Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przełom i inne nowele - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przełom i inne nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 267 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZE­ŁOM

(ob­ra­zek z no­tat psy­cho­lo­ga).

Lam­py elek­trycz­ne, za­wie­szo­ne przed te­atrem Wiel­kim w War­sza­wie, peł­nym go­rza­ły bla­skiem. Świa­tło ich wszak­że, po­łą­czo­ne z dłu­gi­mi sze­re­ga­mi la­tarń ga­zo­wych, któ­re jak węże ol­brzy­mie, zbie­ga­ły się ze wszyst­kich ulic, by ja­snym pier­ście­niem oto­czyć plac do­ko­ła, zda­wa­ło się dzie­cin­ną igrasz­ką tyl­ko wo­bec po­to­ków prze­czy­stych a srebr­nych pro­mie­ni, rzu­ca­nych przez bla­dą tar­czę księ­ży­ca. Za­wi­sł­szy wy­so­ko po­nad wie­żą ra­tu­szo­wą, pa­trzy­ła po­waż­na, roz­ma­rzo­na, na ro­ją­ce się u stóp jej mro­wi­sko wiel­kie­go mia­sta. Z tłu­mów tych nikt nie spoj­rzał na­wet ku cza­ro­dziej­ce; ona zaś, jak­by chcąc im na­gro­dzić cia­sność mu­rów i męt­ne świa­tło gazu, rzeź­bi­ła ma­gicz­nem dłu­tem ko­lum­ny i fry­zy do­mów, po­sre­brza­ła pła­sko­rzeź­by na fron­to­nie te­atru i roz­świe­ca­jąc cie­nie nocy, zda­wa­ła się otu­lać skwer cały w płaszcz kró­lew­ski, z bla­sków gwiaź­dzi­stych utka­ny.

Ani jed­nak cza­ro­dziej­ska ta de­ko­ra­cya, ani po­god­ny wie­czór je­sien­ny, któ­ry szro­nem lek­kim bie­lił da­chy, nie za­trzy­my­wa­ły prze­chod­niów. Ze­gar na wie­ży wska­zy­wał kwa­drans na ósmą, a dłu­gi sznur po­wo­zów i do­ro­żek, pod­jeż­dża­jąc stop­nio­wo pod ko­lum­ny te­atru Wiel­kie­go, ta­mo­wał przy­stęp pie­szym, któ­rzy w oba­wie spóź­nie­nia zbyt się nie­cier­pli­wi­li, aby na pięk­ność nocy zwra­cać uwa­gę. Tłum ten, zje­chaw­szy z po­dmu­chem je­sie­ni na zi­mo­we leże do War­sza­wy, spra­gnio­ny był roz­ryw­ki i wi­do­wisk. Jed­ni spie­szy­li tu dla mu­zy­ki, dru­dzy – dla wza­jem­ne­go zo­ba­cze­nia się, inni wresz­cie – dla tej sztucz­nej at­mos­fe­ry świa­tła i bla­sków, bez któ­rej już żyć nie mo­gli. Dziś więc, gdy pierw­sze świet­ne za­po­wie­dzia­no przed – sta­wie­nie, sta­wi­li się wszy­scy jak je­den mąż, a tu prze­lot­ny wy­pa­dek, czy nie­po­rzą­dek, za­ta­mo­wał dro­gę i wstrzy­mał po­wo­zy u pod­jaz­du.

Na szczę­ście, prze­szko­da ta szyb­ko usu­nię­tą zo­sta­ła. W przed­sion­ku, strze­żo­nym przez po­waż­ne­go cer­be­ra, o si­wych wło­sach i wstę­dze pon­so­wej na pier­siach, za­ro­iło się od­ra­zu. Gwar stłu­mio­nych po­wi­tań, sze­lest je­dwa­bi i sub­tel­na a le­ciuch­na woń per­fum, wy­peł­ni­ły pe­ry­styl, w po­to­kach świa­tła ską­pa­ny. Z pod na­rzu­tek bły­ska­ły ja­sne to­a­le­ty i ob­na­żo­ne ra­mio­na; rącz­ki drob­ne zsu­wa­ły z głó­wek ko­ron­ki i kap­tur­ki, by od­sło­nić kru­cze lub pło­we splo­ty, w grec­ki wę­zeł uję­te, a czę­sto bry­lan­ta­mi przy­bra­ne. Tę­czo­wy blask ich nie dzi­wił tu wszak­że ni­ko­go. Prze­wyż­sza­ły go bo­wiem iskry, sy­pa­ne przez inne dy­amen­ty, wiel­kie, po­dłuż­ne, czar­ne i ogniem zie­ją­ce, lub ja­sne, prze­źro­cze, a chłod­ne na­po­zór.

Te­raz, na scho­dach, wio­dą­cych do lóż i krze­seł, na ko­ry­ta­rzach i w foy­er, wszy­scy spo­strze­gli do­pie­ro, iż go­rącz­ko­wy po­śpiech był zu­peł­nie zby­tecz­nym. Wszak od przed­sta­wie­nia dzie­li­ło ich jesz­cze mi­nut kil­ka. Pod­czas więc, gdy pa­nie po­pra­wia­ły przed zwier­cia­dła­mi wło­sy lub ru­chem bez­wied­nym, a peł­nym wdzię­ku do­ty­ka­ły bo­uton`ów , by prze­ko­nać się, czy kosz­tow­ny klej­not nie zo­stał uro­nio­nym, pa­no­wie za­mie­nia­li wśród po­wi­tań ob­ja­śnie­nia, wi­do­wi­ska dzi­siej­sze­go do­ty­czą­ce.

– Sły­sza­łeś ją rad­ca? Cud po­dob­no, fe­no­men.

– Mó­wią tak now­sze stro­ny, ale kto osta­tecz­nie rzad­kie to zja­wi­sko oglą­dał i kto śpiew jej sły­szał?

– Wszy­scy, na pró­bie ge­ne­ral­nej.

– Phi!… Na pró­bie była tyl­ko pra­sa, któ­ra się uwzię­ła, by przy in­au­gu­ra­cyi ope­ro­we­go se­zo­nu ścią­gnąć całe mia­sto do te­atru.

– Ależ Cón­tes­si­na jest Po­lką naj­czyst­szej krwi. Pseu­do­nim za­zna­cza tyl­ko jej ary­sto­kra­tycz­ne po­cho­dze­nie, a za­ra­zem ukry­wa przed ga­wie­dzią rze­czy­wi­ste na­zwi­sko. Śpie­wa­ła tu już na kon­cer­cie do­bro­czyn­nym i wy­wo­ła­ła bu­rzę po­pro­stu.

– Tak; śpie­wa­ła gdy ni­ko­go w mie­ście jesz­cze nie było. Ja tam, co praw­da, nie lu­bię ta­jem­nic, ani nie­spo­dzia­nek. Usta­wicz­ne też wzmian­ki w pi­smach o jej pol­sko­ści, o tem, że na­le­ży do "to­wa­rzy­stwa", że nie chce zdra­dzić in­co­gni­ta, oraz cią­głe za­chwy­ty nad cza­ro­dziej­skim gło­sem, wy­da­ją mi się po­pro­stu nie­zręcz­ną i… stron­ną re­kla­mą.

Chciał do­dać płat­ną, ale wi­dok jed­ne­go z wy­bit­niej­szych kry­ty­ków po­wstrzy­mał mu zgryź­li­we sło­wo na ustach.

– Re­dak­tor wi­dział pa­nią Con­tes­si­nę?

– Wi­dzia­łem i co wię­cej, sły­sza­łem.

– Cóż, czy praw­dę mó­wią?

– Nie wiem co mó­wią, ale wiem, że ma głos prze­pysz­ny, że w se­zo­nie bie­żą­cym za­ćmi i pan­nę Dro­gi pan­nę d'Ar­ne­rio, choć obie wy­jąt­ko­wym roz­po­rzą­dza­ją ma­te­ry­ałem, że wresz­cie jako Mał­go­sia do łez wzru­szy pu­blicz­ność.

Spoj­rza­no po so­bie; po­waż­ny lecz oględ­ny kry­tyk rzad­ko prze­ma­wiał z taką sta­now­czo­ścią.

– A Rus­sel­ka, a Hel­le­rów­na? – pod­ję­to.

– Tu nie moż­na po­rów­ny­wać; zresz­tą wszak tam­tych nie­ma w War­sza­wie.

Fala barw­na, żywa, po­rwa­ła ich w tej chwi­li i uno­si­ła ku wi­dow­ni.

Sala wrza­ła już ży­ciem i tym cha­rak­te­ry­stycz­nym stłu­mio­nym szme­rem, po ja­kim w wiel­kich zbio­ro­wi­skach po­znać moż­na pu­blicz­ność wy­kwint­ną, do lep­szych sfer to­wa­rzy­skich na­le­żą­cą. Zło­to sztu­ka­te­ryi i szkar­łat ak­sa­mi­tu zle­wa­ły się har­mo­nij­nie w po­to­kach świa­tła elek­trycz­ne­go, sta­no­wiąc wy­twor­ne ramy dla barw­nych mo­ty­li, któ­rych bia­łe, ró­żo­we, lub błę­kit­ne skrzy­dła, z mod­nych rę­ka­wów utwo­rzo­ne, za­peł­nia­ły w tej chwi­li loże i fo­te­le.

Spóź­nie­nie te­raz do­pie­ro dało po­znać swe skut­ki.

Za­czem bo­wiem lor­net­ki zdo­ła­ły się ro­zej­rzeć w po­zy­cyi, za­czem ty­ra­lier­ska ich szar­ża do­się­gła pierw­sze­go pię­tra, zga­szo­no na­gle świa­tła i ciem­ność głę­bo­ka za­le­gła salę.

Za­sło­na mie­nią­ca się pur­pu­rą, a zdob­na w ol­brzy­mi mo­no­gram T.W., pod­nio­sła się zwol­na.

Jak­kol­wiek pierw­szy akt nie za­cie­ka­wiał ni­ko­go, po­spiesz­nie jed­nak za­ję­to miej­sca; Faust, wy­wo­dzą­cy fi­lo­zo­ficz­ne swe żale, gło­sem trze­cio­rzęd­ne­go wło­skie­go śpie­wa­ka, nie za­cie­ka­wiał słu­cha­czy. Me­fi­sto­fe­les – Sil­lich zna­ny był pu­blicz­no­ści od daw­na. W ocze­ki­wa­niu też divy , bo­ha­ter­ki wie­czo­ru, opo­wia­da­no so­bie po ci­chu szcze­gó­ły jej do­ty­czą­ce. Wraz z wło­ską tru­pą mia­ła się dziś uka­zać po raz pierw­szy nowa śpie­wacz­ka, Po­lka, wy­stę­pu­ją­ca pod za­gad­ko­wym pseu­do­ni­mem Con­tes­si­ny. Od mie­sią­ca wszyst­kie dzien­ni­ki po­miesz­cza­ły o niej cią­gle ta­jem­ni­cze en­tre­fi­lets i wzmian­ki. Prze­ślicz­na, a ob­da­rzo­na fe­no­me­nal­nym, zja­wi­sko­wym gło­sem, uro­dze­niem na­le­ża­ła po­dob­no do sta­rej, uty­tu­ło­wa­nej, choć zu­bo­ża­łej szlach­ty, sta­no­wi­skiem męża do tak zwa­ne­go »to­wa­rzy­stwa.«

Wła­ści­we­go na­zwi­ska jej nikt nie znał, szep­ta­no tyl­ko to, co dys­kret­nie nad­mie­nia­ły dzien­ni­ki, że po­szedł­szy za mąż bar­dzo mło­do, a wbrew woli ro­dzi­ców, żyła za­mknię­ta w za­ci­szu do­mo­wem, z któ­re­go przy­pa­dek je­dy­nie wy­rwał ją i rzu­cił na szer­szą, ar­ty­stycz­ną are­nę.

Me­fi­sto na­ma­wiał tym­cza­sem Fau­sta do pod­pi­sa­nia cy­ro­gra­fu. Słu­cha­cze pierw­szych rzę­dów, zna­ją­cy sztu­kę do­sko­na­le, pod­nie­śli żywo lor­net­ki. Wie­dzie­li, iż sza­tan, ku­sząc uczo­ne­go dok­to­ra, uka­że mu za chwi­lę cza­ro­dziej­ski ob­raz Mał­go­si. I w rze­czy sa­mej za­sło­na w głę­bi sce­ny roz­su­nę­ła się na­gle. Ja­snem świa­tłem ob­la­na, a przy­bra­na w tra­dy­cyj­ną sza­tę bia­łą, z wło­sa­mi zło­ty­mi jak len, któ­ry przę­dła, nie­ru­cho­ma pod ogniem ty­sią­ca spoj­rzeń, uka­za­ła się nie­śmier­tel­na Gret­chen Go­the'go; Gret­chen, uoso­bie­nie nie­win­no­ści, Gret­chen upo­sta­cio­wa­nie pier­wiast­ku »wiecz­nej ko­bie­co­ści«, pro­mień pięk­na i cza­ru nie­śmier­tel­nej po­ezyi.

– Uro­cza!… Uro­cza!… prze­biegł szept ci­chy wzdłuż na­tło­czo­nej sali.

Szept ten wszak­że prze­rwa­ny zo­stał czemś nie­okre­ślo­nem, jak­by echem stłu­mio­ne­go jęku lub okrzy­ku.

Wszy­scy obej­rze­li się mi­mo­wo­li. Wi­dow­nia jed­nak spo­koj­na była, wy­kwint­na i sku­pio­na. Ob­raz za­klę­ty znik­nął – Faust zaś, wy­chy­liw­szy pu­har, za­mie­nił się wła­śnie w pięk­ne­go i stroj­ne­go mło­dzia­na.

– Co to było? – za­py­ta­no po ci­chu wszyst­ko wie­dzą­ce­go kry­ty­ka.

– Nie wiem; zda­je się, że cór­ka Con­tes­si­ny krzyk­nę­ła lek­ko, uj­rzaw­szy ją na sce­nie.

– Cór­ka? Ma cór­kę?

– Tak. Na pra­wo, w pierw­szej loży, to mąż jej i cór­ka.

– Któż on jest? Jak się na­zy­wa?

– Tego nie wiem. Diva mó­wi­ła mi, że w loży tej bę­dzie jej mał­żo­nek; za­pew­ne więc jest to pan Con­tes­si­ni.

Lek­ki uśmiech wska­zy­wał, iż zoil mu­zycz­ny nie chce wy­ja­wić rze­czy­wi­ste­go na­zwi­ska, i że go nie po­wie, cho­ciaż nie jest mu obce.

Dla pierw­sze­go rzę­du krze­seł sce­na nie ist­nia­ła w tej chwi­li; wszyst­kie lor­net­ki zwró­co­ne były na jed­ną lożę tyl­ko. Ko­niec aktu pierw­sze­go roz­ja­śnił ją wła­śnie po­to­ka­mi świa­tła, wy­da­jąc na lup cie­ka­wych.

Za­gad­ka jed­nak i tu sfink­so­we przy­bie­ra­ła ob­li­cze.

Na przo­dzie loży, o pur­pu­ro­wą po­ręcz jej wspar­te, sie­dzia­ło dziew­czę mło­dziut­kie, w bia­łą su­kien­kę przy­bra­ne, lat może pięt­na­ście li­czą­ce. Po za dziew­czyn­ką o ślicz­nej, przed­wcze­sną po­wa­gą na­zna­czo­nej twa­rzycz­ce, krył się w pół­cie­niu męż­czy­zna mło­dy jesz­cze, lecz już si­wie­ją­cy. Rysy oboj­ga pięk­ne, in­te­li­gent­ne, od­bły­skiem głęb­szej my­śli na­ce­cho­wa­ne, a przy­tem dziw­nie smut­ne, obce były ze­bra­nym. Dziec­ka tego nikt nie znał; męż­czy­zna zaś nie­po­trzeb­nie krył się w pół­cie­niu, lor­net­ki bo­wiem wska­za­ły cie­ka­wym, że nie na­le­żał on nig­dy do sta­łych by­wal­ców w lo­żach lub fo­te­lach ope­ry; nikt więc in­co­gni­ta jego zdra­dzić tu nie mógł.

– Oj­cze… – szep­ta­ło dziew­czę tym­cza­sem –- mów da­lej; pro­szę…

Obcy zu­peł­nie wśród barw­ne­go tłu­mu, któ­ry miał wy­ro­ko­wać za chwi­lę o lo­sie naj­droż­szej im isto­ty, wy­sta­wie­ni pod prę­gierz jego spoj­rzeń cie­ka­wych, sie­dzie­li ręka w rękę, by od­osob­nie­ni wśród zgieł­ku, uści­skiem nie­mym do­dać so­bie na­wza­jem otu­chy i siły.

– Oj­cze, mów, bo… bo mi tak dziw­nie na du­szy…

I cóż ci po­wiem, dziec­ko; przy­czy­ny, ja­kie po­pchnę­ły mat­kę two­ją na sce­nę, znasz, lub od­daw­na ich się do­my­ślasz. Gdy mi nie­gdyś po­da­ła rękę na ży­cie całe, by­li­śmy mło­dzi bar­dzo obo­je; wie­rzy­łem w siły wła­sne i w przy­szłość świe­tla­ną; ufa­łem, że wy­wal­czę byt dla sie­bie i dla was. Rze­czy­wi­stość roz­wia­ła złu­dze­nia… Po­mi­mo to, do­brze i ci­cho nam było. Pa­mię­tasz, wszak mamę na­zy­wa­li­śmy na­szym ja­snym pro­mie­niem, bo żyła tyl­ko dla mnie i dla was. Mu­zy­ka i śpiew sta­no­wi­ły jej głów­ną roz­ryw­kę; was uwa­ża­ła za świat cały. Sama was cho­wa­ła, sama uczy­ła, a nasz skrom­ny do­mek ra­jem się zda­wał. W mia­rę jed­nak, jak ro­śli­ście, jak zwięk­sza­ły się wy­dat­ki na wa­sze wy­kształ­ce­nie, tro­ska o przy­szłość two­ją i twe­go bra­ta za­tru­wa­ła nam spo­kój. Wte­dy to mama spo­tka­ła raz w to­wa­rzy­stwie…

– Wiem, tego pana z bro­dą, któ­ry sie­dzi tam w pierw­szym rzę­dzie.

– Tak; gło­śne­go kry­ty­ka mu­zycz­ne­go. Usły­szał śpiew jej, upo­ił po­chwa­ła­mi i za­chę­cił do stu­dy­ów. Ty, jako dziec­ko, szcze­gó­łów tych nie wie­dzia­łaś, ale mama, nie po­prze­sta­jąc na zda­niu jego, zwra­ca­ła się do znaw­ców. Cho­dzi­łem z nią, by­łem przy owych po­pi­sach; wszy­scy stwier­dza­li ta­lent ol­brzy­mi i prze­po­wia­da­li zło­to­daj­ną ka­ry­erę. Cóż mia­łem zro­bić ja, pra­cow­nik do tacz­ki biu­ro­wej przy­ku­ty, któ­ry mło­de jej ży­cie zwią­zał ze swo­jem, a w za­mian nie mógł jej dać nic, nic, po nad mier­no­tę… Dzia­ło się to przed trze­ma laty; li­czy­ła za­le­d­wo rok 29., była pięk­na i rwą­ca się do ży­cia, a wiel­ki ta­lent otwie­rał przed nią świat cały, obie­cy­wał ła­twą sła­wę, okla­ski i lau­ry.

W gło­sie męż­czy­zny go­rycz za­brzmia­ła.

– Oj­cze, wszak ona nie o sła­wie my­śla­ła – szep­nę­ło dziew­czę bła­gal­nie.

– Tak, o was, o wa­szej przy­szło­ści – od­parł, ze zmarszcz­ką bolu na czo­le bla­dem. – Iniu, cof­nij się – do­dał z tłu­mio­ną gwał­tow­no­ścią – dość, że na nią będą tak pa­trzy­li, nie bądź ty przy­najm­niej przed­mio­tem wi­do­wi­ska.

I po­cią­gnął ją głę­biej w cień loży.

– Oj­cze, cze­mu ty nie pój­dziesz do mamy? Ona tum sama jed­na…

– Sama jed­na, po­wtó­rzył z od­cie­niem iro­nii; nie, oto­czo­na ar­ty­sta­mi. Zresz­tą, pro­si­ła, abym przy­szedł do­pie­ro po dru­gim ak­cie; lęka się wszel­kie­go wzru­sze­nia przed wy­stę­pem. Wszak wie­czór dzi­siej­szy roz­strzy­ga o jej ka­ry­erze, sta­je się kwe­styą na­szej przy­szło­ści, kwe­styą bytu i ży­cia nie­le­d­wie. Je­że­li po­wie­dzie się, je­że­li do­sta­nie en­ga­ge­ment do ope­ry, je­ste­śmy oca­le­ni; w prze­ciw­nym jed­nak ra­zie…

– Ależ w prze­ciw­nym ra­zie wró­ci­ła­by na­po­wrót do nas, do domu, by­ła­by znów du­szą jego i gwiaz­dą prze­wod­nią.

Męż­czy­zna wstrzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Nie, Iniu. Ty nie ro­zu­miesz tego. Naj­pierw mat­ka two­ja nie umia­ła­by już dzi­siaj za­mknąć się na całe ży­cie, ma­jąc obo­wią­zek i ubó­stwo za je­dy­nych to­wa­rzy­szy. Po­wtó­re, jak­kol­wiek ty od lat dwóch je­steś w klasz­to­rze, na kosz­cie ciot­ki Te­re­sy, jak­kol­wiek ja z twym bra­tem miesz­ka­my w jed­nym po­ko­iku, byle wię­cej dla niej oszczę­dzić, nie­mniej, dwu­let­ni po­byt mamy na stu­dy­ach w Dre­znie i Wło­szech, po­cią­gnął za sobą znacz­ne wy­dat­ki, na któ­re za­dłu­ży­li­śmy się ogrom­nie. Dzi­siej­szy więc wie­czór jest ogniem prób­nym, ceną jej szczę­ścia, a wa­szej przy­szło­ści.

Dzwo­nek prze­rwał mu dal­sze sło­wa. Dziec­ko o ro­zum­nych, smut­nych oczach, i bla­dy, si­wie­ją­cy męż­czy­zna zbli­ży­li się szyb­ko na front loży.

Sala stroj­na, prze­peł­nio­na od dołu do szczy­tu, wrzą­ca ży­ciem stłu­mio­nem, dla nie­go, któ­ry od­wykł już od po­dob­ne­go wi­do­ku i dla tej dziew­czyn­ki z ławy szkol­nej, z klasz­to­ru na dzień je­den za­bra­nej, po­ry­wa­ją­cy sta­no­wi­ła wi­dok. On, od­szu­ku­jąc tu daw­nych zna­jo­mych, czul, iż fala po­wrot­na uno­si go ku wspo­mnie­niom mło­do­ści; ona, olśnio­na, za­lęk­nio­na nie­co, nie od­róż­nia­ła szcze­gó­łów w tem mo­rzu twa­rzy, w tej po­wo­dzi świa­teł, wśród bla­sku je­dwa­biów, bły­sku dy­amen­tów oraz szme­ru szep­tów stłu­mio­nych. Zda­wa­ło jej się, iż ma przed sobą świat cały i w na­iw­no­ści swej nie co­fa­ła się na­wet przed na­tręc­twem lor­ne­tek, po­mna tyl­ko, iż świat ten ma za chwi­lę wy­dać – wy­rok na jej mat­kę.

Świa­tło przy­ćmio­no.

Dziew­czę, z ręką w dło­ni ojca, ze źre­ni­ca­mi roz­sze­rzo­ne­mi, utkwio­ne­mi w sce­nę, szep­ta­ło bez­wied­nie: »Pod Two­ją obro­nę.« Czy­ste, dzie­cię­ce jej ser­ce skon­cen­tro­wa­ło się w mo­dli­twie tej, nie­mej, po­kor­nej, a go­rą­cej. Skła­da­ła w niej całą wia­rę swą w moc Naj­wyż­szej Isto­ty, cały nie­po­kój o mat­kę ubó­stwia­ną.

Po­czą­tek aktu nie ist­niał dla niej.

Śpie­wa­no po wło­sku, nie ro­zu­mia­ła tego; cho­ciaż oj­ciec dał jej do rąk pol­skie li­bret­to »Fau­sta«, nie była wsta­nie czy­tać go, śle­dząc nie wzro­kiem już, lecz du­szą całą, chwi­lę, w któ­tej ona, mat­ka jej, na sce­nie się uka­że.

Sal­wa okla­sków uprze­dzi­ła ją o tem.

Tym ra­zem stłu­mio­ny okrzyk nie wy­rwał się już z pier­si dziew­czę­cia. Zło­ży­ła tyl­ko ręce jak do mo­dli­twy i pa­trzy­ła z na­tę­że­niem w bia­łe zja­wi­sko, któ­re­go czar wszy­scy po­dzi­wia­li. Tak, to ona. Zna­ła ona te wło­sy zło­te, na­tu­ral­ne, do ko­lan spły­wa­ją­ce, a w tej chwi­li uję­te w dwa gru­be war­ko­cze. Ta sama twarz prze­ślicz­na, uko­cha­na, któ­rej przez dwa lata nie wi­dy­wa­ła wca­le, póź­niej zaś raz i dru­gi zo­ba­czy­ła tyl­ko prze­lot­nie, w klasz­to­rze, wo­bec sio­stry Te­re­sy, Nie; twarz nie ta sar­na; nie wi­dzia­ła u mat­ki daw­niej brwi rów­nie czar­nych i wy­dat­nych ru­mień­ców; nie pa­mię­ta­ła oczów ta­kich błysz­czą­cych, wiel­kich a dziw­nych… Wi­dać we Wło­szech zmie­ni­ła się… Ale jak­że kla­ska­ją, jak fre­ne­tycz­nie biją bra­wa! Ona zaś stoi nie­ru­cho­ma, po­chy­lo­na tyl­ko kor­nie, z książ­ką do na­bo­żeń­stwa i ró­żań­cem w ręku, z wy­ra­zem na­iw­no­ści i ocza­mi po­boż­nie ku zie­mi spusz­czo­ne­mi.

– Moja pięk­na i świę­ta – szep­cze dziew­czę. – Świę­ta, świę­ta…

Pan w szkar­ła­tach i zło­cie zbli­żył się ty cza­sem do Mał­go­si, ze śpie­wa­ne­mi sło­wa­mi i wy­cią­gnię­tem ra­mie­niem, a ona, mat­ka jej, od­rze­kła mu coś swym sło­wi­czym, jak dźwięk naj­czyst­sze­go sre­bra, da­le­ko roz­le­ga­ją­cym się gło­sem, i od­su­nąw­szy się skrom­nie, prze­szła za ku­li­sy.

Znik­nę­ła.

Wraz z nią zbla­dło dla dziec­ka jej świa­tło na sce­nie. Inia, aby ukryć łzy, po­chy­li­ła się nad li­bret­tem, szu­ka­jąc wy­ra­zów przez mat­kę śpie­wa­nych:

„Jam nie dama, nie pięk­na i chcę zo­stać samą, Więc nie­po­trzeb­nie, pa­nie, pra­gniesz tru­dzić się. ”

Zna­ła te sło­wa i ich mu­zy­kę. Wszak jesz­cze przed paru dnia­mi, mat­ka, przy­szedł­szy od­wie­dzić ją na chwi­lę, nu­ci­ła je po fran­cu­sku:

„Je ne suis ni de­mo­isel­le, ni bel­le…

I za­ję­ta była wię­cej pie­śnią owa, niż nią, wła­sną, a dwa lata nie­wi­dzia­ną cór­ką. Wo­gó­le wró­ci­ła z za­gra­ni­cy zmie­nio­na, inna zu­peł­nie. Ta dama pięk­na, stroj­na, roz­tar­gnio­na, znaj­du­ją­ca nie w nich, nie w dzie­ciach, lecz w śpie­wie, w sztu­ce, cel swój i słoń­ce, a w ka­ry­erze sce­nicz­nej uwień­cze­nie ży­cia, obcą była dziew­czę­ciu. Daw­ną mat­kę od­naj­dy­wa­ła Inia do­pie­ro tu, w tej isto­cie o oczach skrom­nie spusz­czo­nych i pro­stej bia­łej sza­cie, któ­ra jej przy­po­mi­na­ła ar­ty­stycz­ne sma­kiem, choć wła­sną ręką szy­te, do­mo­we suk­nie mat­ki. I dla­te­go ser­ce dziec­ka wię­cej rwa­ło się do niej w tej chwi­li. Ta mama, taka po­waż­na i spo­koj­na, spo­strze­gła­by od­ra­zu, że cór­ce jej, pięt­na­sto­let­niej, a nad wiek roz­wi­nię­tej, smut­no być musi w owych mu­rach cięż­kich, gdzie brak jej było i cie­pła, i we­se­la, i szcze­bio­tu ró­wie­śnic. Wpraw­dzie, za­rów­no sio­stra Te­re­sa, jak wszyst­kie za­kon­ni­ce oka­zy­wa­ły Ja­dwi­ni wie­le do­bro­ci, a prze­ło­żo­na, któ­ra była jej ciot­ką, ob­ra­ca­ła cały czas wol­ny i wszel­kie po­sia­da­ne fun­du­sze na kształ­ce­nie mło­dej jej głów­ki; lecz ta­kie przed­wcze­sne wła­śnie roz­wi­nię­cie umy­słu, tem wię­cej roz­eg­zal­to­wa­ło cha­rak­ter dziew­czyn­ki, i od­da­lo­ną mat­kę oraz po­świę­ce­nie jej dla ro­dzi­ny ide­ali­zo­wać ka­za­ło.

Tym­cza­sem mat­ka ta, po po­wro­cie, wpa­dła jak bły­ska­wi­ca do celi klasz­tor­nej, nie pa­trzy­ła na­wet na nia uważ­nie, lecz zgo­rącz­ko­wa­na, nie­spo­koj­na, mó­wi­ła cią­gle o przy­szło­ści, o ka­ry­erze sce­nicz­nej, o zbie­ra­niu pie­nię­dzy dla nich, dla nich, dla dzie­ci swo­ich!… Mu­szą otrzy­mać sta­ran­ną edu­ka­cyę, mu­szą być oto­czo­ne kom­for­tem, zbyt­kiem, mu­szą znów być ra­zem. I tu­li­ła cór­kę do ser­ca, na­mięt­nie, gwał­tow­nie; roz­tar­gnio­na, ob­sy­py­wa­ła ją po­ca­łun­ka­mi, ale z my­ślą za­ję­tą czem in­nem: okla­ska­mi, po­wo­dze­niem, zło­tem…

– Ja­dwi­niu! – prze­rwał za­du­mę jej głos ojca – akt się skoń­czył; idę do mamy, a po­wró­cę po cie­bie do­pie­ro pod ko­niec sztu­ki. Cof­nij się wgłąb, aby nie wi­dzia­no, że je­steś sama.

I wy­szedł szyb­ko.

Dziew­czę, po­wstaw­szy, po­wio­dło okiem po sali, lecz olśnio­ne, usu­nę­ło się z pod ognia spoj­rzeń w ciem­niej­sze za­głę­bie­nie loży. Rącz­ka jej przy­sło­ni­ła oczy. Z ci­szy klasz­tor­nej tu, do ope­ry, prze­skok był zbyt na­gły. Odu­rzo­na więc, ja­kimś mi­mo­wol­nym lę­kiem prze­ję­ta, bie­gła my­ślą nie w przy­szłość, lecz do prze­szło­ści, tej ci­chej, spo­koj­nej, w któ­rej nie zo­sta­wia­no jej nig­dy sa­mej…

Zresz­tą, nie mo­gła mieć ojcu za złe, że wy­szedł, bo tam, przy mat­ce jej było wła­ści­we jego miej­sce. Wszak spo­strze­gła, że i on na wi­dok Mał­go­si po­bladł śmier­tel­nie. Star­szy jed­nak, opa­no­wał wra­że­nie, prze­ła­mał uczu­cia i wal­kę wrzą­cą w du­szy, by po­szedł­szy za ku­li­sy, osło­nić żonę w tej pierw­szej chwi­li pró­by pu­kle­rzem swej po­wa­gi i ra­mie­nia.

Ja­dwi­ga oczy przy­mknę­ła. Wi­dzia­ła ci­che ogni­sko ich przed dwo­ma laty, mat­kę w świe­tle lam­py, z roz­pusz­czo­ne­mi zło­te­mi wło­sa­mi, w ta­kiej pro­stej, jak dziś, bia­łej, do­mo­wej suk­ni. Prze­ślicz­ną była; trzy­ma­ła ją w pół, przy­tu­lo­ną do sie­bie i czy­ta­ły ra­zem. Oj­ciec, cho­dzą­cy do­ko­ła sto­łu, za­trzy­mał się na­gle i obej­mu­jąc je jed­nym uści­skiem do­wo­dził, że wy­głą­da­ją jak dwie sio­stry, że moż­na­by je ma­lo­wać w tej po­zie.

Wi­dzia­ła te­raz jesz­cze, jak w rze­czy­wi­sto­ści, jak na ja­wie, wzrok jego, szczę­ściem ja­śnie­ją­cy, roz­ko­cha­ny i pro­mien­ne ob­li­cze mat­ki.

Wtem za­brzmia­ła mu­zu­ka, zga­szo­no świa­tła. An­trakt się skoń­czył. Ja­dwi­nia wy­su­nę­ła się żywo na front loży.

W źre­ni­cach jej, utrwa­lo­ny na siat­ków­ce, tkwił wciąż ob­raz ci­che­go, do­mo­we­go szczę­ścia. Na sce­nie zaś krwa­wy, szkar­ła­tem ra­żą­cy, a szy­der­czy Me­fi­sto­fe­les, za­wo­dził swą pieśń ku­si­ciel­ską.

Sal­wa okla­sków po­wi­ta­ła znów jej mat­kę. Mał­go­rza­ta, ta sama, ja­sna, ci­cha, peł­na skrom­no­ści i dzie­wi­cze­go uro­ku, ta, któ­rą ona nie­daw­no "świę­tą" na­zwa­ła, za­ję­ła miej­sce przy ko­ło­wrot­ku, a głos jej bo­ga­ty, prze­pysz­ny, za­peł­nił me­ta­licz­nym dźwię­kiem wi­dow­nię, Raz na­wet zda­wa­ło się Ini, że mat­ka rzu­ci­ła ku niej tkli­we spoj­rze­nie, że dla niej gra­ła tyl­ko… Czcze złu­dze­nie!… Za bal­la­dą, śpie­wa­ną przy ką­dzie­li, roz­le­gła się słyn­na arya z klej­no­ta­mi…

Ar­tyst­ka, po­chło­nię­ta przez sztu­kę, nie wi­dzia­ła świa­ta ca­łe­go. Przy­stro­iw­sy się w za­usz­ni­ce i per­ły, przy­klę­ka­ła, pa­trzy­ła z ko­kie­te­ryą w zwier­cia­del­ko, uśmie­cha­ła się ra­do­śnie do sie­bie; na­gro­dzo­na zaś bu­rzą okla­sków, kła­nia­ła się, rzu­ca­jąc śmia­łe pro­mien­ne spoj­rze­nia ca­łym sze­re­gom pa­nów, któ­rzy jej hucz­ne bili bra­wa.

Uśmiech­nię­ta za­lot­nie, wy­zy­wa­ją­co nie­le­d­wie, nie zwró­ci­ła ani razu oczów ku dziec­ku sa­mot­ne­mu, w któ­re­go wzro­ku kon­cen­tro­wa­ła się du­sza cała, go­rą­ca, nie­szczę­śli­wa a czy­sta. Wo­bec za­po­mnie­nia tego, ser­ce Ini ści­snę­ło się mi­mo­wo­li.

Ak­cya tym­cza­sem przy­spie­szo­nem szła tęt­nem. Po kwar­te­cie obu par, Mał­go­rza­ta ob­ry­wa list­ki kwia­tu: py­ta­jąc: "On ko­cha, nie ko­cha mnie?" a gdy Faust śpie­wa:

"Ko­chać, to zna­czy du­szę swa

Kar­mić nie­biań­skich uczuć man­ną!…

Uro­czo wiecz­nie żyć,

I roz­kosz śnić Bez­u­stan­ną."

Mał­go­rza­ta zaś po­wta­rza: "Bez­u­stan­ną!" i rzu­ca się w jego ob­ję­cia, lica Ini po­bla­dły sil­niej jesz­cze, a w oczach jej wiel­kich ja­kiś ból i trwo­ga od­bi­ły się na­prze­mian.

Nie wzru­sza­ła jej mi­ło­sna eks­ta­za, nie za­dzi­wiał ar­tyzm śpie­wacz­ki, lecz przej­mo­wa­ła zdu­mie­niem i trwo­ga, zmia­na w niej za­szła. Mał­go­rza­ta śpie­wa­ła da­lej:

"O luby mój, ja ko­cham cię!

Mów do mnie jesz­cze,

Niech twą mowa du­szę piesz­czę!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: