Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przemienienie. Księga 1. Zakładnik obietnicy. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,00

Przemienienie. Księga 1. Zakładnik obietnicy. Tom I - ebook

Wszyscy obudzili się za późno z letargu. I wszyscy obrali zupełnie odmienne strategie na przetrwanie. A wszystkie te strategie były złe… ale oni brnęli w nie bez opamiętania. Wszyscy! I ginęli jedni po drugich. W osamotnieniu. Choć każdy z nich marzył o zjednoczeniu z pozostałymi.

W połowie dziesiątego wieku słowiańskie pogranicze Królestwa Niemiec nieustannie pogrążało się w chaosie. A miało być jeszcze gorzej. Kruszyły się kolejne filary starego świata Słowian połabskich. Gospodarka, handel, ustrój, religia, obyczaje, więzi plemienne i rodzinne… wszystko to rozpadało się na oczach przerażonych ludzi.

W akcie rozpaczliwej niezgody na taki stan rzeczy co jakiś czas płonęły wsie kolonistów niemieckich i kościoły budowane dla poszczególnych plemion. Wet prowadził do odwetu. Ale stawki żadnej z nadchodzących bitew nie stanowiła już chwała – w najlepszym wypadku było to przetrwanie.

Wtedy nikt nie brał na poważnie innej możliwości. Przemienienia. A przynajmniej – nie na taką skalę. Wtedy wszyscy na Połabiu żyli jedną, szeptaną z ust do ust i pełną nadziei wieścią… cała kraina szykowała się bowiem do powstania!

Nikt nie wiedział tylko gdzie tkwiło zarzewie buntu, kto miał przewodzić. Mówiono coś o przymierzach z wielkimi potęgami, o tajnych emisariuszach i wędrownych kapłanach odprawiających po lasach charyzmatyczne obrzędy pogańskie. Chodziły też słuchy zgoła nieprawdopodobne, o widmach i demonach znanych z mitologii słowiańskiej… ale czy należało dawać wiarę takim bajaniom starych bab? Sąsiednie Królestwo Niemiec toczyła właśnie wojna domowa, co dodatkowo sprzyjało planom konspiratorów. Ileż by dali urzędnicy królewscy za jakąkolwiek wskazówkę, w którym to miejscu biło serce szykowanej rebelii!

Rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania, klecenie intryg i prowokacje mające zdusić bunt w zarodku. Każda ze stron uruchomiła wszystkich swoich szpiegów, dyplomatów i zabójców. Rozpuszczano plotki i pomówienia, licząc na zasianie niezgody oraz zamieszania u przeciwników. Tylko kto tu był czyim przeciwnikiem? Ile plemion przyłączy się do rezurekcji, a ile opowie się po stronie króla Niemiec? Ile ludów połabskich rozłamie się na pół stawiając brata przeciwko bratu i syna przeciwko ojcu? Wtedy jeszcze nikt nie mógł znać odpowiedzi na te pytania.

Taaaak… to było doprawdy gorące lato roku pańskiego dziewięćset pięćdziesiątego czwartego!

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66070-07-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Widok z okna o tej porze prezentował się dość niezwykle. Magdeburski rynek wypełniły tłumy ludzi wielu stanów, majętności, języków i religii. Wyróżniali się przede wszystkim mężowie wysokiego urodzenia, przyodziani w barwne i kosztowne szaty, tym dłuższe i barwniejsze, im komu bardziej na pieniądzu zbywało. Niektórzy w zewnętrznym okazywaniu statusu oszczędniejsi byli, choćby ze względu na godność kapłańską, ale rekompensowali to sobie znakomicie innymi atrybutami swej pozycji: a to koniem okazałym, a to znowu ogromnym, srebrnym krucyfiksem na piersiach ukazującym mękę Pańską, która sama w sobie jest zaprzeczeniem zbytku.

Każdy z nich otaczał się wianuszkiem ludzi służebnych, a im który bardziej był bogaty, tym większy wianuszek wokół niego się kłębił. Och, tak! Prawdziwie szczęśliwy jest dopiero człowiek udzielający swych posług zacnemu i możnemu panu, i tym szczęśliwszy, im więcej jego pan tej możności przejawiał. Kiedy inni ludzie w sierocej samotności i w bolesnej świadomości swej nieprzydatności nikomu poza sobą znosić muszą kaprysy losu, nie wnosząc przy tym nic pożytecznego do ogólnego ładu, bo i nie służą oni przecie żadnej wyższej idei, człowiek służebny cieszyć się może ojcowskimi łaskami swojego pana i opiekuna, i wieść beztroskie życie, wiedząc, że ktoś znaczniejszy od niego dba o jego los, jego kiszki, a nawet jego duszę. Tudzież wiedząc także i to, że jego wierność będzie nagrodzona nie tylko Tam – lecz również jeszcze tu, za życia. Z całą pewnością ludzie służebni ustępowali w swym statusie jedynie własnym panom, choć przecież i wśród służby można by odnaleźć kilka szczebli różniących się w swym ubiorze i obowiązkach, co wynikało z ich zasobności, a to z kolei – z ich bliższego lub dalszego usytuowania względem pańskiego majestatu. Wszystko to znakomicie odzwierciedlało układ świata nakreślony przez świętego Augustyna, gdzie im kto bliżej jest Pana Boga, tym bogatszy jest w jego święte łaski.

Ze służbą możnych ludzi równać się mogli co najwyżej kupcy znamienitsi, którzy po trosze sami panami byli i własnych ludzi posiadali, ale też usłużnie większym od siebie ulegali. Jednakże większość z nich to ludzie obcego pochodzenia, którzy jeśli nawet służą, to nie do końca wiadomo właściwie komu. Stan kupiecki jest z kolei do rzemieślników podobny, ale ci jeszcze bardziej od kupców muszą o uwagę zacnych panów zabiegać, a skoro rzadko jej doświadczają, to większość życia spędzają wolno, w niepewności dnia jutrzejszego. Oba te stany też starały się swój status ostentacyjnie okazać, aby przez jakichś możnych panów być zauważonym, ale swoim przepychem któregoś bynajmniej nie urazić.

Niżej wyglądem i zacnością prezentowali się zbrojni kombatanci i nie mówię tu o tych, których dobry los obdarzył służbą dla zacnego pana, bo ci postawą dumną i strojem górowali nad innymi, ale bardziej o najemnikach wszelkiej maści, którzy swymi zawadiackimi spojrzeniami i wesołym krzykactwem próbowali odwrócić uwagę od szarych tunik, obdartych kaftanów i źle uszytych butów. Jednakże człowiek roztropny, choćby i głęboko pobożny, choćby przekonany o cnotach ubóstwa, łatwo zauważy, co jest tu do zauważenia. Ci więc przynajmniej mogli liczyć, że w sprzyjających okolicznościach wstąpią na rok, pół roku, a choćby nawet i dwa miesiące na służbę, jeśliby wojna jaka sprawiedliwa wybuchła, albo też kto znaczny swoich praw na nikczemniku dochodził.

Za tymiż zbrojnymi, w dalszej kolejności pod względem poświęcanej im uwagi, byli wszelacy ludzie wolni, co to ich nikt nie chciał do swej służby przyjąć i którzy wyłącznie sami o siebie musieli się troszczyć. Należałoby tu wyliczyć przekupniów, wyrobników, kmieci o różnych specjalnościach, najemnych robotników i wielu innych. Każdy z nich nosił na sobie suknię lichą, kubrak dziurawy, tudzież kapelusz słomiany stargany przez czas, albo inny też rodzaj przyodziewku, który swym stanem żałosnym oddawał wartość stanu wolnego, w jakim widocznie za grzechy rodziców swych tkwili. Licha to pozycja w społeczności bożej, ale da się z nią żyć, wszakże bezpańskość mniej doskwiera człowiekowi niźli pańszczyźniana bezwolność. Bo kto by chciał płótnem byle jakim i resztkami skór się przyodziewać, kierpce ze słomy sobie klecić? Kto by chciał od świtu do nocy ciężkie prace wykonywać w chłodzie lub spiekocie, mając w nagrodę chłodną, brudną, zadymioną chatę i miskę nieokraszonej soczewicy? Cierpieć mroźne zimy, głód, niedostatki i we wszystkim nie tylko być posłusznym swemu panu, bo to akurat jest cnotą, ale, jako powiedziano, właśnie: bez-wol-nym. Bez możliwości awansu pośród podobnych sobie, skoroby pan poczciwy dostrzegł w nim bożą iskrę talentu jakiegoś. O nie! Człowiekowi bezwolnemu w żaden sposób nie wolno było bytu swego poprawić, jak to nieraz robili przecież niewolnicy. Bezwolnemu nawet i pana opuścić niepodobna, jeśli trafi się zrządzeniem losu jaki niegodziwiec. O tak! Z tej perspektywy to i los człowieka wolnego wydawał się znacznie lepszy niż ludzi bezwolnych.

Tak więc rynek w Magdeburgu napełnił się po brzegi wszelakimi stanami, a także łatwo rozpoznawalnymi przybyszami. Nie trzeba było być wytrawnym obserwatorem, aby z wysokości piętra sąsiadującego z rynkiem opactwa świętego Maurycego wypatrzeć bizantyjskich notabli upstrzonych najbardziej ze wszystkich, najemnych węgierskich gwardzistów o zupełnie obcych rysach twarzy, odzieniu i uzbrojeniu innym niż wszystkich zbrojnych dookoła, czy Słowian przybywających w celu sprzedaży bydła, skór albo miodu, których to najczęściej od wspomnianych już chłopów niekiedy odróżnić nie sposób. Zaiste było to wielorakie i przedziwne zbiegowisko. Całe to mrowie ludzkie kłębiło się, kręciło, mieszało ze sobą, czyniąc przy tym niemały rwetes, skupiając jednak swoją uwagę na samym środku placu rynkowego, gdzie właśnie odbywał się targ niewolników.

Od kilku tygodni byli to przede wszystkim Wkrzanie, których licznie dostarczył tu margrabia Geron ze swojej niedawno odbytej wyprawy. Niewielkie to plemię było zgromadzone u ujścia rzeki Wkry, która wraz z zalewem łączącym rzekę Odrę z morzem stanowiła ich główne źródło utrzymania. A że Wkra spływała wprost z kraju Redarów – najpotężniejszego szczepu Związku Wieleckiego i dysponującego najświetniejszą na Połabiu świątynią – przeto Wieletom bardzo zależało na utrzymywaniu nielicznych, acz bitnych Wkrzanów w zależności od siebie… tudzież przynajmniej w jako takim sojuszu. Mieli też co prawda Redarowie rzekę Hawelę lepiej nadającą się do żeglugi, ale ta spływała na tereny Stodoranów, których Wieleci – mimo wysiłków – nie potrafili zbyt długo utrzymywać w orbicie swoich wpływów. Poza tym wszelkie ich towary musiałyby dalej wędrować Łabą pomiędzy nieprzychylnymi Obodrzycami a wrogimi Sasami, a to już czyniło handel tą drogą zbyt ryzykownym i mało opłacalnym. Można by mniemać, że stąd właśnie brała się wyjątkowa zadziorność tego nielicznego ludu u ujścia Wkry, że cokolwiek i komukolwiek by nie uczynili, mogli zawsze liczyć na to, że murem za nimi staną Redarowie i reszta plemion wieleckich, a była to na Połabiu potęga ogromna, z którą wszyscy – nawet Niemcy – musieli się liczyć. Wszelako było coś w usposobieniu Wkrzanów, co irytowało nawet ich wielkich sprzymierzeńców. Jakaś buta i poczucie wyższości. Nawet świątynia w Radogoszczy, do której podarki spływały od wielu bardzo oddalonych plemion słowiańskich, nie robiła na nich większego wrażenia. Czuli się spadkobiercami znacznie świetniejszych ludów wyznających potężniejszych bogów. Istotnie, rycerze wracający z ekspedycji karnej do ich kraju dostrzegali w swoich opowieściach pewne drobne różnice zarówno w wyglądzie ich świątyń, ich bóstw, jak też ich samych. Chociażby to, że w przeciwieństwie do okolicznych Słowian większość Wkrzanów miała czarne włosy i piwne oczy.

Tym właśnie wyróżniali się teraz w swej masie od kilkunastu Obodrzyców, Morzyczan, Dziadoszan czy Łużyczan wystawionych na sprzedaż również tamtego dnia. Razem tworzyli trochę nieproporcjonalną kolekcję słowiańskich plemion Połabia ściśniętą na niewielkim skrawku bruku i ogrodzonym… zaledwie sznurem. Ktoś nieroztropny rzekłby, że los niewolnika gorszy jest od losu chłopa bezwolnego i wskazałby na odstręczający widok zniszczonego odzienia Słowian wystawionych na targu – na pozlepiane włosy, poczerniałe od kurzu oraz spierzchłe wargi, wychudzone członki i zapadłe oczy. To wszystko było prawdą, lecz tylko chwilowo. Jedynie w tym miejscu i jedynie do momentu, kiedy ci nieszczęśnicy dotrą do dalekich saraceńskich krain, gdzie trafią pod opiekuńcze skrzydła jakiegoś nowego pana. Może dlatego właśnie wszyscy oni czekali na swój los z takim spokojem, cierpliwością i niemalże stoicyzmem? Zdecydowana większość z nich nie była nawet skrępowana powrozami lub łańcuchami, co niezmiernie dziwiło dalekich przybyszów, którzy pierwszy raz oglądali targ słowiański. Z pewnością zdziwią się jeszcze bardziej, kiedy ujrzą tychże pogan jak bez protestów, ani ociągania, bez bata nadzorcy, sznurów i łańcuchów pomaszerują na koniec dnia każdy za swoją Dolą – jak to oni sami nazywają los, uważając go za jakieś pomniejsze bóstwo. Zaiste było to niezwykle osobliwe, bo przecież nie sposób odmówić Słowianom ani odwagi, ani krnąbrnej dumy, ani wręcz srogości i zajadłości przeciwko swoim wrogom. Lecz zaledwie który z nich dostanie się do niewoli, a traci niemal natychmiast swą niedawną dzikość na rzecz posłuszeństwa i niezmiernie rzadko kiedy się zdarza, aby w pojedynkę uciekał, albo w kupie próbował stawiać ostatni opór!

Powiadano, że nie ma bowiem odpowiedniejszego dla tego ludu stanu niż właśnie stan niewolny, w którym czują się oni i realizują najlepiej. Ale czy nie poświadcza to znanej powszechnie w chrześcijańskim świecie opinii, że człowiek z natury swojej stworzony jest po to, aby służyć – po pierwsze Bogu, a po wtóre wyznaczonym przez Boga ludziom, którzy w jego imieniu zarządzają Ziemią? Bo przecież wszystkim wiadomo jest, że gdzie tylko na świecie ludzie służą jeden drugiemu, a wszyscy zaś Bogu – tam pokój i porządek panują; a zaś tam, gdzie ludy są tego nieświadome i usilnie o wolność zabiegają – tam wiecznie wojna, śmierć i cierpienie. Kto zdaje sobie sprawę z takiego właśnie urządzenia świata, tego postawa tych Słowian na magdeburskim rynku dziwić nie powinna, bo jeśli w posłuszeństwie swym wytrwają, to czeka ich los znacznie lepszy od wszystkich wolnych kmieci, zbrojnych czy rzemieślników, którzy przypatrywali się im z dużym zainteresowaniem tego słonecznego, czerwcowego dnia.

Wilhelm, który z największą lubością służył pod jarzmem chrystusowym przez całe swoje życie, przyjmował ten porządek świata bez zastrzeżeń. A czynił tak nie tylko jako człowiek swojej epoki, ale też jako osoba stanu zakonnego. Był on niezwykle bacznym obserwatorem i błyskawicznie potrafił wyczytać w człowieku wszystko to, co ten chciałby światu zakomunikować swoją powierzchownością, jak również i to, co starał się przed innymi ukryć w swoich myślach. Targ niewolników z tłumami ludzi wszystkich stanów był prawdziwą ucztą dla jego zmysłów i wielkim wyzwaniem dla bystrości jego umysłu. Wszystko to, na czym spoczęło w tej chwili jego oko, utwierdzało go w jego przekonaniach.

Nagle w zachowaniu Słowian dostrzegł pewne poruszenie – i to nie tylko u targowanych niewolników, lecz również wśród tych nielicznych, acz rozpoznawalnych wolnych, którzy przybyli tu zaoferować swoje płody i wyroby. Wilhelm skinął na stojącego dwa kroki od niego strażnika, aby ten podszedł do okna, po czym wskazał na kilka osób w tłumie znajdujących się w odległych od siebie miejscach placu, a zdradzających jednakie zachowanie. Tak jakby w ich ciała wstąpił nagle jeden duch. Słowianie zwrócili się wszyscy w tym samym kierunku, czynili jakieś ledwie zauważalne gesty i poruszali bezdźwięcznie ustami. Strażnik, wyczulony na bezpieczeństwo swojego pana, bezwiednie położył dłoń na rękojeści miecza.

– Wasza wielebność, zmowa… – szepnął gorączkowo, nachylając się ku Wilhelmowi, bez spuszczania rynku z oczu. – Coś tu chyba niedobrego się gotuje. Oni tam wszyscy coś uknuli!

– Tu? W Magdeburgu? W królewskim mieście? – również odpowiedział szeptem pryncypał.

– Dlaczegóż by nie? Kto by się spodziewał rozpoczęcia powstania w samej stolicy?! Z zaskoczenia mogliby przejąć miasto od środka!

Istotnie, nagłe i jednakowe zachowanie Połabian wyglądało niepokojąco i mogło sprawiać takie wrażenie, zwłaszcza że niezwyczajność owego poruszenia wśród nich można było dostrzec jedynie z pewnej odległości. Tam na dole ludzie ściśnięci byli w tłumie i mało kto mógł zobaczyć coś dalej niż na odległość kilkunastu kroków. I tylko jeden człowiek na całym targu zdawał się zauważać to dziwne i dość niepozorne zjawisko. Był to jakiś brodaty kupiec wielkiej postury, zapewne Radanita^(). Tylko on jeden w tej chwili obserwował z wyraźnym niepokojem na twarzy ten dziwaczny spektakl, rozerwany na kilkadziesiąt pozornie niepołączonych ze sobą scen na obszarze całego rynku. W tej chwili tylko on jeden… bo Wilhelm teraz zogniskował swoją uwagę właśnie na tym Radanicie. Widział go już kilka razy w Magdeburgu i w tym czasie zdążył się dowiedzieć też co nieco o nim, ale nigdy nie miał okazji rozmawiać z nim osobiście. Szczerze powiedziawszy, nie pasował mu do ewentualnej zmowy Słowian.

Czy to w ogóle mogła być zmowa? Spisek? Za mało ich – przemknęło przez głowę młodemu zakonnikowi. Do tego żaden z nich nie miał broni… a może właśnie to powinno budzić jego podejrzenie? Ale nie budziło. Nie miał wątpliwości, że żaden ze Słowian nie skrywał pod płaszczem niczego poza podróżnym nożykiem, który nie nadawał się do walki. Tuż za murem płynęła rzeka Łaba, łatwa do przekroczenia w tym miejscu, a za rzeką był już kraj słowiański. Gdyby zebrana w tajemnicy armia uderzyła niespodziewanie… Niemożliwe! Magdeburg sąsiadował z plemieniem Stodoranów, które było już wtedy najbardziej schrystianizowanym ludem Połabia, ale też posiadało na swym terenie dwa biskupstwa – w Brzennej i w Hawelbergu. Poza tym Wilhelm znał doskonale posunięcia słowiańskich plemion, wiedział o przygotowaniach do powstania i wiedział również, że nie było ono jeszcze gotowe. Te kiepsko zorganizowane ruchawki na Łużycach i jakiś wypad rabunkowy Obodrzyców… to tylko utwierdzało go w przekonaniu, że wiecznie podzieleni i skłóceni – nie bez pomocy Niemiec – Słowianie prędzej się jakoś w ramach jednego plemienia rzucą do łupienia przygranicznych wiosek, niż zdołają wyłonić spośród siebie kogoś, kto ich zjednoczy i potrafi skoordynować ich działania.

Kolejny rzut oka na plac spowodował jednak u niego ukłucie w piersiach. „Węgrzy! Na Boga! Ci tam niby posłowie na placu. Czego właściwie szukają w Magdeburgu? Gdyby tak oni i Słowianie… w końcu jedni i drudzy są w większości poganami! A za drzwiami tej komnaty czeka ich przecież dwóch…”.

To wszystko trwało zaledwie kilkanaście oddechów. Strażnik, którego imię brzmiało Manfred, gotów był już, aby wybiec na zewnątrz, wołać pachołków, wrzeszczeć na straż miejską, gdy w tym samym momencie odezwały się dzwony kościelne.

– Czekaj – powstrzymał sługę Wilhelm.

Znów wskazał strażnikowi te same osoby na rynku. Wznosiły one teraz nieznacznie ręce ponad oczami, osłaniając się od rażącego słońca, i kiwali ledwie zauważalnie głowami… wszystko zaś powróciło do normalności, zanim jeszcze głos dzwonów zdążył ucichnąć. Spojrzeli po sobie – Wilhelm z ulgą, zaś jego przyboczny^() Manfred z wyrazem niezrozumienia. Jeszcze jest spokój… jeszcze nie teraz… to tylko południe – dla Słowian święta chwila w ciągu dnia, a zwłaszcza dla plemion oddających cześć słonecznemu bóstwu.

Gestem ręki Wilhelm odprawił Manfreda na jego poprzednie miejsce, sam zaś odwrócił się ku swojemu gościowi cierpliwie oczekującemu w przeciwległym końcu komnaty. Bawiący u niego poseł z Konstantynopola wykazał się wyjątkowym taktem, skoro przez tak długi czas znosił milczące wpatrywanie się w okno młodego zakonnika. Na co liczył? Na to, że po długiej chwili kontemplacji Wilhelm należycie doceni wagę jego misji? A może obserwując go przez cały czas, próbował odgadnąć, kim właściwie jest ten człowiek i jakich sposobów należało użyć, aby go wykorzystać do swoich celów? Z całą pewnością obaj podchodzili bardzo ostrożnie do tej słownej rozgrywki, nie chcąc popełnić jakiegoś fałszywego ruchu.

Wilhelm drgnął, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o obecności posła, po czym donośnym głosem podjął przerwany wcześniej temat.

– Dziwi mnie przede wszystkim, że bizantyjski poseł przybywa tu w asyście węgierskich wojowników. Czy przeoczyłem może jakiś istotny zwrot w polityce cesarstwa? Chyba wiecie, że mój pan ojciec dopiero co ruszył z Magdeburga na czele armii przeciwko wielkiej sile ordy, która wtargnęła w nasze granice.

– Wasza wielebność – odrzekł natychmiast i bez fałszywej służalczości poseł, ale Wilhelm natychmiast go poprawił.

– To jest niepotrzebne schlebianie! Jestem tylko mnichem.

– Ale w hierarchii królestwa jesteście wystarczająco wysoko jako królewski syn pierworodny – nie tracił czujności Bizantyjczyk.

– Ten pierworodny nie jest następcą tronu.

– Za pozwoleniem waszej wielebności – upierał się przy tym tytule gość – ale chodzą też słuchy kreślące świetlaną waszą przyszłość. Może nawet w roli biskupa nad Słowianami?

Wilhelm zaniemówił na krótką chwilę. Ten przybysz z Konstantynopola był niezwykle dobrze poinformowany! Takie pogłoski istotnie krążyły od niedawna po mieście. Były jednak nie do końca prawdziwe, o czym zakonnik doskonale wiedział. Jednakże wprawiło go w podziw to, jak szybko poseł dotarł do tych plotek, skoro pojawiły się one od niedawna, a Bizantyjczyk był w Magdeburgu zaledwie od rana, spędzając wcześniej długi czas w krajach barbarzyńców. Trzeba przyznać, że sława, jaką cieszyły się bizantyjska dyplomacja i wywiad, okazała się w pełni zasłużona! Cóż, nawet i plotka przydawała zakonnikowi mającemu niespełna dwadzieścia pięć lat dużego splendoru i zainteresowania ludzi. Teraz pojmował, dlaczego poproszono o spotkanie właśnie jego.

Bizantyjczyk, który wyglądał zresztą na niewiele starszego, być może trzydziestoletniego mężczyznę o krzepkiej posturze, pociągłej twarzy i wyniosłym spojrzeniu, a wszystko w oprawie drogich i barwnych szat, najwyraźniej dostrzegł chwilowe zmieszanie i wykorzystał to natychmiast, próbując narzucić Wilhelmowi swoją narrację.

– Słyszałem co prawda wieści o najeździe Węgrów na południowe księstwa należące do króla Ottona, ale chciałbym wobec waszej wielebności zauważyć dwie kwestie, które stawiają osoby mi towarzyszące poza podejrzeniami – tu zrobił pauzę, dyplomatycznie oczekując na pozwolenie, jakby miał do czynienia z samym monarchą, nie zaś z mnichem z niepewnymi perspektywami awansu. Ewidentnie próbował go tym samym skokietować. Dwudziestopięciolatek w habicie gestem zezwolił na kontynuowanie, wobec czego poseł mówił dalej.

– Po pierwsze, o ile mi wiadomo, to książę Ludolf wzniecił pierwej bunt przeciwko swojemu ojcu, szlachetnemu Ottonowi, a dopiero wtórej Węgrzy wkroczyli, kto wie z czyjego podjudzenia?

To było bardzo śmiałe stwierdzenie. Wilhelm wiedział, że nieprzychylni jego bratu dworzanie mówili, że to Ludolf właśnie sprowadził ordę dla wywołania w królestwie chaosu, w którym jego upadająca rebelia mogłaby odzyskać wigor. Z drugiej strony, nie wypowiadając wprost imienia tego, kto miałby dopuścić się owego wezwania armii koczowników, poseł podniósł zwykłą plotkę do rangi wieści dyplomatycznej, nie narażając się na zarzut obelgi wobec kogokolwiek. Do Wilhelma dotarło, że już dawno nie miał przed sobą tak wytrawnego… gracza. Należało mieć się na baczności.

– Zresztą – kontynuował poseł – doszły mnie też słuchy, że ci podburzeni Węgrzy kierują się szybkim marszem do krajów położonych dalej na zachód. Nie jest to więc chyba najazd, lecz przejazd.

– Przejazd nieokrzesanych dzikusów zasadniczo niewiele różni się od najazdu – zauważył Wilhelm, ale Bizantyjczyk nie stracił rezonu.

– Tedy może drugi argument będzie dla waszej wielebności bardziej przekonujący. Otóż trzeba wam wiedzieć, że moi towarzysze, wywodzący się z możnych rodów węgierskich, pochodzą z innego plemienia, niebiorącego zupełnie udziału w tej ekspedycji. Jak już wcześniej wspomniałem, do moich obowiązków należy posłowanie do wielu krain znajdujących się między Konstantynopolem a waszym morzem. Cesarstwo posiada liczne kontakty i wielu przyjaciół, a nawet jeśli się trafi jakiś nieprzyjaciel, to i z nim politycznie jest prowadzić rozmowy dla poprawienia stosunków. My również w minionych latach doświadczyliśmy madziarskich napadów i nie wszyscy ich wodzowie są przychylni rozmowom z wysłannikami cesarza.

– Węgrzy podobno napadli nasze księstwa w sile dotąd niespotykanej, a więc musieli oni powołać pod broń niemal wszystkich swoich – wtrącił Wilhelm, mając nadzieję, że może uda mu się coś niecoś wyciągnąć z Bizantyjczyka.

– Węgrów nad środkowym Dunajem żyje krocie! Jeśli dodamy do tego podobnych im Bułgarów lub Pieczyngów^(), z którymi nieraz zawierają sojusze, a do tego jeszcze wielokrotnie liczniejsze ludy słowiańskie będące pod władzą ordy, to niejednego mocarza by rozjechali na swoich kopytach. Szczęściem dla nas wszystkich więcej jest między nimi pustej rywalizacji niż zgody.

– Od kogóż więc przywozisz nam tego nieszczęsnego mnicha? – nawiązał Wilhelm do wcześniejszej części ich rozmowy.

– Od Taksonyego. Syna Zoltana i wnuka Arpada, który ludy madziarskie sprowadził na stepy pomiędzy Alpami a Karpatami. Taksony jest człekiem wpływowym i wielce ugodowym, i choć, jak zauważyłem podczas mojej bytności w ich kraju, wielu możnych węgierskich srożyło się przeciwko wam, to jednak ten wódz woli szukać zgody. Zdradzę waszej wielebności w zaufaniu, że podczas wizyty wiele mnie wypytywał o zasady naszej wiary i wspomniał nawet raz o możliwości ochrzczenia siebie i członków rodu Zoltana. Na koniec pozwolił mi wybrać jednego z brańców będących w jego mocy i poprosił mnie o odstawienie go do króla Ottona jako dowód jego przychylności chrześcijanom. Zapewne też chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że… cokolwiek by jego ziomkowie w porywie entuzjazmu nie uczynili, to jego w tym winy nie ma żadnej. Miałem tam do wyboru wielu jeńców, a wszyscy zadbani byli i odkarmieni, nikomu krzywda poza brakiem swobody się nie działa. Wybrałem ja właśnie ojca Paulinusa, o którym już mówiłem wcześniej, i jego to chciałem cesarzowi w imieniu przychylnego wodza węgierskiego przywieźć. Jednak, jak widać, król zdążył się już oddalić z Magdeburga, zanim zdążyłem tu dotrzeć.

– Dziwi mnie mimo to, że przybywacie tu bez bizantyjskiej straży, a jedynie w towarzystwie węgierskich wojowników. Oprócz tych dwóch młokosów za drzwiami, czeka jeszcze kilku innych przed drzwiami opactwa.

– Droga Węgrów do pełnego poznania miłości Pańskiej jest jeszcze daleka, a za tym idzie też wzajemna nieufność. Moi przyboczni zostali przy ojcu Paulinusie dla jego bezpieczeństwa, zaś ci wojownicy – wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi – zostali mi przydzieleni przez dowódcę eskortującego mnie do granicy pocztu, abym mógł wcześniej odnaleźć wystarczająco szlachetnego i wysoko postawionego arystokratę, któremu mógłbym godnie tego świętego człowieka przekazać.

– A gdzież on właściwie jest? Gdzie ojciec Paulinus?

– Całkiem niedaleko…

– Za Łabą?

– W rzeczy samej. Tam właśnie na popas Węgrzy stanęli.

Wilhelm oczywiście wiedział doskonale, gdzie znajdowali się wojownicy Madziarów. Prawie wszystkie ziemie między Odrą a Łabą były w zasięgu nowo budowanych kościołów, klasztorów, osadników niemieckich, ale przede wszystkim – marchii, która najprecyzyjniej potrafiła dostarczać mu wszelkich informacji o tym, co się działo na ziemiach słowiańskich. Wiedział też, że większość tego, co powiedział Bizantyjczyk, było prawdą… i to go niepokoiło najbardziej. Jeśli dyplomata mówił tak szczerze i tak wylewnie, to znaczyło, że tkał z tego wielką pelerynę dla zakrycia jakiegoś ogromnego łgarstwa. Zastanawiał się, który z nich miał tę partię lepiej przygotowaną i kto kogo wodził według swoich planów. „W jaki w ogóle sposób podejść kogoś takiego?” – pomyślał.

– Zechciejcie mi przypomnieć wasze imię? Rad bym zapamiętać kogoś tak doskonale znającego się na polityce nie tylko krajów chrześcijańskich, ale i dzikich ord.

– Sergiusz, wasza wielebność.

– A zatem, drogi Sergiuszu, nie wymieniłeś jeszcze ceny.

– Ceny? – zdziwił się poseł.

– Okupu. – Łagodnie, ale stanowczo cisnął go młodzian.

– Ależ wasza wielebność! Przecież już wspomniałem, że uwolnienie ojca Paulinusa jest aktem dobrej woli ze strony Taksonyego.

– Jesteś pewien, drogi Sergiuszu, że takie było właśnie życzenie madziarskiego wodza? Żebyś nam oddał mnicha… tak bez żadnej… hmmm, rekompensaty za… powiedzmy… jego utrzymanie podczas tej rocznej… jak by to ująć? Gościny?

– Jako chrześcijanin i cesarski sługa nigdy nie podjąłbym się pośredniczenia w takim procederze! – żachnął się Sergiusz nieco teatralnie, wymownie przy tym wymachując rękoma.

– To wspaniała wiadomość! Och! Ach! – poderwał się z miejsca Wilhelm i zaczął przesadnie gestykulować oraz podskakiwać jak marny aktor. – Ach! Och! Przenigdy! Ojojoj!

Po chwili jednak zaprzestał tego i spojrzał na Sergiusza, mrużąc oczy i delikatnie wykrzywiając w uśmiechu kąciki ust. Twarz posła stężała, kiedy zrozumiał, że ta drwina z marnego aktorstwa była skierowana konkretnie do niego. Obaj spojrzeli sobie w oczy i na kilka chwil zapadła gęsta cisza. Być może królewski syn analizował, czy nie posunął się za daleko, czy nie należało grać swojej roli do końca? Ale instynkt podpowiedział mu coś innego, niż mówiły zgodnie rozum i dworskie wychowanie. Być może cesarski poseł, widząc nie tylko odkrycie jego retoryki, ale też dezaprobatę dla niej, oraz z powodu tego, że rozmowa odbywała się w cztery oczy (Manfred był jedynie sługą, zresztą wciąż demonstracyjnie odwróconym twarzą ku oknu), rozważał zmianę strategii? Trudno było o tym ostatecznie orzec, ale faktem stało się, że od tego momentu zmienił się sposób i ton rozmowy w głosach ich obu.

– A może jakieś warunki? – podjął odmieniony Wilhelm.

– Nawet i tego nie – skwitował tym razem lakonicznie Bizantyjczyk.

– Aż trudno uwierzyć. I żadnych nawet słów wiadomości dla mnie?

– Nie.

– Nic? Żadnego nakłaniania?

– Do czegóż miałbym nakłaniać?

– Nie wiem! Może do poparcia Ludolfa i zbuntowania się przeciwko królowi? Może do wpuszczenia węgierskiego pocztu do Saksonii, żeby mógł się rozmówić z grafem Wichmanem? Dziwnym zbiegiem okoliczności te wszystkie bunty i najazdy mają miejsce w tym samym czasie, panie pośle.

– Nie proszę przecież o przejazd dla Węgrów, ani o nic więcej. Jestem sługą cesarza Konstantyna siódmego. Przychyliłem się do prośby węgierskiego wodza, bo jest to zgodne z naszą i waszą racją stanu oraz z tego powodu, że każdy chrześcijanin uwolniony z pogańskiej niewoli jest wart odrobiny poświęcenia. Mówią o waszej wielebności – nie zapominał wciąż o konwenansach, pomimo odarcia z maski – że choć młody wiekiem, jesteście niezwykle pojętni i bystrzy. To, co zobaczyłem, świadczy o tym, że tak jest. Jednakże są na tym świecie gesty, odruchy i zachowania, których nadmierna interpretacja nie przynosi nam żadnej wiedzy, a wręcz przeciwnie. Weźmy takie kichanie. Istotą kichnięcia jest wewnętrzna potrzeba, która przynosi korzyść w postaci ulgi. Jeśli zaczniemy to rozpatrywać jako przejaw jakiegoś ukrytego zamiaru, to łatwo można by wyciągnąć stąd wnioski najdalej idące, ale czy prawdziwe?

Dwudziestopięciolatek nie spodziewał się aż takiej szczerości ze strony Sergiusza po swoim prowokującym wygłupie. Był jednak zadowolony. Poseł z pewnością nadal tkał swoją pajęczą sieć, ale przynajmniej opadła z niego spora warstwa dyplomatycznego pudru.

– Bardzo się cieszę, drogi Sergiuszu, że mogłem cię poznać… właśnie w takich okolicznościach – Wilhelm wypowiedział ostatnie zdanie jeszcze w tym samym co przed chwilą tonie, po czym niespodziewanie wrócił do dworskich reguł rozmowy między dwoma ludźmi o bardzo wysokiej pozycji. – Nie jestem człowiekiem światowym, większość życia spędziłem w klasztorach, więc wybaczcie, jeśli moim niedowierzaniem uchybiłem w czymś cesarskiemu majestatowi, który przecież reprezentujecie… nawet jeśli chwilowo spełniacie zacną prośbę przychylnego nam szlachcica węgierskiego.

– Wcale nie czuję się urażony, a raczej onieśmielony tak niespotykanie bystrym rozmówcą – Sergiusz również wrócił do formy dworskiej. Następnie zapadła krótka cisza. Bizantyjczyk nie chciał przeszkadzać Wilhelmowi w jakiejś nieodgadnionej myśli, która najwyraźniej na pewien czas zawładnęła jego uwagą.

– Jestem prawdziwie wzruszony twoją szlachetnością, Sergiuszu, i zawstydzony własną niewiarą. Zachowałem się jak Tomasz przed obliczem zmartwychwstałego Pana. Pozwól, że wynagrodzę ci ten trud, którego się podjąłeś.

– Ależ wasza wielebność, mnie naprawdę nie wypada! – próbował zaprotestować Sergiusz, ale Wilhelm już odwrócił się na krześle i krzyknął na Manfreda. Ten podbiegł, nachylił się, pochwycił szept jakiś do swojego ucha i natychmiast wyszedł z komnaty.

– To tylko skromny podarunek, ale stanowi dla mnie ważną pamiątkę i wielce wymowny jest w swym zdobieniu. Jest to prezent od szczególnie bliskiej mi osoby, ze wspaniałym przesłaniem, które było dla mnie źródłem moich pierwszych kontemplacji jeszcze w dzieciństwie – mówił wyraźnie podekscytowany młodzieniec.

– Jednakże panie, czy zapłata za czyn szlachetny nie czyni z niego zwykłego kupiectwa?

– A jakaż to zapłata, kiedy ja dostaję od ciebie mnicha Paulinusa, a odwdzięczam się zaledwie skromnym, prostym, choć chyba w nie najgorszym guście podarkiem? Ilość złota równa wadze tego nieszczęśnika… O! To byłaby zapłata! Zwłaszcza jeśli twierdzisz, że Węgrzy jeńcom nie szczędzą pokarmu! A jednak to nic z tych rzeczy. Potraktuj to zresztą jako mój dowód sympatii i radości z poznania tak zacnego człowieka.

Drzwi do komnaty rozwarły się i ponownie pojawił się w nich Manfred niosący coś niewielkiego, niknącego niemal zupełnie w jego ogromnych dłoniach. Podszedł do Wilhelma, przyklęknął i wyciągnął do niego ręce. Wilhelm wziął przedmiot i natychmiast wręczył go swojemu gościowi. Ten odebrał go z narastającym zdumieniem… Istotnie, spodziewał się czegoś znacznie bardziej… wykwintnego? Drogiego? A może zwyczajnie większego niż to, co trzymał w dłoniach. Skierował zakłopotany wzrok na gospodarza, ale serdeczny uśmiech utwierdził posła w przekonaniu, że to właśnie był ów prezent dla niego.

Była to maleńkich rozmiarów szkatułka, kunsztownie wykonana z hebanowego drewna, ze srebrnymi, ale nieszczególnie ozdobnymi okuciami. Wieko, łagodnie wygięte w grzbiet, upstrzone było kilkunastoma srebrnymi ćwiekami rozrzuconymi dość chaotycznie, ale przyjemnie dla oka. Na samej zaś górze znajdował się układ pięciu drobnych, choć znakomicie kontrastujących rubinów, chyba jedyny rzeczywiście cenny element tego artefaktu. Trzy spośród tych krwawych kamieni rozmieszczone były w równych odległościach wzdłuż grzbietu wieka w taki sposób, że środkowy istotnie znajdował się w centralnym punkcie. Dwa ostatnie usytuowane były tuż obok środkowego, ale jak gdyby poprzecznie do grzbietu. Można by nawet odnieść wrażenie, że ta piątka klejnotów tworzyła swego rodzaju krzyż, trochę nieforemny ze względu na gabaryty pudełeczka.

– Piękne… – zdołał wyjąkać zaskoczony Sergiusz. – Widać, że… że… osobiste!

– Zechciej unieść wieko, przyjacielu.

Poseł z namaszczeniem wykonał prośbę młodzieńca, spodziewając się, że prawdziwy skarb odnajdzie we wnętrzu szkatułki. Może jakiś wspaniały pierścień godny syna najsilniejszego króla tej części Europy? A jednak nic z tych rzeczy. Wnętrze było puste i tylko grawer na samym dnie imitował ozdobę. Była to jakaś łacińska sentencja.

– „Ile noszę imion”? – przetłumaczył zdziwionym głosem Sergiusz.

– Dostałem to jeszcze w latach dziecięcych – wyjaśnił Wilhelm. – To taka gra. Ile imion ma ten przedmiot? Jak możemy go nazwać? Szkatułka? Skrzyneczka? Pudełko? Skrytka? Schowek? Z początku wydaje się to banalna zabawa słowami, ale w miarę, jak się w nią zagłębiamy, możemy odkrywać nowe jej pokłady.

Nie ma co udawać, poseł ledwie potrafił ukryć zmieszanie i zażenowanie, które go dopadły w tym samym czasie. Jednak bacznie przyglądający mu się gospodarz wyglądał na zadowolonego z siebie. Wkrótce rozstali się, lecz Sergiusz zapewnił, że przed zmrokiem jeszcze przyprowadzi Paulinusa, zaś Wilhelm obiecał, że każe przygotować dla ich trójki wyborną wieczerzę.

Po wyjściu posła bizantyjskiego Wilhelm obserwował jeszcze jakiś czas, jak oddala się on z grupką wojowników węgierskich torujących mu drogę przez zgromadzony na targu niewolników tłum. Był to widok dość rzadki, gdy reprezentant najbardziej cywilizowanego imperium świata korzystał z eskorty jednego z najdzikszych ludów Europy. Manfred, dowódca osobistej straży Wilhelma, a jeszcze od niego o całe cztery lata młodszy, trzymał się w należytej odległości od swojego pana przez cały czas prowadzonej rozmowy, jednak teraz sztywna etykieta dworska mogła ustąpić stosunkowo przyjacielskim relacjom, jakie obu łączyły. Podszedł bliżej i wraz z królewiczem odprowadzał gościa wzrokiem.

– Czy mam za nimi iść? – zapytał przytomnie.

– Nie ma takiej potrzeby – odparł niemrawo, ale z pewnością w głosie Wilhelm.

– To pójdę, kiedy nad ranem będzie wracał do Węgrów! – nalegał młodzik.

– Powiedziałem już, że nie ma takiej potrzeby! Przecież wiemy o ich obecności, zanim jeszcze przekroczyli Odrę. Margrabia Geron w ostatnim czasie zwraca w swoich listach uwagę bardziej na nich, niż na przygotowania powstańcze u Słowian.

– I właśnie dlatego… – chciał zaprotestować sługa, ale Wilhelm nie dał mu dojść do słowa.

– …I właśnie dlatego przyjechali najpierw do nas. Bo wiedzą, gdzie mamy oczy i uszy. Właśnie próbowali nas wywieść w pole, dając fałszywy trop w postaci ojca Paulinusa… że niby specjalnie dla jego marnej osoby trudzili się aż do Magdeburga. W istocie jednak ma on jedynie posłużyć jako pretekst dla ich obecności w tych stronach, o której i tak oni wiedzą, że my wiemy. Wiedzą na pewno, że mają szpiegów na karku. Nie mogą się ich pozbyć, więc próbują ściągnąć na siebie większą ich liczbę.

– Nie rozumiem, po co mieliby to robić?

– Żeby ich łatwiej wypatrzeć, a przez to oszukać, kiedy szpiedzy zaczną zajmować się wzajemnie sami sobą. W takim momencie wystarczy, że gwałtownie skręcą ku Wieletom i nic wtedy nie wskórasz.

– Mówię po słowiańsku, kiedy trzeba – upierał się Manfred.

– Ale nie myślisz po słowiańsku! Plemiona wieleckie są fanatyczne w swym pogaństwie i nienawiści do Niemców. To kwestia nie więcej niż trzech dni, zanim cię odkryją i złapią… nie, taki plan jest zbyt ryzykowny. Tak się składa, że moje oczy już wędrują z ich misją i to nawet w sytuacji, jeśli Sergiusz i jego Węgrzy powrócą do swoich krajów. A dla ciebie mam teraz inne zadanie. Widzisz czoło targu niewolnikami? Tam, gdzie prowadzą Słowian przed oblicza kupców? Widzisz tego rosłego Radanitę, z tą wielką brodą?

– Tego, któregoście mi rano pokazywali?

– Właśnie tego! Weź ze sobą kilku jeszcze braci od krzyża i proście grzecznie o niezwłoczne spotkanie. Ale najpierw poślij po tego młodego… jak mu tam?

– Gniewomysła?

– O właśnie! Niech czeka w sieni na moje wezwanie.

Sługa skłonił się, lecz zanim odszedł, Wilhelm zdążył jeszcze zawołać.

– Manfredzie! Czekaj! Przecież zapomniałbym zupełnie! Idź do komnaty Gizeli i powiedz jej, żeby już teraz przybyła do mnie. A z Żydem… postępuj grzecznie. Jak dworzanin, nie jak gwardzista. Z nim się nie spieszy aż tak bardzo.

Manfred skłonił się i wyszedł. Królewski syn pozostał sam z pejzażem ludzkich postaci za szybami okna oraz z kłębowiskiem własnych myśli. Nie miał wątpliwości, że Sergiusz był z nim nad wyraz szczery – co zatem starał się ukryć w ten sposób? Czy przybył od Taksonyego? Niewykluczone. Czy Taksony faktycznie nie wziął udziału w potężnej wyprawie Węgrów jaka spadła na jego kraj? Dość wątpliwe, ale możliwe. Zatem czy rysowała się szansa na wyłom w potędze ordy, prowadzący do jej uzależnienia na wzór ościennych plemion słowiańskich i skandynawskich? Jeżeli tak, to czemu Bizancjum nie zgarnęło takiej okazji dla siebie? Po co bizantyjski poseł miałby towarzyszyć węgierskiemu pocztowi w drodze do Magdeburga? Wspominał na samym początku, że jego misja wiedzie dalej… ale gdzie? Do Duńczyków? To nie brzmiało optymistycznie. Może dalej, do Anglów, albo Franków? A co, jeśli po prostu… do Słowian? Kogo znaczącego mógłby odwiedzić powyżej Magdeburga? Wieletów? Obodrzyców? Wolinian? Rugiów?

Te myśli przerwało mu wejście Gizeli. Skłoniła się dworsko i zbliżyła na kilka kroków. Nie posiadała olśniewającej urody. Choć z drugiej strony, być może to ten strój, szary, zgrzebny, mało kobiecy… strój mniszki. Może on sprawiał wrażenie ponurego i bezkształtnego, a nie ona sama.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: