- W empik go
Przełom - ebook
Przełom - ebook
Małe miasto, kameralne osiedle, ciasne mieszkanie. I dojmujące poczucie niemocy. Trzydziestoletnia, wciąż mieszkająca z rodzicami pisarka pod wpływem zbiegu okoliczności przeobraża się w działaczkę społeczną, której życiowym celem staje się pomoc słabszym. Ponadprzeciętną wrażliwość i wyczulenie na krzywdę innych przekuwa w entuzjazm, zapomina o strachu, a zapoczątkowana przez nią mała rewolucja wkrótce okazuje się zaskakująca w skutkach...
Ta pełna ciepłego humoru opowieść o zagubionym pokoleniu ludzi urodzonych w połowie lat 80. XX wieku, sile natury i prawdziwej przyjaźni skłoni was do zadania sobie jednego, ważnego pytania: co by było, gdyby pewnego dnia każdy wstał i rozpoczął swój mały przełom?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-240-1 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Nad ranem łasica opuszcza po raz pierwszy od dawna swoją jamę wydrążoną między kamieniami i korzeniami. Pędzi w sobie wiadomym kierunku, przeciska się między paprociami. Jej giętki tułów pokryty błyszczącym futrem miga od czasu do czasu w wysokich trawach. Łasica wie, że teraz przyszedł czas zdobywania i gromadzenia. Musi zebrać jak najwięcej, potem będzie konsumować i dopiero wtedy odczuje spokój. Zatrzymała się między gałęziami. Nasłuchuje. Niedaleko przystanęła jaszczurka – ona także nasłuchuje. Za kilka sekund łasica gwałtownie obróci się, da susa w wysokie paprocie i przygwoździ pazurami jaszczurkę do iglastej ściółki. Jednak teraz wszystko zastygło w pulsującym oczekiwaniu. Obserwując to, co się dzieje, można by przez chwilę mieć złudzenie, że łasica ma wyrzuty sumienia. Ze wstydem spogląda na boki, nerwowo drgają jej wąsiki przy ruchliwym pyszczku. Z kolei jaszczurce jakby wszystko jedno. Beznamiętnie patrzy przed siebie niczym samobójca tuż przed skokiem pod rozpędzone metro. I nagle to się staje. Niemal bezdźwięcznie. Łasica, trzymając w zębach umierającą jaszczurkę, ucieka w gęste krzewy. Wysoko nad nimi kołyszą się z lekkim szumem korony sosen.
Budzę się i myślę. Potem siadam i chcę coś zrobić, ale nie skupiam się, by to zrobić, tylko jak na tym zarobić. Tak zastaje mnie południe, więc patrzę w lekko uchylone okno. Firanka faluje na wietrze. Słońce odbija się w oknach bloku naprzeciwko. Od czasu do czasu przejedzie samochód, szumią liście brzozy. Wstaję, bo nie mogę. Wkładam coś i wychodzę. Zatrzaskuję. Pod adidasami skrzypi linoleum. Kroki odmierzam powoli, stąpając między kratkami w półświetle klatki schodowej. Uważam, żeby nie nadepnąć na linię. Potem po schodach. A na pierwszym sąsiadka lekko uchyla drzwi i wystawia rękę z taką włóczkową torbą.
– Wzięłabyś mi chlebka? – pyta.
Wzięłabym. Biorę tę torbę z włóczki i zniszczoną portmonetkę podkówkę z pomarszczonej, kościstej, ale ciepłej ręki. Podwórko. Mijam trzepak. Gdzieś piszczą i krzyczą dzieci. Skręcam gwałtownie nad rzekę, bo nie mogę. Siadam w łopianach i patrzę, jak ślimaki winniczki wspinają się po grubych łodygach. Czasem kijkiem strącę jakiegoś na ziemię, a potem czuję do siebie wstręt.
– Mały chleb – mówię.
Wsuwa rękę w foliową rękawiczkę i bierze bochenek, a później wkłada do papierowej torebki. Chodzi i zawija tym krągłym tyłkiem, na którym opina się biały fartuch. Oczy pomalowane na niebiesko, poliki rumiane i wyszminkowane, wiecznie rozdziabione infantylnie usteczka.
– Coś jeszcze? – pyta tymi usteczkami.
– Tak. Wiesz, mam bezużyteczną pasję i pracę. Piszę książkę. Tworzę produkt nikomu niepotrzebny. – Nie wierzę, że wypowiedziałam to na głos.
Ona milczy. Z tymi rozchylonymi usteczkami patrzy. Korci mnie, by zrobić eksperyment. Będę wymieniać wszystkie znane mi nazwy ptaków i zobaczę, jak zareaguje. Zapalam się do tego, odzyskuję siły witalne, kąciki ust drgają mi wesoło. Wtem otwierane drzwi potrącają dzwonek. Klient wchodzi i zaczyna krzątać się za mną, bierze woreczek i nabiera pomidorów, obmacując przy tym każdy z namaszczeniem. A ona dalej z tymi usteczkami to na mnie, to na niego. I kiedy już jestem gotowa, już na końcu języka mam pierwsze słowo, ona wykrzykuje:
– Dwa pięćdziesiąt!
2.
Wracam do domu. Pod trzepakiem w kucki siedzi Włodek i dłubie w uklepanej ziemi. Nie zdziwiłabym się, gdyby podziwiał mrówki czy korniki, które tamtędy spacerują. Mruży oczy, czoło błyszczy mu od śliskiego potu. Włodek ma dwadzieścia osiem lat i jest na coś chory. Lekarze mówią, że nie ma z nim kontaktu, ale ja twierdzę, że on po prostu kiwa cały świat. Kiedy chce lub musi, to rozumie, co się do niego mówi. Czasem opowiada mi też swoje sny. Co siedzi w głowie Włodka? Mnóstwo skarabeuszy, które pędzą zielonymi neuronami. To jego prywatny tor wyścigowy, gdzie sędzią jest opasły ślimak winniczek, a zawodnikami są mrówki siedzące okrakiem na różnokolorowych skarabeuszach. Jest też widownia, gdzie zasiadają wzruszona mama Włodka wymachująca białą chusteczką, wesołe i zarumienione sąsiadki w krótkich spódniczkach i oczywiście wielu sprzedawców łakoci, waty cukrowej, lodów i tych kolorowych drażetek w rożku, które Włodek tak lubi.
– Nazbierałem poziomek. – Wyciąga z kieszeni spodni lekko rozgniecione owoce i kładzie je na brudnej dłoni. – Te są twoje – mówi.
Zjadam, a on uśmiecha się do mnie zezem rozbieżnym, potem odchodzi. Niczego już mi dziś nie opowie.
Siadam do biurka, nad którym powiewa firanka, a odsłonięte żaluzje za każdym podmuchem uderzają lekko w szybę. Próbuję sklecić choć jedno zdanie, ale nic mi nie wychodzi. Słyszę, jak za ścianą u sąsiada zaczyna się „Teleexpress”. Wstaję, bo nie mogę. Biorę jakąś książkę z półki i zaczynam czytać. Mrówka, zwykła szara pracownica, wędruje po miękkim podłożu z uschniętych żółto-brązowych igieł sosen. Pachnie tu oszałamiająco grzybnią i żywicą. W górze szumią ciemnozielone korony drzew, w pniach pracują roje korników, w korzeniach i głębiej uwijają się tysiące sino-różowych gąsienic i przeróżnych białych larw. Cały las pulsuje, syczy i chrobocze, tymczasem mrówka maszeruje, minę ma niewyraźną, bo wie, że kiedyś przestanie maszerować, ale to będzie równoznaczne z jej końcem. Jednak o tym nie myśli, bo gna do pracy – to przyniesie zysk.
Ktoś puka. Odkładam książkę. Patrzę przez wizjer. Sąsiad.
– Wejdę na chwilę – mówi przez drzwi.
– Jestem zajęta, książkę piszę – odpowiadam.
– A, sąsiadka tak już pisze i pisze. Kiedyś trzeba skończyć, nie? – Stoi dalej, więc otwieram. – Pilot mi się popsuł. – W rękach trzyma mnóstwo śrubek, sprężynek i połamaną obudowę.
Ech, co ja mam z tym zrobić? Nie znam się na naprawach, ale biorę. Sąsiad uśmiecha się dobrotliwie.
– Co pan z tym robił?
– A to przez polityków – mówi ze wstydem.
– To jeszcze niech pan telewizor tak potraktuje i będzie po problemie – odpowiadam.
Zamykam drzwi i kładę rozklekotane części pilota na ławie. Będę je potem składać całą noc, ale tymczasem wracam do mojej książki. Mrówka maszeruje po lesie pachnącym żywicą. Wtem przystaje z respektem, bo przed nią wypełza ostrożnie ogromny żuk jelonek z kruczoczarnym pancerzem. I przez chwilę można mieć wrażenie, że rozmawiają. Ona znerwicowana pyta z płaczem, niepokojem, a on powoli i od niechcenia odpowiada, jak żyć. Mrówkę hipnotyzują niezwykłe historie o złocistych pałacach z żywicy sosny i postanawia zamieszkać w jednym z nich. Kiedy wraca do mrowiska, w głowie układa plan, by zachęcić resztę do wybudowania nowego złocistego domostwa. Jednak wszystko to zostaje obrócone w pył, drwiący śmiech i pukanie się palcem w czoło. Po co ryzykować, skoro ciężka praca od rana do wieczora przynosi mały, ale pewny zysk. Rano mrówka wyruszy w kolejny marsz po żółto-brązowych igłach sosen i już nigdy się nie zatrzyma.
3.
Pierwsza w nocy. Siedzę przy kuchennym stole pokrytym ceratą w kratkę i sklejam pilota. Pęsetą nabieram małe śrubki, a potem umieszczam w dowolnym miejscu i utwierdzam wykałaczką. I tak nie będzie działać. Myślę, co mogłabym robić w życiu, gdybym nie robiła tego, co robię. Chciałabym mieć jakiś pożyteczny zawód, ale stało się inaczej. Z czyichś podatków większość dotychczasowego życia robiłam to, co trzeba, a może wypada. Najpierw przedszkole, potem jedna szkoła, druga, trzecia, a następnie studia: jedne, drugie i trzecie nieskończone, ale też z czyichś podatków. A teraz nic. Niczego już dla mnie nie ma, ale też i ja nikomu niczego nie dam od siebie. Może czasem mi po prostu głupio. Jednak to ani powód do płaczu, ani stresu, ani strajku. Pan premier i pani prezydent mogą spać spokojnie, a ja niekoniecznie – czasem mam bezsenne noce. Nawet nie wiem, czy ludzie w moim wieku czują to samo. Nie wiem, co robią teraz, o pierwszej w nocy z poniedziałku na wtorek. Może też sklejają pilota, a może nie.
Nad ranem spod kaloryfera w kuchni wyłazi pająk na bardzo chudych i długich nogach. Idzie powoli i gdy przyjrzeć się dokładnie, ma cyniczny uśmieszek. Przed chwilą zdjęłam gwiżdżący korek z czajnika i zalałam gorącą wodą kakao – lubię tak sobie zalać wodą, a nie mlekiem. Szklankę stawiam na stole obok złożonego pilota i patrzę na pająka. Ominął moje kapcie i zmierza do przedpokoju, a po chwili gubi się w ciemnościach.
Jeszcze jest ciemno, ale powoli zaczynają się ptaki. Rozpoczynają delikatnie, skromnie, jakby próbowały głos. Gdybym miała pieniądze, kupiłabym kamerę i kręciłabym filmy ornitologiczne. Tymczasem jedynym sprzętem elektronicznym, jaki mam, oprócz rozklekotanego peceta w pokoju, jest rozklekotany pilot na ceracie przede mną.
Zamykam oczy, żeby lepiej się skupić. Wciskam „play” na pilocie i naciskam strzałkę zwiększającą głośność. Wokół mnie rozbrzmiewa ptasi koncert. Zasiadam w błyszczącej sali operowej. Koło mnie siedzi lisica w dużym kapeluszu z piórami, a z drugiej strony zasiadł kret w przyciemnianych okularach i smokingu. W ogóle mnie to nie dziwi, bo na scenie zajęły już miejsce ptaki w wykwintnych kreacjach. Duże, małe, średnie, kolorowe i szare. Próbują swoich głosów, a po chwili zaczynają się dźwięcznie nawoływać. Płynie ptasia dyskusja przerywana piskiem nagłych olśnień, krótkich stwierdzeń, powtarzanych raz po raz melodyjnie rozwlekłych zapytań. Niektóre głosy pewne i donośne, inne urywane i słabnące. Któryś nawołuje wciąż tym samym sygnałem, inny przedrzeźnia jego wezwania, a jeszcze inny w nagłym natchnieniu opowiada nam swoją historię. Słyszę, jak pierwsi mieszkańcy wychodzą do pracy. Słychać kroki na chodniku, a potem raz po raz włączają się silniki. Czyjaś rozmowa, płacz dziecka, uderzenie zatrzaskiwanych drzwi samochodu. Pora iść spać.
W południe przychodzi sąsiad po odbiór pilota. Po chwili wraca uradowany, oznajmiając, że działa.
4.
Nasiono buka postanowiło wykiełkować na dobrze nasłonecznionej polanie. Na razie jest jeszcze pod ziemią, gdzie jest zupełnie ciemno i wilgotno. Wokół słychać chroboty i mozolne drapania wszechobecnych gąsienic drążących podziemne korytarze. Jest parno i duszno. Nasiono czuje, jak pęcznieje od rozsadzającej je od środka energii. Nagle traci kontrolę nad tym, co się dzieje. To jest jak poród. Odczuwa duży ból i jednoczesną ulgę. Łodyga przebija nasiono i powoli wzrasta ku górze, z kolei nasiono zakotwicza się korzeniami w czarnej glebie. Za parę dni łodyga wynurzy się na powierzchnię i oślepi ją blask słońca. Na wątłej łodydze pojawią się zalążki pierwszych drobnych liści. Zadowolone z siebie nasiono nie ma jeszcze pojęcia, że postanowiło wykiełkować w złym miejscu i czasie. Ten teren jest bowiem od dawna zdominowany przez wiciokrzew, który wykorzysta systematyczne wzrastanie młodego drzewka i potraktuje je jak fasolową tykę. Zanim buk spotężnieje, wiciokrzew oplecie się wokół pnia, boleśnie wrośnie w korę i na koniec zadusi podrostka. To będzie długa i straszna agonia.
O dwudziestej drugiej piętnaście wsiadłam do nocnego tramwaju. Na zakręcie gwałtowne hamowanie.
– Czekaj, ty sukinsynu! – Motorniczy wyskakuje z kabiny.
Patrzę ze zdziwieniem na oświetloną neonami ulicę. Chudy mężczyzna o bladej twarzy i zielonych włosach przeskakuje barierki dzielące torowisko od drogi ekspresowej, a potem wchodzi na jezdnię tuż pod rozpędzone samochody, ale ostatecznie każdy wymija go dosłownie o centymetry. Taki pech samobójcy, więc stwierdzam, że i ja wysiądę i spróbuję szczęścia. Na chodniku oczywiście brakuje mi odwagi i idę na pasy z sygnalizacją świetlną. Po chwili zanurzam się w ciemne alejki rozległego parku i w niewyraźnym sztucznym żółtym świetle zauważam ową zieloną czuprynę, która siada na ławce i zaczyna na mnie blado spozierać.
– Co się stało? – pytam, gdy właściwie miałam go już minąć.
– Chuj znów wyhamował – odpowiada z grymasem niechęci i spluwa na bok tęgim glutem.
Powinnam odejść, ale zostaję.
– Ja jechałam bez celu – mówię wreszcie, a on jeszcze mocniej wykrzywia swoją twarz.
– Ja też – odpowiada od razu.
„Bez biletu” – myślę, ale nie wypowiadam tego na głos, więc on wstaje i zaczyna iść, dlatego ja za nim, ale trzymam się z tyłu. Dochodzimy wreszcie do jakiejś klatki schodowej i wchodzimy na drugie. Stoimy pod jarzeniówką bez klosza. Palimy papierosy i patrzymy się na siebie.
– Czego chcesz ode mnie? – pytam i widzę, że zaczyna go to nużyć.
– Paraliż. I tylko ciągle nic się nie dzieje – odpowiada, ale nie mówi do mnie, tylko do ściany czy odrapanej poręczy. Klatka jest ohydna, śmierdzi tu moczem i stęchlizną, schody brudne, zawalone czarnym mułem. – Nie ma rzeczy, które mógłbym robić, którymi mógłbym się zająć. Ciągła gonitwa, żeby to czymś wypełnić. A to coś, co wypełnia, nie zawsze jest dobre. To znaczy prawie zawsze jest złe – dodaje jakby poirytowany lub entuzjastycznie pobudzony.
Wobec tego milczę. Wtem, chyba na czwartym, ktoś krzyczy, słychać brzęk tłuczonego szkła.
– Muszę już lecieć. Cześć. – Gaszę papierosa.
– Cześć. – Odwraca się i pierwszy zbiega po schodach.
Patrzę w dół, jak zielona głowa miga między piętrami. W końcu skrzypią drzwi i wychodzi.
5.
Nie wiedziałam, co zrobić ze swoim życiem, więc nie zrobiłam nic. I tak już siedem lat. Szósta dziewięć. Wracam tramwajem do domu, jem bułkę i popijam kefirem. Obok mnie ludzie. Dużo ludzi ściśniętych w słodkim zapachu perfum i sztucznej skóry. Patrzą z politowaniem, jak jem bułkę i wracam do domu, podczas gdy oni właśnie wyszli. Do pracy wyszli, jadą tramwajem i patrzą z wyższością na mój kefir, bo oni mają pracę, a ja nie. Łączy nas to, że w końcu wszyscy wysiądziemy, i to, że nie mamy biletu. Na pętli wsiada kontroler i tłum wpada w popłoch. Obcieram wierzchem dłoni kefir znad ust.
– Gdzie byłaś? – Włodek siedzi na schodach, gdy wchodzę do klatki.
– Nad rzeką.
– Całą noc? – dziwi się.
– Chodziłam to tu, to tam – mówię.
Kiwa głową z powagą.
– Chcesz gumę Orbit zieloną? – pyta po chwili.
– Daj. – Wyciągam rękę, a on się śmieje, bo nie ma. Tak tylko powiedział.
– Co będziesz dziś robić? – pytam go, a on wstaje bez słowa i idzie na podwórko. Ma uwiązany na szyi klucz do mieszkania. W drzwiach odwraca się.
– Pomogę mrówkom trafić do domu – odpowiada. Oczy mu błyszczą.
Wlekę się po schodach na drugie. Mam ciężkie nogi i jestem niewyspana. Wchodzę. Ostry zapach zbutwiałych łupin kartofli z uchylonej szafki pod zlewem, starego tłuszczu, dymu papierosów. Mój dom. Opieram się o drzwi i powoli wypuszczam powietrze. Cisza, tylko zegar tyka w pokoju ojca.
Siadam na balkonie i zaciągam się papierosem. Na dole stoi Tamara w bluzce z nieprzyzwoicie głębokim dekoltem na plecach. Zaraz przyjedzie po nią alfons. Tamara tak naprawdę ma na imię Kasia i kocha się w niej Włodek, ale ona nie chce o tym słyszeć. Chyba wszyscy trochę się w niej kochają. Wyszło słońce, robi się cieplej, szumią delikatnie liście brzozy. Chciałabym uczynić Tamarę bohaterką mojej książki, ale jej nie znam. Kiedy mijamy się na schodach w bloku, tylko krzywo na mnie patrzy. Dwa razy zapytała mnie, czy mam gumę do żucia. Za każdym razem nie miałam.
Zamykam oczy. Jeżyny są wszędzie. W to gorące i parne lato obrodziły wszelkie owoce. Spaceruję nad rzeką wśród gęstych, wysokich traw. Do spoconego ciała przylepiają się natrętne muchy. Trzymam plastikowe czerwone wiaderko i wrzucam do niego olbrzymie ciemnogranatowe jeżyny. Wokół intensywnie pachnie nagrzaną zielenią. Przedzieram się przez szuwary i mrużę oczy pod gorącą słoneczną jarzeniówką. Wtem przede mną odskakuje w bok sarna i pędzi do czarnego lasu za łąką. Dochodzę do jej wydeptanego legowiska wśród wysokich traw, macam, jeszcze ciepłe. Zwijam się tam w kłębek i zasypiam ze znużenia, wkładając granatowy od jeżyn opuszek kciuka do ust.
Budzę się. Znów zastał mnie chłodny wieczór. Tego dnia nie napisałam ani jednego zdania.