zamaszyście i w tej chwili nalał sobie drugi kieliszek.
Młodzieniec, którego zwano Minoga – blady, starannie wygolony blondyn, nie odpowiadał, bo utkwił wzrok w półmrokach za przysłoniętą abażurem lampą, gdzie stał Jacek z doktorem. Wreszcie zawołał:
– Kandyd, jak Boga kocham – ty tu? Podbiegł i uścisnął Jacka za rękę.
– Jak widzisz.
– Ach, doskonale – mówił ze szczerą radością – doskonale, że się spotykamy. Miałem cię szukać po mieście. Ale, ale… wiesz kogo tu jeszcze widziałem?
Na Jacka uderzyły ognie. Sądził, że i Podgorecki, chce mówić o pani Stelli lub Marysieńce, ale ten wymówił nazwisko panny Czesławy Maciszkówny.
– Maciszkówna? – powtórzył Jacek, jakby po raz pierwszy w życiu słyszał to nazwisko.
– No, panna Czesia, nasza koleżanka paryska. Nie pamiętasz?
– Ależ owszem. Tak, tak, pamiętam. Gdzieś ją widział?
– Tu, przed chwilą. Minęliśmy się w westibulu. Panna Czesia należy już do znakomitości warszawskich, więc oczywiście bywa na modnych fajfach. No, ale ty?
– Ja?…
Jacek lubił Podgoreckiego; w Paryżu bywał z nim w ścisłej zażyłości i chętnie przeciągnąłby rozmowę z dawnym kolegą, ale wolał w tej chwili pozostać sam na sam z doktorem. Pilno mu było zdobyć pewność – pozbyć się nieznośnych wątpliwości. Oczywiście niepodobna było myśleć o nawiązaniu z nim w tej chwili rozmowy poufniejszej, zwłaszcza na temat tak drażliwy, chciał więc przynajmniej zaprowadzić doktora do salonu, ażeby jaknajprędzej zobaczył się i mówił z panna. Stellą. W tym celu, wprawdzie najgrzeczniej i najdelikatniej, ale jak można najzwięźlej wykręcił od bardziej wyczerpujących na razie eksplikacji – od przyjęcia proponowanego sobie kieliszka koniaku wymówił się chwilową niedyspozycją i pociągnąwszy za sobą doktora Korewicza, tą samą drogą, przez palarnię i inne pokoje docisnęli się do szeroko otwartych drzwi salonu.
– Oto one!
Jacek ukazał doktorowi dwie piękne, z niesłychaną wytwornością ubrane panie, siedzące wśród grona innych postrojonych kobiet, po drugiej stronie salonu, właśnie naprzeciwko drzwi, w których stali. W tej chwili miał zacząć się koncert, towarzystwo więc zajmując fotele, wieńcem otoczyło fortepian, przy którym zasiadł jakiś młodociany, bo jeszcze w krótkie majteczki ubrany wirtuoz. Tym sposobem środek sali pozostał wolny, to też pani Stella z córką, zajmujące miejsca w pierwszym rzędzie barwnego koła, widne były jak na dłoni. Doktór wspiąwszy się nieco na palce, po przez ramiona zgromadzonych przy drzwiach panów, mógł je obserwować najdokładniej.
Zabrzmiały pierwsze akordy koncertu.
Nawiasem mówiąc, młodociany pianista grał dość nudnie. Wirtuoz w krótkich majteczkach i aksamitnej kurteczce z marynarskim kołnierzem zachował się przy fortepianie, jak stary profesor konserwatorjum muzycznego w Niemczech – był niesłychanie solenny… i senny. Jacek niecierpliwił się.
– Do licha, ten genjuszek może tak paluszkami gmerać po fortepianie do późnej nocy. Chciałem doktora przedstawić paniom, a tu trzeba czekać, aż cudowne bobo skończy swoje popisy.
– A trzeba – odparł doktor spokojnie.
Doktora nie niecierpliwiła muzyka cudownego dziecka, bo poprostu nie słuchał jej i nie słyszał. Ze swego punktu obserwacyjnego nietylko widział od stóp do głów obie panie, ale także ujrzał swoje własne oblicze, odbite w wielkiem, stojącem naprzeciwko lustrze.
Ujrzał swoją siwą głowę wśród grona głów przeważnie młodzieńczych, lub przynajmniej na młodzieńcze przefarbowanych. Doktór nie ma najmniejszej wątpliwości, że stojący tuż przed nimi jegomość ma włosy umalowane jakąś obrzydliwą farbą fioletową, która mu też w sposób nader podejrzany zabarwiła skórę na łysiejącej czaszce. Może obserwować totem dokładniej, że jegomość jest znacznie niższy i ową próbkę złej farby do włosów ze wszystkiemi tego następstwami podsuwa mu pod nos natrętnie.
Uśmiechnął się.
Po kiego licha wstydzić się siwizny, skoro jest to jeszcze jedyny naprawdę estetyczny objaw starości. Po co maskować ten jeden właśnie, kiedy wszystkich innych, tych najbrzydszych, najwstrętniejszych zamaskować niepodobna. Śmieszni są zaiste staruszkowie powłóczący nogami, zdradzający wszystkie cechy uwiądu, którzy jednak nie mogą się zdecydować, ażeby swoim brodom i resztkom włosów pozostawić ich naturalną, piękną białość. Śmieszni są i obrzydliwi.
On jest biały, jak gołąbek. Głowa jego wyrzyna się jasną plamą wśród otoczenia i błyszczy niby w srebrnej aureoli.
Zapewne posiwiał przedwcześnie. Po za siwizną nie zdradza innych symptomów starczego niedołęstwa. Chód ma sprężysty i ruchy pełne żywości. Nie mniej przecież zestarzał się naprawdę. Owych lat kilkanaście nie przeszło bezkarnie nad jego egzystencją. Tymczasem pani Stella jakby cudownie zabezpieczona przed zamachami czasu pozostała równie świeża, młoda, piękna, powabna.
Zrobił w myśli rachunek. Wypadło lat dwanaście. Przypomniał sobie okoliczności tam – tych wydarzeń. Niektóre z nich odpowiadały zanotowanym przez historję wypadkom ogólniejszego znaczenia. W rachunku nie mogło być omyłki.
Ha, piękne kobiety posiadają szczególniejszą tajemnicę zachowania młodości. To znane. Przez wyobraźnię przesunął się korowód słynnych bohaterek romansu z Ninon Lanclos na czele. Pomimo tych argumentów zachwiał się jednak na chwilę w przypuszczeniach.
Bywają podobieństwa tak zdumiewające – zbieżności tak nieprawdopodobne. Cóż ztąd, że osoba nosi to samo imię? Cóż ztąd, że rysami, postawą, strojem nawet przypomina tamtą Stellę z przed lat dwunastu?
Istotnie dziwnem zdarzeniem współczesny strój modny, który w zasadniczych swych linjach wychodzi z greckiego chitonu, w sposób niesłychanie suggestyjny, przypomina chiton szafranowy, w jakim tamta kobieta wystąpiła przed laty na owym balu kostjumowym.
Rodzaj udrapowania wolnych, sutych fałd pod piersiami i na biodrach, to niby owe klasyczne kolpos i diploidion greckiej szaty. Jakże to wszystko razem wzięte, żywo wywołało wizję dawno minionej przeszłości. Ma wrażenie, że oto ta sama kobieta w tym samym stroju siadła tam naprzeciwko… że nie prze – wiało nad nimi lat dwanaście… że jest jeszcze ciągle w sali balowej u „Inkoherentów” i za chwilę poprosi ją do walca…
– Tylko ten jego siwy łeb…
Ale nie. Nie może być, ażeby owe straszne, tragiczne przejścia, owa fatalna klęska, której istotę, z natury zawodu swego musiał poznać tak głęboko, nie pozostawiła na tamtej nieszczęsnej śladów niezatartych.
Nie, tamta Stella nie żyje, lub jeśli żyje, musi biedaczka, wyglądać zgoła inaczej.
To znowu obecność tej córki dorosłej, córki wyglądającej raczej na młodszą siostrę pięknej kobiety…
Sala zatrzęsła się od oklasków. Młodociany pianista przestał grać. Wiele pań zerwało się z miejsc i biegło ściskać małego genjusza. Niektóre odpinały kwiaty od gorsu i rzucały je tryumfatorowi.
Jacek ujął doktora pod ramię.
– Doktorze, korzystajmy ze sposobności. Przedstawię teraz pana, zanim jakaś inna sława zechce nas uszczęśliwić nowym popisem.
Przeciskali się przez tłum gości, którzy teraz niezwykle snadź podnieceni muzyką, dość bezładnie zapełniali salon gwarem i zgiełkiem. Mężczyźni i kobiety przesuwali się z ożywieniem w różne strony, potrącając się i popychając wzajemnie.
Przebrnęli wreszcie szczęśliwie na drugą stronę. Panna Marysieńka należała do entuzjastek. Jedna z pierwszych pobiegła ściskać małego wirtuoza i obrzucać go kwiatami. Na miejscu więc zastali panią Stellę samą.
– Pozwoli pani sobie przedstawić – zaczął z dziwnem wzruszeniem Jacek – doktór Korewicz, dawny przyjaciel mego ojca… i mój, jeśli mi wolno do tego się przymówić…
Pani Stella wyciągnęła dłoń drobną wytwornie urękawicznioną.
– Bardzo mi przyjemnie.
Doktor spostrzegł, że Jacek uważnie obserwował twarz kobiety, kiedy wymawiała te sakramentalne, czy lepiej, banalne słowa konwencjonalnej formuły. Ale ani jeden muskuł w tej twarzy nie zadrgał znacząco. Była ona w bladym uśmiechu zdawkowej grzeczności towarzyskiej doskonale obojętna.
Doktor natomiast nie mógł opanować wzruszenia. Po bliższem przyjrzeniu się pani Stelli, pierzchły wszelkie wątpliwości co do osoby. Młodość i wdzięk podtrzymywała sztuką, a raczej podrabiała je w sposób, nawiasem mówiąc, dość niemiły. Pod warstwą bielidła wyczuwał zbyt wyraźnie gęstą siatkę zmarszczek.
Malowidło nadawało twarzy pozory martwoty! Pierzchły łudzące pozory.
Tak, to była ta sama nieszczęsna istota, która już wtedy, w chwili katastrofy miała przecież za sobą wiele bardzo mocnych, bardzo natężonych przeżyć. Niewątpliwie musiała go poznać równie dobrze, jak on ją poznał. Jeżeli nawet odmieniła go siwa broda i siwe włosy tak dalece, że w oczach kobiety mógł uchodzić za inną osobę, to przecież nie odmienił on nazwiska, jak odmieniła swoje ta pani, zresztą dla łatwo zrozumiałych powodów. A wszakże Jacek wyraźnie wymówił jego nazwisko – nazwisko lekarza, który, bądź co bądź, posiada w mieście pewną sławę, a i wtedy już nie był pierwszym lepszym…
Patrzyła nań obojętnie i spokojnie. Ten spokój wydał się doktorowi czemś niepojętem, a zarazem poprostu groźnem.
Przeraził go i podrażnił. Zrodziła się w nim złośliwa chęć zburzenia tej zadziwiającej równowagi, lub przynajmniej wypróbowania jej odporności.
Usiadł obok, na opuszczonem przez Marysieńkę, krześle.
– Zostawiam państwa – rzekł Jacek – a sam idę odszukać w tłumie pannę Marysieńkę.