- W empik go
Przełom i inne nowele - ebook
Przełom i inne nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(obrazek z notat psychologa).
Lampy elektryczne, zawieszone przed teatrem Wielkim w Warszawie, pełnym gorzały blaskiem. Światło ich wszakże, połączone z długimi szeregami latarń gazowych, które jak węże olbrzymie, zbiegały się ze wszystkich ulic, by jasnym pierścieniem otoczyć plac dokoła, zdawało się dziecinną igraszką tylko wobec potoków przeczystych a srebrnych promieni, rzucanych przez bladą tarczę księżyca. Zawisłszy wysoko ponad wieżą ratuszową, patrzyła poważna, rozmarzona, na rojące się u stóp jej mrowisko wielkiego miasta. Z tłumów tych nikt nie spojrzał nawet ku czarodziejce; ona zaś, jakby chcąc im nagrodzić ciasność murów i mętne światło gazu, rzeźbiła magicznem dłutem kolumny i fryzy domów, posrebrzała płaskorzeźby na frontonie teatru i rozświecając cienie nocy, zdawała się otulać skwer cały w płaszcz królewski, z blasków gwiaździstych utkany.
Ani jednak czarodziejska ta dekoracya, ani pogodny wieczór jesienny, który szronem lekkim bielił dachy, nie zatrzymywały przechodniów. Zegar na wieży wskazywał kwadrans na ósmą, a długi sznur powozów i dorożek, podjeżdżając stopniowo pod kolumny teatru Wielkiego, tamował przystęp pieszym, którzy w obawie spóźnienia zbyt się niecierpliwili, aby na piękność nocy zwracać uwagę. Tłum ten, zjechawszy z podmuchem jesieni na zimowe leże do Warszawy, spragniony był rozrywki i widowisk. Jedni spieszyli tu dla muzyki, drudzy – dla wzajemnego zobaczenia się, inni wreszcie – dla tej sztucznej atmosfery światła i blasków, bez której już żyć nie mogli. Dziś więc, gdy pierwsze świetne zapowiedziano przed – stawienie, stawili się wszyscy jak jeden mąż, a tu przelotny wypadek, czy nieporządek, zatamował drogę i wstrzymał powozy u podjazdu.
Na szczęście, przeszkoda ta szybko usuniętą została. W przedsionku, strzeżonym przez poważnego cerbera, o siwych włosach i wstędze ponsowej na piersiach, zaroiło się odrazu. Gwar stłumionych powitań, szelest jedwabi i subtelna a leciuchna woń perfum, wypełniły perystyl, w potokach światła skąpany. Z pod narzutek błyskały jasne toalety i obnażone ramiona; rączki drobne zsuwały z główek koronki i kapturki, by odsłonić krucze lub płowe sploty, w grecki węzeł ujęte, a często brylantami przybrane. Tęczowy blask ich nie dziwił tu wszakże nikogo. Przewyższały go bowiem iskry, sypane przez inne dyamenty, wielkie, podłużne, czarne i ogniem ziejące, lub jasne, przeźrocze, a chłodne napozór.
Teraz, na schodach, wiodących do lóż i krzeseł, na korytarzach i w foyer, wszyscy spostrzegli dopiero, iż gorączkowy pośpiech był zupełnie zbytecznym. Wszak od przedstawienia dzieliło ich jeszcze minut kilka. Podczas więc, gdy panie poprawiały przed zwierciadłami włosy lub ruchem bezwiednym, a pełnym wdzięku dotykały bouton`ów , by przekonać się, czy kosztowny klejnot nie został uronionym, panowie zamieniali wśród powitań objaśnienia, widowiska dzisiejszego dotyczące.
– Słyszałeś ją radca? Cud podobno, fenomen.
– Mówią tak nowsze strony, ale kto ostatecznie rzadkie to zjawisko oglądał i kto śpiew jej słyszał?
– Wszyscy, na próbie generalnej.
– Phi!… Na próbie była tylko prasa, która się uwzięła, by przy inauguracyi operowego sezonu ściągnąć całe miasto do teatru.
– Ależ Cóntessina jest Polką najczystszej krwi. Pseudonim zaznacza tylko jej arystokratyczne pochodzenie, a zarazem ukrywa przed gawiedzią rzeczywiste nazwisko. Śpiewała tu już na koncercie dobroczynnym i wywołała burzę poprostu.
– Tak; śpiewała gdy nikogo w mieście jeszcze nie było. Ja tam, co prawda, nie lubię tajemnic, ani niespodzianek. Ustawiczne też wzmianki w pismach o jej polskości, o tem, że należy do "towarzystwa", że nie chce zdradzić incognita, oraz ciągłe zachwyty nad czarodziejskim głosem, wydają mi się poprostu niezręczną i… stronną reklamą.
Chciał dodać płatną, ale widok jednego z wybitniejszych krytyków powstrzymał mu zgryźliwe słowo na ustach.
– Redaktor widział panią Contessinę?
– Widziałem i co więcej, słyszałem.
– Cóż, czy prawdę mówią?
– Nie wiem co mówią, ale wiem, że ma głos przepyszny, że w sezonie bieżącym zaćmi i pannę Drogi pannę d'Arnerio, choć obie wyjątkowym rozporządzają materyałem, że wreszcie jako Małgosia do łez wzruszy publiczność.
Spojrzano po sobie; poważny lecz oględny krytyk rzadko przemawiał z taką stanowczością.
– A Russelka, a Hellerówna? – podjęto.
– Tu nie można porównywać; zresztą wszak tamtych niema w Warszawie.
Fala barwna, żywa, porwała ich w tej chwili i unosiła ku widowni.
Sala wrzała już życiem i tym charakterystycznym stłumionym szmerem, po jakim w wielkich zbiorowiskach poznać można publiczność wykwintną, do lepszych sfer towarzyskich należącą. Złoto sztukateryi i szkarłat aksamitu zlewały się harmonijnie w potokach światła elektrycznego, stanowiąc wytworne ramy dla barwnych motyli, których białe, różowe, lub błękitne skrzydła, z modnych rękawów utworzone, zapełniały w tej chwili loże i fotele.
Spóźnienie teraz dopiero dało poznać swe skutki.
Zaczem bowiem lornetki zdołały się rozejrzeć w pozycyi, zaczem tyralierska ich szarża dosięgła pierwszego piętra, zgaszono nagle światła i ciemność głęboka zaległa salę.
Zasłona mieniąca się purpurą, a zdobna w olbrzymi monogram T.W., podniosła się zwolna.
Jakkolwiek pierwszy akt nie zaciekawiał nikogo, pospiesznie jednak zajęto miejsca; Faust, wywodzący filozoficzne swe żale, głosem trzeciorzędnego włoskiego śpiewaka, nie zaciekawiał słuchaczy. Mefistofeles – Sillich znany był publiczności od dawna. W oczekiwaniu też divy , bohaterki wieczoru, opowiadano sobie po cichu szczegóły jej dotyczące. Wraz z włoską trupą miała się dziś ukazać po raz pierwszy nowa śpiewaczka, Polka, występująca pod zagadkowym pseudonimem Contessiny. Od miesiąca wszystkie dzienniki pomieszczały o niej ciągle tajemnicze entrefilets i wzmianki. Prześliczna, a obdarzona fenomenalnym, zjawiskowym głosem, urodzeniem należała podobno do starej, utytułowanej, choć zubożałej szlachty, stanowiskiem męża do tak zwanego »towarzystwa.«
Właściwego nazwiska jej nikt nie znał, szeptano tylko to, co dyskretnie nadmieniały dzienniki, że poszedłszy za mąż bardzo młodo, a wbrew woli rodziców, żyła zamknięta w zaciszu domowem, z którego przypadek jedynie wyrwał ją i rzucił na szerszą, artystyczną arenę.
Mefisto namawiał tymczasem Fausta do podpisania cyrografu. Słuchacze pierwszych rzędów, znający sztukę doskonale, podnieśli żywo lornetki. Wiedzieli, iż szatan, kusząc uczonego doktora, ukaże mu za chwilę czarodziejski obraz Małgosi. I w rzeczy samej zasłona w głębi sceny rozsunęła się nagle. Jasnem światłem oblana, a przybrana w tradycyjną szatę białą, z włosami złotymi jak len, który przędła, nieruchoma pod ogniem tysiąca spojrzeń, ukazała się nieśmiertelna Gretchen Gothe'go; Gretchen, uosobienie niewinności, Gretchen upostaciowanie pierwiastku »wiecznej kobiecości«, promień piękna i czaru nieśmiertelnej poezyi.
– Urocza!… Urocza!… przebiegł szept cichy wzdłuż natłoczonej sali.
Szept ten wszakże przerwany został czemś nieokreślonem, jakby echem stłumionego jęku lub okrzyku.
Wszyscy obejrzeli się mimowoli. Widownia jednak spokojna była, wykwintna i skupiona. Obraz zaklęty zniknął – Faust zaś, wychyliwszy puhar, zamienił się właśnie w pięknego i strojnego młodziana.
– Co to było? – zapytano po cichu wszystko wiedzącego krytyka.
– Nie wiem; zdaje się, że córka Contessiny krzyknęła lekko, ujrzawszy ją na scenie.
– Córka? Ma córkę?
– Tak. Na prawo, w pierwszej loży, to mąż jej i córka.
– Któż on jest? Jak się nazywa?
– Tego nie wiem. Diva mówiła mi, że w loży tej będzie jej małżonek; zapewne więc jest to pan Contessini.
Lekki uśmiech wskazywał, iż zoil muzyczny nie chce wyjawić rzeczywistego nazwiska, i że go nie powie, chociaż nie jest mu obce.
Dla pierwszego rzędu krzeseł scena nie istniała w tej chwili; wszystkie lornetki zwrócone były na jedną lożę tylko. Koniec aktu pierwszego rozjaśnił ją właśnie potokami światła, wydając na lup ciekawych.
Zagadka jednak i tu sfinksowe przybierała oblicze.
Na przodzie loży, o purpurową poręcz jej wsparte, siedziało dziewczę młodziutkie, w białą sukienkę przybrane, lat może piętnaście liczące. Po za dziewczynką o ślicznej, przedwczesną powagą naznaczonej twarzyczce, krył się w półcieniu mężczyzna młody jeszcze, lecz już siwiejący. Rysy obojga piękne, inteligentne, odbłyskiem głębszej myśli nacechowane, a przytem dziwnie smutne, obce były zebranym. Dziecka tego nikt nie znał; mężczyzna zaś niepotrzebnie krył się w półcieniu, lornetki bowiem wskazały ciekawym, że nie należał on nigdy do stałych bywalców w lożach lub fotelach opery; nikt więc incognita jego zdradzić tu nie mógł.
– Ojcze… – szeptało dziewczę tymczasem –- mów dalej; proszę…
Obcy zupełnie wśród barwnego tłumu, który miał wyrokować za chwilę o losie najdroższej im istoty, wystawieni pod pręgierz jego spojrzeń ciekawych, siedzieli ręka w rękę, by odosobnieni wśród zgiełku, uściskiem niemym dodać sobie nawzajem otuchy i siły.
– Ojcze, mów, bo… bo mi tak dziwnie na duszy…
I cóż ci powiem, dziecko; przyczyny, jakie popchnęły matkę twoją na scenę, znasz, lub oddawna ich się domyślasz. Gdy mi niegdyś podała rękę na życie całe, byliśmy młodzi bardzo oboje; wierzyłem w siły własne i w przyszłość świetlaną; ufałem, że wywalczę byt dla siebie i dla was. Rzeczywistość rozwiała złudzenia… Pomimo to, dobrze i cicho nam było. Pamiętasz, wszak mamę nazywaliśmy naszym jasnym promieniem, bo żyła tylko dla mnie i dla was. Muzyka i śpiew stanowiły jej główną rozrywkę; was uważała za świat cały. Sama was chowała, sama uczyła, a nasz skromny domek rajem się zdawał. W miarę jednak, jak rośliście, jak zwiększały się wydatki na wasze wykształcenie, troska o przyszłość twoją i twego brata zatruwała nam spokój. Wtedy to mama spotkała raz w towarzystwie…
– Wiem, tego pana z brodą, który siedzi tam w pierwszym rzędzie.
– Tak; głośnego krytyka muzycznego. Usłyszał śpiew jej, upoił pochwałami i zachęcił do studyów. Ty, jako dziecko, szczegółów tych nie wiedziałaś, ale mama, nie poprzestając na zdaniu jego, zwracała się do znawców. Chodziłem z nią, byłem przy owych popisach; wszyscy stwierdzali talent olbrzymi i przepowiadali złotodajną karyerę. Cóż miałem zrobić ja, pracownik do taczki biurowej przykuty, który młode jej życie związał ze swojem, a w zamian nie mógł jej dać nic, nic, po nad miernotę… Działo się to przed trzema laty; liczyła zaledwo rok 29., była piękna i rwąca się do życia, a wielki talent otwierał przed nią świat cały, obiecywał łatwą sławę, oklaski i laury.
W głosie mężczyzny gorycz zabrzmiała.
– Ojcze, wszak ona nie o sławie myślała – szepnęło dziewczę błagalnie.
– Tak, o was, o waszej przyszłości – odparł, ze zmarszczką bolu na czole bladem. – Iniu, cofnij się – dodał z tłumioną gwałtownością – dość, że na nią będą tak patrzyli, nie bądź ty przynajmniej przedmiotem widowiska.
I pociągnął ją głębiej w cień loży.
– Ojcze, czemu ty nie pójdziesz do mamy? Ona tum sama jedna…
– Sama jedna, powtórzył z odcieniem ironii; nie, otoczona artystami. Zresztą, prosiła, abym przyszedł dopiero po drugim akcie; lęka się wszelkiego wzruszenia przed występem. Wszak wieczór dzisiejszy rozstrzyga o jej karyerze, staje się kwestyą naszej przyszłości, kwestyą bytu i życia nieledwie. Jeżeli powiedzie się, jeżeli dostanie engagement do opery, jesteśmy ocaleni; w przeciwnym jednak razie…
– Ależ w przeciwnym razie wróciłaby napowrót do nas, do domu, byłaby znów duszą jego i gwiazdą przewodnią.
Mężczyzna wstrząsnął przecząco głową.
– Nie, Iniu. Ty nie rozumiesz tego. Najpierw matka twoja nie umiałaby już dzisiaj zamknąć się na całe życie, mając obowiązek i ubóstwo za jedynych towarzyszy. Powtóre, jakkolwiek ty od lat dwóch jesteś w klasztorze, na koszcie ciotki Teresy, jakkolwiek ja z twym bratem mieszkamy w jednym pokoiku, byle więcej dla niej oszczędzić, niemniej, dwuletni pobyt mamy na studyach w Dreznie i Włoszech, pociągnął za sobą znaczne wydatki, na które zadłużyliśmy się ogromnie. Dzisiejszy więc wieczór jest ogniem próbnym, ceną jej szczęścia, a waszej przyszłości.
Dzwonek przerwał mu dalsze słowa. Dziecko o rozumnych, smutnych oczach, i blady, siwiejący mężczyzna zbliżyli się szybko na front loży.
Sala strojna, przepełniona od dołu do szczytu, wrząca życiem stłumionem, dla niego, który odwykł już od podobnego widoku i dla tej dziewczynki z ławy szkolnej, z klasztoru na dzień jeden zabranej, porywający stanowiła widok. On, odszukując tu dawnych znajomych, czul, iż fala powrotna unosi go ku wspomnieniom młodości; ona, olśniona, zalękniona nieco, nie odróżniała szczegółów w tem morzu twarzy, w tej powodzi świateł, wśród blasku jedwabiów, błysku dyamentów oraz szmeru szeptów stłumionych. Zdawało jej się, iż ma przed sobą świat cały i w naiwności swej nie cofała się nawet przed natręctwem lornetek, pomna tylko, iż świat ten ma za chwilę wydać – wyrok na jej matkę.
Światło przyćmiono.
Dziewczę, z ręką w dłoni ojca, ze źrenicami rozszerzonemi, utkwionemi w scenę, szeptało bezwiednie: »Pod Twoją obronę.« Czyste, dziecięce jej serce skoncentrowało się w modlitwie tej, niemej, pokornej, a gorącej. Składała w niej całą wiarę swą w moc Najwyższej Istoty, cały niepokój o matkę ubóstwianą.
Początek aktu nie istniał dla niej.
Śpiewano po włosku, nie rozumiała tego; chociaż ojciec dał jej do rąk polskie libretto »Fausta«, nie była wstanie czytać go, śledząc nie wzrokiem już, lecz duszą całą, chwilę, w któtej ona, matka jej, na scenie się ukaże.
Salwa oklasków uprzedziła ją o tem.
Tym razem stłumiony okrzyk nie wyrwał się już z piersi dziewczęcia. Złożyła tylko ręce jak do modlitwy i patrzyła z natężeniem w białe zjawisko, którego czar wszyscy podziwiali. Tak, to ona. Znała ona te włosy złote, naturalne, do kolan spływające, a w tej chwili ujęte w dwa grube warkocze. Ta sama twarz prześliczna, ukochana, której przez dwa lata nie widywała wcale, później zaś raz i drugi zobaczyła tylko przelotnie, w klasztorze, wobec siostry Teresy, Nie; twarz nie ta sarna; nie widziała u matki dawniej brwi równie czarnych i wydatnych rumieńców; nie pamiętała oczów takich błyszczących, wielkich a dziwnych… Widać we Włoszech zmieniła się… Ale jakże klaskają, jak frenetycznie biją brawa! Ona zaś stoi nieruchoma, pochylona tylko kornie, z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku, z wyrazem naiwności i oczami pobożnie ku ziemi spuszczonemi.
– Moja piękna i święta – szepcze dziewczę. – Święta, święta…
Pan w szkarłatach i złocie zbliżył się ty czasem do Małgosi, ze śpiewanemi słowami i wyciągniętem ramieniem, a ona, matka jej, odrzekła mu coś swym słowiczym, jak dźwięk najczystszego srebra, daleko rozlegającym się głosem, i odsunąwszy się skromnie, przeszła za kulisy.
Zniknęła.
Wraz z nią zbladło dla dziecka jej światło na scenie. Inia, aby ukryć łzy, pochyliła się nad librettem, szukając wyrazów przez matkę śpiewanych:
„Jam nie dama, nie piękna i chcę zostać samą, Więc niepotrzebnie, panie, pragniesz trudzić się. ”
Znała te słowa i ich muzykę. Wszak jeszcze przed paru dniami, matka, przyszedłszy odwiedzić ją na chwilę, nuciła je po francusku:
„Je ne suis ni demoiselle, ni belle…
I zajęta była więcej pieśnią owa, niż nią, własną, a dwa lata niewidzianą córką. Wogóle wróciła z zagranicy zmieniona, inna zupełnie. Ta dama piękna, strojna, roztargniona, znajdująca nie w nich, nie w dzieciach, lecz w śpiewie, w sztuce, cel swój i słońce, a w karyerze scenicznej uwieńczenie życia, obcą była dziewczęciu. Dawną matkę odnajdywała Inia dopiero tu, w tej istocie o oczach skromnie spuszczonych i prostej białej szacie, która jej przypominała artystyczne smakiem, choć własną ręką szyte, domowe suknie matki. I dlatego serce dziecka więcej rwało się do niej w tej chwili. Ta mama, taka poważna i spokojna, spostrzegłaby odrazu, że córce jej, piętnastoletniej, a nad wiek rozwiniętej, smutno być musi w owych murach ciężkich, gdzie brak jej było i ciepła, i wesela, i szczebiotu rówieśnic. Wprawdzie, zarówno siostra Teresa, jak wszystkie zakonnice okazywały Jadwini wiele dobroci, a przełożona, która była jej ciotką, obracała cały czas wolny i wszelkie posiadane fundusze na kształcenie młodej jej główki; lecz takie przedwczesne właśnie rozwinięcie umysłu, tem więcej rozegzaltowało charakter dziewczynki, i oddaloną matkę oraz poświęcenie jej dla rodziny idealizować kazało.
Tymczasem matka ta, po powrocie, wpadła jak błyskawica do celi klasztornej, nie patrzyła nawet na nia uważnie, lecz zgorączkowana, niespokojna, mówiła ciągle o przyszłości, o karyerze scenicznej, o zbieraniu pieniędzy dla nich, dla nich, dla dzieci swoich!… Muszą otrzymać staranną edukacyę, muszą być otoczone komfortem, zbytkiem, muszą znów być razem. I tuliła córkę do serca, namiętnie, gwałtownie; roztargniona, obsypywała ją pocałunkami, ale z myślą zajętą czem innem: oklaskami, powodzeniem, złotem…
– Jadwiniu! – przerwał zadumę jej głos ojca – akt się skończył; idę do mamy, a powrócę po ciebie dopiero pod koniec sztuki. Cofnij się wgłąb, aby nie widziano, że jesteś sama.
I wyszedł szybko.
Dziewczę, powstawszy, powiodło okiem po sali, lecz olśnione, usunęło się z pod ognia spojrzeń w ciemniejsze zagłębienie loży. Rączka jej przysłoniła oczy. Z ciszy klasztornej tu, do opery, przeskok był zbyt nagły. Odurzona więc, jakimś mimowolnym lękiem przejęta, biegła myślą nie w przyszłość, lecz do przeszłości, tej cichej, spokojnej, w której nie zostawiano jej nigdy samej…
Zresztą, nie mogła mieć ojcu za złe, że wyszedł, bo tam, przy matce jej było właściwe jego miejsce. Wszak spostrzegła, że i on na widok Małgosi pobladł śmiertelnie. Starszy jednak, opanował wrażenie, przełamał uczucia i walkę wrzącą w duszy, by poszedłszy za kulisy, osłonić żonę w tej pierwszej chwili próby puklerzem swej powagi i ramienia.
Jadwiga oczy przymknęła. Widziała ciche ognisko ich przed dwoma laty, matkę w świetle lampy, z rozpuszczonemi złotemi włosami, w takiej prostej, jak dziś, białej, domowej sukni. Prześliczną była; trzymała ją w pół, przytuloną do siebie i czytały razem. Ojciec, chodzący dokoła stołu, zatrzymał się nagle i obejmując je jednym uściskiem dowodził, że wygłądają jak dwie siostry, że możnaby je malować w tej pozie.
Widziała teraz jeszcze, jak w rzeczywistości, jak na jawie, wzrok jego, szczęściem jaśniejący, rozkochany i promienne oblicze matki.
Wtem zabrzmiała muzuka, zgaszono światła. Antrakt się skończył. Jadwinia wysunęła się żywo na front loży.
W źrenicach jej, utrwalony na siatkówce, tkwił wciąż obraz cichego, domowego szczęścia. Na scenie zaś krwawy, szkarłatem rażący, a szyderczy Mefistofeles, zawodził swą pieśń kusicielską.
Salwa oklasków powitała znów jej matkę. Małgorzata, ta sama, jasna, cicha, pełna skromności i dziewiczego uroku, ta, którą ona niedawno "świętą" nazwała, zajęła miejsce przy kołowrotku, a głos jej bogaty, przepyszny, zapełnił metalicznym dźwiękiem widownię, Raz nawet zdawało się Ini, że matka rzuciła ku niej tkliwe spojrzenie, że dla niej grała tylko… Czcze złudzenie!… Za balladą, śpiewaną przy kądzieli, rozległa się słynna arya z klejnotami…
Artystka, pochłonięta przez sztukę, nie widziała świata całego. Przystroiwsy się w zausznice i perły, przyklękała, patrzyła z kokieteryą w zwierciadelko, uśmiechała się radośnie do siebie; nagrodzona zaś burzą oklasków, kłaniała się, rzucając śmiałe promienne spojrzenia całym szeregom panów, którzy jej huczne bili brawa.
Uśmiechnięta zalotnie, wyzywająco nieledwie, nie zwróciła ani razu oczów ku dziecku samotnemu, w którego wzroku koncentrowała się dusza cała, gorąca, nieszczęśliwa a czysta. Wobec zapomnienia tego, serce Ini ścisnęło się mimowoli.
Akcya tymczasem przyspieszonem szła tętnem. Po kwartecie obu par, Małgorzata obrywa listki kwiatu: pytając: "On kocha, nie kocha mnie?" a gdy Faust śpiewa:
"Kochać, to znaczy duszę swa
Karmić niebiańskich uczuć manną!…
Uroczo wiecznie żyć,
I rozkosz śnić Bezustanną."
Małgorzata zaś powtarza: "Bezustanną!" i rzuca się w jego objęcia, lica Ini pobladły silniej jeszcze, a w oczach jej wielkich jakiś ból i trwoga odbiły się naprzemian.
Nie wzruszała jej miłosna ekstaza, nie zadziwiał artyzm śpiewaczki, lecz przejmowała zdumieniem i trwoga, zmiana w niej zaszła. Małgorzata śpiewała dalej:
"O luby mój, ja kocham cię!
Mów do mnie jeszcze,
Niech twą mowa duszę pieszczę!…