- W empik go
Przeorane miedze - ebook
Przeorane miedze - ebook
Czwarty tom wiejskiej sagi inspirowanej historią rodziny autorki.
W Tynczynie następują zmiany. Pokolenie, które przyszło na świat po Wielkiej Wojnie, wchodzi w dorosłość. Dziewczyny marzą o miłości. Szukają jej na wiejskich zabawach, wypatrują w tłumie chłopców śpieszących na odpust. Oddają swoje serca szybko, czasem bezmyślnie. Dobrze, jeśli później są z tego tylko plotki. Mężczyźni myślą o polityce. Rząd, mimo wielokrotnie składanych obietnic, nie zrealizował reformy rolnej. Można odnieść wrażenie, że władza kpi z chłopów, bo policja pilnuje, czy psy przywiązane przy budach i studnie pomalowane białą farbą. Trzeba głośno powiedzieć politykom, co się o tym myśli. Wybuchają strajki. Zajęci swoimi sprawami, zbiorem plonów, które tego lata wyjątkowo obfite, ludzie nie widzą złowieszczych chmur, zasłaniających spokojne niebo. W pierwszy wrześniowy ranek kończy się świat, który mieszkańcy Tynczyna znali. Wojna zastaje Werę w szpitalu, Lenę przy dojeniu krowy, Bogusię podczas kłótni z teściową. I nagle to, co wydawało się tak istotne, traci na znaczeniu. Ze skrawków codzienności trzeba budować życie na nowo, a w wojennej rzeczywistości to bardzo trudne zadanie.
Kasia Bulicz-Kasprzak- choć dziś mieszka w mieście, od lat jest związana ze wsią; od pokoleń chłopka, właścicielka niewielkiego gospodarstwa na Zamojszczyźnie. Potrafi doić krowy, prowadzić ciągnik. Odróżnia zboża jare od ozimych i zna tajniki uprawy buraków cukrowych. Niezmiennie fascynuje ją polska wieś, jej specyficzny klimat i relacje między mieszkańcami. Pisarka, matka, gospodyni.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-671-9 |
Rozmiar pliku: | 705 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka wywołała we mnie wiele wspomnień z dzieciństwa i młodości spędzonej na wsi. Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy, jaką wykonała autorka, by tak realistycznie opisać życie mieszkańców wsi. Gorąco polecam i czekam niecierpliwie na dalsze losy Hubów, Lipczewskich i Adamczuków!
Renata Bednarczyk,
bibliotekarka w Zespole Placówek w Łukowie
Ogromnym walorem opowieści o wsi Kasi Bulicz-Kasprzak jest język bohaterów, prosty, niezmanierowany, który w sposób przyjazny dla czytającego obrazuje wiejską, przedwojenną rzeczywistość.
Akcja czwartego tomu dzieje się w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku, gdy w Polsce i Europie czuć niepokój społeczny, a chłopi dopominają się o ziemię dla siebie. Takie problemy pojawiają się na ziemi zamojskiej. Niestety bohaterowie nie uchronią się od nieszczęść związanych z II wojną światową. Najbardziej wciągający jest wątek mieszkających w Zamościu sióstr – Doroty i Wery. Miłość, związane z nią rozterki, decyzje bohaterek umilają lekturę sagi.
Izabela Uśpieńska-Domagała,
dyrektor Miejskiej i Powiatowej Biblioteki Publicznej
im. M. Konopnickiej w Lubaniu
Saga wiejska Kasi Bulicz-Kasprzak była moim literackim odkryciem 2021 roku. Zakochana w powieściach o takiej tematyce na tynczyńskich polach odnalazłam to, czego od czasów Chłopów brakowało mi w polskiej literaturze. Autorka posiada tę rzadką umiejętność patrzenia w głąb człowieka, przez co jej postaci są do bólu wiarygodne i spójne. Odsłania nam złożoność ludzkich charakterów, na które wpływają rozmaite emocje, ale też wiara, tradycja i uwarunkowania społeczne. Pani Kasia potrafi z niebywałą lekkością oddać zdumiewającą symbiozę człowieka i natury, podkreślić znaczenie nieśmiertelnego cyklu pór roku czy ducha wiejskiej społeczności wraz z jej zaletami, przywarami i namiętnościami. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że autorka Przeoranych miedz mogłaby z podniesionym czołem stanąć w jednym rzędzie z Reymontem i Myśliwskim, gdyż w mojej ocenie jest ich godną następczynią.
Karolina Jonowska-Sargalska,
Gminna Biblioteka Publiczna w ZbicznieŁaszczów, wiosna 1947
Było to najbrudniejsze, najbardziej zabiedzone dziecko, jakie widział w swoim życiu. W zapadniętej twarzyczce błyszczały smutne oczy wojennego sieroty. Ubranie, mimo że dzieciak dawno z niego wyrósł, wciąż pieczołowicie łatano. Na łokciach niedawno naszyto nowe, trzecie już łaty. Odnosiło się wrażenie, że odzież trzyma w całości tylko siła woli właściciela, bo w zasadzie powinna się rozpaść. Najgorsze ze wszystkiego były buty. O wiele za duże, prawdopodobnie ojcowskie. Widać ktoś uznał, że tamtemu już się nie przydadzą, i kazał je nosić dziecku. Dawno to być musiało, bo od tego czasu trzewiki te widziały wiele, bardzo wiele. Wiele widziały również palce, wystające z dziury, podobne zębom wystającym z mordy przedziwnego zwierzęcia. Gdyby były prawdziwymi zębami, zwierzę to musiałoby być wiekowe, sądząc po kształcie i kolorze. W rzeczywistości trzeba by sporo wody z mydłem i dobrej szczotki, by zedrzeć warstwę naskórka, który pokryła warstwa brudu, sprawiając, że palce wyglądały na szare, a tylko bardzo bystre oko było w stanie odróżnić zarys paznokcia.
Patrzył na te trzewiki, mające lata świetności za sobą, których podeszwy, sądząc po liczbie szwów, całkiem poodpadały zimą czterdziestego drugiego i tylko dzięki błogosławieństwu dratwy i czyjemuś zmysłowi szewskiemu udało się przywrócić buty do użytku. Patrzył na połatane porcięta, kiedyś sięgające kostek, teraz ledwo zakrywające kolana, na połatany kaftan, na umorusaną twarz i dziwnie smutno mu się zrobiło, choć przecież widział niejedno zabiedzone dziecko.
Pańskim gestem sięgnął do kieszeni, by dać dzieciakowi kilka groszy. Zanim wyjął pieniądze, mały zniknął w tłumie. Westchnął. Ruszył w kierunku sklepu. Chciał kupić papierosy, zapałki i gazetę. Zapali sobie spokojnie, a później poszuka transportu. Sporo ludzi, choć to nie dzień targowy. Może komuś będzie po drodze i podwiezie kawałek? Zawsze to lepiej niż iść. Tyle czasu w podróży. Był bardzo zmęczony.
Rozejrzał się. Gdzie tu się teraz kupuje papierosy? W przedwojennych czasach znał każdy dom, każdy zaułek, każdą twarz. Po dawnym sztetlu nie było dziś śladu. Został wydarty, wypalony, rozebrany, zniszczony, zabity. Zostały gruzy i zwęglone brusy.
W chałupie, tej naprzeciwko słupa, który niebieskim znakiem obwieszczał miastu, że nie jest zwykłym słupem, tylko autobusowym przystankiem, otworzyły się drzwi. Chłop, który stamtąd wyszedł, sięgnął do kieszeni znajomym gestem, a już po chwili wypuszczał z ust smugę szarego dymu.
To tam teraz jest sklep. Nic dziwnego, dobre miejsce.
Sklepikarz szybko otaksował go spojrzeniem i uprzejmie zapytał, co podać. Ciekawe, czy był tutejszy? Czy jego też prześladowała myśl, że tyle twarzy, a żadnej znajomej. Jakże to wszystko się odmieniło. Dopiero tu, dwa kroki od domu, uświadomił sobie, że świata, który opuścił, już nie ma. I znów naszła go myśl, drapiąca jak gałąź tarniny, że powrót nie był najlepszym pomysłem.
Tomaszów Lubelski, zima 1943
Ranny stęknął. Zatrzymała się w pół kroku. Wiedziała, że na nic się tu już nie przyda.
– Siostro!
Przyślę tu kogoś. Tę dziewczynę, która zmywa podłogi. Niech przy nim posiedzi, to już długo nie potrwa, pomyślała.
– Siostro.
Zawróciła.
– Tak?
– Siostra umie pisać?
Mówienie przychodziło mu z trudem.
– Tak. – Dopiero po chwili dodała: – Umiem.
– Ja się nie nauczyłem. Chodziło się do szkoły, bo kazali, ale to tylko trochę, jesienią, jak robota się skończyła, zanim śnieg spadł, i wiosną, zanim…
– Proszę nie mówić, to niepotrzebnie męczy.
Wyciągnął ku niej rękę. Białą już, trupią. Ujęła ją delikatnie, by odłożyć na koc, którym był przykryty. Przytrzymał jej palce w zadziwiająco mocnym uścisku.
– Siostra napisze do moich, kilka słów. Tylko kilka słów. Sam bym napisał, ale… – Końcówka zdania ucichła.
– Inni ranni na mnie czekają. Przyjdę później. – Próbowała wysunąć swoją dłoń z jego, na próżno.
– Tylko kilka słów.
Pomyślała, że szybciej będzie, jeśli się zgodzi. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby pisać. Karta pacjenta wisiała na łóżku. Nie przypuszczała, by doktor miał tam wiele do zanotowania. Odwróciła ją, z kieszeni fartucha wyjęła ołówek.
– Co mam napisać?
– To do synka mego będzie. Kaziu mu… Nawet nie wiem, jak zacząć…
– Może: „Najdroższy mój synku, Kaziu! W pierwszych słowach mojego listu…”.
– Siostra napisze, że bardzo mocno go tulę. A jak wrócę, to mu opowiem bajkę, tę o Żar-ptaku, on bardzo lubi tę bajkę – mówił coraz szybciej, jakby czuł, że jego czas dobiega końca. – I jeszcze siostra napisze, żem tego konika z drewna, com obiecał, wystrugał. I że go kocham. – Słowa zmieniły się w charkot. Potrzebowała chwili, by zrozumieć, że to szloch. – A osobno niech siostra napisze do żony, żeby po mnie nie płakała, tylko za Michała Jasika poszła. Niech nie patrzy, że on kaleka… Dzieckiem z konia spadł i rękę ma niewładną, lewą na szczęście… Michał dobry człowiek, będzie ją szanował i synka mego nie da ukrzywdzić. Napisała siostra?
Spojrzała na pustą kartkę.
– Tak, napisałam – odpowiedziała spokojnie.
– Bóg siostrze…
Zamknął oczy, zapadł się w sobie. Po chwili przeszedł przez jego ciało wstrząs. Potem nastała śmiertelna cisza i spokój.
Spojrzała na zegar, by zapisać godzinę zgonu. Nie mogła dostrzec wskazówek. W oczach miała łzy.
Mięknę, pomyślała. Nie mogę sobie na to pozwolić. Nie po to przez tyle lat utwardzałam swoje serce, by teraz…
Nie chciała tego, a jednak poszła do pokoju lekarskiego, wyjęła z biurka kartkę i napisała wszystko, co usłyszała, słowo w słowo. Przekonywała siebie, że nie robi tego ze współczucia, tylko z obowiązku. Trzeba spełnić prośbę pacjenta, ostatnią wolę umierającego. Ta kobieta, która została sama z dzieckiem, nic jej nie obchodziła. Tysiące kobiet zostały same. Tak właśnie wygląda wojna. I to nie jest dobry czas, by nad kimkolwiek się litować.
Bełżec, jesień 1942
Ostrożnie podniosła jego głowę i położyła sobie na brzuchu, bo wydawał się najmiększym miejscem jej ciała. Nigdy nie obrosła tłuszczem, tak jak zdarzało się to wielu innym kobietom. Nawet mama, choć nie dojadała, od ust sobie odejmowała, by oddać dziecku, miała pod skórą w pasie warstewkę tłuszczu. Przyjemnie było tam się przytulać, bo nic nie dawało takiego poczucia bezpieczeństwa. Przymknęła oczy, choć wokół było ciemno, i przywołała obrazy z dzieciństwa. Dobrą, serdeczną twarz ojca i pełne miłości spojrzenie matki. I rodzeństwo. Wywoływała ich z pamięci, braci, siostry, i ten czas, gdy przytuleni do siebie spali za wielkim piecem, który wypełniał niemal całą izbę. A może to nie piec był duży, tylko ta izba taka malutka?
– Wygodnie ci? – zapytała, choć przecież nie mógł odpowiedzieć.
Pogładziła czule jego włosy. Zanim dotknęła ich po raz pierwszy, kiedyś, dawno temu, myślała, że są sztywne i twarde. Nie, to wcale nie było dawno, to tylko tak się zdaje, bo w tych czasach wszystko wygląda inaczej i czas też inaczej płynie, czasem dni są niesamowicie długie, a tygodnie krótkie, a czasem odwrotnie. Czy to nie Teofila Lipczewska mówiła, że rok rokowi nierówny i są lata długie i lata krótkie? Może to ona, a może Staszka Pomiechowska. Nie, prędzej Teofila, bo Staszka nie była skłonna do mówienia mądrości, tylko do powtarzania plotek. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się prawdy o mnie, zastanawiała się. Przez pół roku, a może i dłużej o niczym innym by nie mówiła. Nie dowie się jednak. Nikt, nawet moi bliscy, nie pozna mego losu. Tak jak ja o nich, tak i oni o mnie nic wiedzieć nie będą, dopóki to się nie skończy. Może i później. Dopiero w niebie, gdy się spotkają… Jeśli się spotkają, bo przecież nie ma pewności, że ona tam się dostanie. Nie po tym, co zrobiła. Dłoń gładząca jego włosy zastygła na moment. Czy miłość jest grzechem? Wiedziała, co by odpowiedział, wiedziała, jak śmiałby się z niej, cytował Biblię i cierpliwie tłumaczył, mrużąc przy tym oczy, których tęczówki wyglądały jak wycięte z brązowego aksamitu.
Nie tak miało wyglądać nasze życie, prawda?
I znów zaczęła gładzić włosy, lepkie i szorstkie, bo od miesięcy niemyte. Tak o siebie dbał, przeczesywał włosy małym grzebyczkiem, każdego ranka sprawdzał wierzchem dłoni szorstkość policzka i jeśli uznał, że zbyt drapie, wyjmował przybory do golenia. Używał kosmetyków o przyjemnym rześkim zapachu, podobnym do sosnowego. To było w innym życiu, cudownym i bardzo krótkim, w życiu wartym wszystkiego, nawet tego, co ich potem spotkało.
– Nawet tu, w tym piekle, nie było tak źle, dopóki mieliśmy siebie, prawda?
Inni się poddawali, zamykali w sobie, tracili nadzieję. Oni nie. Trzymali się za ręce. Opierali o siebie, by grzać się wzajemnie. Oddawała mu swój kawałeczek chleba, tłumacząc, że nawykła do głodowania i wcale jej to nie przeszkadza. Snuli plany na przyszłość. Szaleństwo. Wokół wojna, śmierć, choroby, a oni rozmawiali o tym, że gdy wszystko się skończy, pojadą nad morze, bo ona jeszcze nigdy nie widziała morza.
– Gdybym potrafiła się na ciebie złościć, to właśnie za to byłabym zła, żeś tej obietnicy wyjazdu nie dotrzymał. Zbyt cię kocham, bym o cokolwiek mogła być zła. – Pochyliła się i pocałowała jego zimne czoło.
Wiedziała, że ktoś się w końcu zorientuje, że jej ukochany nie żyje. Zabiorą ciało i spalą. Okropny, śmierdzący dym sprawi, że mieszkańcy Bełżca pozamykają okna. Nikt nie będzie wiedział, że w tym dymie zapisane jest wspomnienie miłości, tak pięknej i tak czułej, że sama myśl o niej wyciskała łzy z oczu. Jednak zanim to nastąpi, zanim go jej zabiorą, miała jeszcze trochę czasu. Poprawiła głowę ukochanego tak, by było mu jak najwygodniej, by jej kości, ledwo obciągnięte skórą, go nie ugniatały. Do świtu jeszcze kilka godzin, spędzą je razem, a potem… Kogo obchodzi jakieś potem?
Tynczyn, lato 1941
Sen pozostał na ciele lepką warstwą, tak nieprzyjemną, że chciało się ją zmyć natychmiast. Czuł go na podniebieniu, jak tłuszcz, gdy po dniu ciężkiej pracy wpadnie się głodnym do chałupy i zje kilka łyżek zimnego krupniku wprost z gara.
Podniósł się, chwycił garść siana i przetarł nim spoconą pierś, nie bacząc na to, że zadrapania będą swędzieć przez cały dzień. Tarł, aż poczuł ból. Fizyczne odczucie pozwoliło zapanować nad strachem, uświadamiało, że jest wśród żywych, że tamto było tylko snem.
To nie był tylko sen, pomyślał, wstając. Otrzepał odzienie ze źdźbeł, które na nim wisiały. Przegarnął palcami włosy. Gdy przypadkiem dotknął miejsca na głowie, z którego we śnie sączyła się krew, znieruchomiał. Delikatnie macał opuszkami, sprawdzając, czy kość cała. Wyjął dłoń z włosów i patrzył na palce, nie mogąc uwierzyć, że nie ma na nich krwi. Jeszcze przed chwilą była. To go obudziło. Biegł przez las, kule świstały i nagle poczuł ból głowy, odruchowo dotknął tego miejsca, zobaczył na palcach krew, potknął się i padł, łamiąc liście paproci, pachnące świeżo i rześko jak ogórki, które matka moczyła w lodowatej wodzie przyniesionej ze studni. Obudził się, gdy w oczach zaczęło mu ciemnieć, a ciało dotknęło ziemi.
To tylko sen, powtórzył sobie. Tyle razy śniłeś, nie każdy się sprawdza, próbował się uspokoić. Na nic to się jednak zdało. To jeden z tych snów, które nawiedzały go od dzieciństwa. Dziwnie wyraźne, bardzo realne, a po obudzeniu nie potrafił zrozumieć, że to, co widział, jeszcze się nie wydarzyło. Płakał potem, bał się zasnąć, aż matka wołała Teofilę Lipczewską, która najlepiej w całym Tynczynie wylewała jajko. Z rozbełtanego żółtka próbowali odgadnąć, co też przestraszyło dzieciaka.
– Kogut? Ale jakże to, koguta się przestraszył? Gdzieżby tam, przecie nawykły.
– Może to nie kogut, a kur, może on gdzieś pożar widział.
– Toż ostatnio nic się nie paliło.
– Jak to nie? Na przewodnią niedzielę stodoła na Mikulinie się zapaliła.
– E, nie. Prędzej go jaka kura dziobnęła. Pod kwokę zaglądał, czy kurczęta już są.
Pamiętał tę rozmowę, prowadzoną nad jego głową. Pamiętał też, że nie wrócono do niej, gdy kogut podrapał Walercię. Nikt już wtedy nie pamiętał dziecięcego strachu. Nikt poza nim. Pamiętał swój sen, widział, jak się ziścił. Choć był dzieckiem, zrozumiał i od tamtej pory bał się bardzo, za każdym razem, gdy pojawiał się sen, taki wyraźny i pozostawiający po sobie wrażenie lepkości.
Ze wszystkich snów – nie było ich wiele, ale i te wystarczyły, by wieczorami bał się kłaść spać, a po nocy bez śnienia z radością witał ranek – jeden tylko nie był zapowiedzią nieszczęścia. Nigdy też nie udało się odwrócić tego, co się wyśniło.
– Dostanę w łeb i umrę – powiedział do siebie. W lesie, to zdarzy się w lesie. Może jeśli nigdy nie pójdzie do lasu, uda się złego losu uniknąć?
Wyszedł na podwórze. Czyjś cień mignął za węgłem. Zamarł. Może trzeba wrócić do stodoły po pistolet? Nie. To na pewno nie Niemiec. Oni robią sporo hałasu. Do wsi mogą zakraść się cichaczem, ale w obejściach, gdzie pod nogami pełno wiader, cebrzyków, rynek, a o ściany poopierane widły, grabie, cepy, kosy, to oni nie potrafią się skradać. Ciągle o coś zahaczają, coś przewracają. Widać nie nawykli do takiego bajzlu, jaki panuje na wiejskich podwórkach.
Poszedł za oborę. Dziewczyna stała pod ścianą jak przyklejona. Policzki miała zaróżowione, trudno dociec, od biegu czy wschodzącego słońca.
– Rozkaz ci przyniosłam – powiedziała.
Rozkaz. Wezwanie do lasu. Tak oto sen stanie się jawą. Czy skoro umrze, ma prawo powiedzieć dziewczynie, że ją kocha? Wiedział, że nic mu z tego nie przyjdzie, wiedział, że ona tego nie odwzajemnia, ale może chociaż ciepło by go wspominała?
– Posłuchaj… – zaczął i głos uwiązł w gardle. – Ja… Uważaj na siebie.
Skinęła głową. W jej oczach było pytanie, wiedziała, że co innego chciał powiedzieć. Może nawet domyślała się co. Czekali oboje, ale powiew wiatru uniósł niewypowiedziane słowa. Nigdy już nie padną.
Jakby świadoma tego westchnęła i tylko poprosiła:
– Ty też na siebie uważaj.Rozdział pierwszy
Sierp jest najstarszym z narzędzi rolniczych. Najstarsze, z kamiennymi ostrzami osadzanymi w drewnianej rękojeści, znaleziono w wykopaliskach z neolitu, a archeolodzy oceniają, że mają dziesięć tysięcy lat. Początkowo było to bardzo prymitywne narzędzie, służące do ścinania roślin dzikich, później również do pierwszych uprawnych. Po dziś dzień sierp pozostał jednym z najprostszych narzędzi. Ciekawe sierpy wytwarzano w starożytnym Egipcie – zaostrzone krzemienie umieszczano w miejscach zębów w szczęce bydlęcej, stabilizując je żywicą. Kolejny etap ewolucji tego narzędzia to zastąpienie ostrzy krzemiennych brązowymi, a następnie żelaznymi.
Początkowo sierpami ścinano tylko kłosy. Jednak wraz z rozwojem hodowli zwierząt zaistniała potrzeba pozyskiwania słomy na karmę. Dlatego dalsze udoskonalenia sierpa miały na celu przystosowanie go do ścinania zboża przy ziemi. W tym celu poszerzano i zaokrąglano ostrze, poszukując kształtów najlepiej wykorzystujących siłę mięśni ręki.
Od czasów średniowiecznych kształt sierpa praktycznie się nie zmienił – jest to półkoliste ostrze, zaostrzone po stronie wewnętrznej, osadzone w krótkiej, drewnianej rękojeści.
Z dużych, suchych i równych pól został wyparty przez kosę, jednak wszędzie tam, gdzie teren jest pofałdowany albo podmokły, sierp sprawdzał się znakomicie. Używano go też do wycinania małych porcji traw na paszę, przy zbiorach ziół i roślin o twardych łodygach. Ze względu na zastosowanie i mniejsze nakłady siły potrzebnej do żęcia, był narzędziem używanym głównie przez kobiety. Obecnie najczęściej używają go ogrodnicy.
Od czasów starożytnych stał się symbolem bóstw rolniczych.Czerwiec 1935
Dorota Adamczukówna minęła zamojski ratusz, rozejrzała się i uznawszy, że najkrótsza droga prowadzi przez rynek, ruszyła przed siebie. Z nieba lał się czerwcowy żar, zamieniając plac w patelnię, porastająca go trawa dosłownie się smażyła.
Sapnęła, włożyła palec za stójkę bluzki, by wpuścić pod nią odrobinę powietrza. Nie poczuła się lepiej. Zmieniła marszrutę, gwałtownie skręcając, by jak najszybciej znaleźć się w cieniu kamienic. Idący z przeciwka mężczyzna w ostatniej chwili uskoczył, inaczej wpadliby na siebie.
– Przepraszam – bąknęła.
Tamten podniósł dłoń do letniego kapelusza. Ubrany w jasną kraciastą marynarkę i szare spodnie, pod szyją miał zawiązanego „motylka” czarnego w szary rzucik, a przez ramię niedbale przerzucony popelinowy płaszcz. Dorocie, która przecież pracowała w zakładzie krawieckim, wystarczył rzut oka, by ocenić jakość materiałów i staranność ściegów. Poznała również, że marynarki na pewno nie szył żaden z zamojskich krawców.
Zanim rozeszli się każde w swoją stronę, mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie.
Jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden i już – uciekła przed spiekotą w chłód podcieni. Jej skóra zareagowała gwałtownie na zmianę temperatury, Dorota poczuła, jak przeszedł ją dreszcz. Dotknęła policzków, by sprawdzić, czy już nie pałają. Otworzyła torebkę, wyjęła batystową chusteczkę, wytarła czoło i kark, po którym spływały krople potu. Poprawiła włosy. Życie w mieście wcale nie było lepsze niż na wsi. Upał jednakowo dokuczał. Jednakowo?, zastanowiła się. Nie. Jednak inaczej. Gdyby teraz była na wsi, chodziłaby z motyką po polu. Ciężka to praca, ale nie musiałaby mieć na sobie gorsetu, bluzki i żakietu. Wystarczyłaby koszula i letnia spódnica. W polu powiewałby wiaterek, czyniąc upał lżejszym do zniesienia. W mieście pracowała na tyłach zakładu, w ciasnym pomieszczeniu, gdzie było nie tyle gorąco, ile duszno. Otwieranie okna, zamiast przynieść ulgę i haust świeżego powietrza, powodowało, że do wnętrza wpadał rynsztokowy smród podwórza.
Ze smutkiem pomyślała, że już wkrótce będzie musiała tam wrócić. Z uproszonej u pryncypała godziny na załatwienie spraw pilnych zostało mniej niż pół. Wszystko przez to, że na poczcie kolejka. Dorota pilnowała, by przynajmniej raz w miesiącu wysłać list do rodziców. Nie myślała o nich zbyt wiele, zajęta pracą. Zresztą o czym było myśleć? Mieli opiekę, Jadźka z nimi została, a teraz przyszedł za zięcia ten jej Kajtek. Dorota westchnęła. Ani ona, ani Wera, ani nikt z rodzeństwa nigdy by nie pomyślał, że Jadźka znajdzie sobie męża. I to wcale nie niezgułę czy jakieś potorocze, tylko chłopa całkiem do rzeczy. Wysoki był, barczysty, całkiem przystojny, bo choć twarz miał okrągłą, prosty nos i szeroka szczęka nadawały jej męski charakter, złagodzony znów przez oczy, duże, wyraziste, z rzęsami jak u panny. Dorota pamiętała Kajtka z lat dawniejszych i sprawiedliwie musiała przyznać, że w przeciwieństwie do wielu chłopaków, którzy z czasem brzydli, on wyprzystojniał. Małomówność można było uznać za zaletę czy wadę, w zależności od tego, co kto lubi. Jadźce najwyraźniej ona pasowała, bo sama nie była gadatliwa.
Znów wróciło to zdziwienie, które ogarniało Dorotę za każdym razem, gdy myślała o małżeństwie Jadźki. Jakże to? I kiedy to się stało? Roześmiała się, bo przecie kiedy zostało zawarte, to wiadomo, nie wiadomo jednak, kiedy się sobie spodobali, kiedy spotykali, jak wyznali uczucie i na koniec jak ustalili, że ślubować sobie będą. Dorota była tego wszystkiego bardzo, bardzo ciekawa, ale od Jadźki niewiele mogła się dowiedzieć, a matka wzruszała ramionami. „Z siostrą gadaj”, mówiła. I tak w koło Macieju – milcząca Jadźka i matka, która poplotkować nie chciała. Dorota uzupełniła niewiedzę domysłami, przez co historia siostry stawała się coraz bardziej romansowa. Może nie do końca tak było, bo choć Kajtek patrzył na Jadźkę z dużą życzliwością, a ona odnosiła się do niego miło, ale żeby był tam żar, namiętność, pasja, tego Dorota nie zauważyła. Może to tak już jest, że ludzie nie pokazują swoich uczuć, bo się ich wstydzą? Gdzież tam. Wystarczyło spojrzeć na Dyzia i Natalę – iskrami z ich spojrzeń pod piecem można było rozpalać. Nawet Wera… Na wspomnienie siostry Dorocie gorzka gula stanęła w gardle. Czuła się winna temu, co się wydarzyło, choć głos usprawiedliwienia szeptał, że przecież nie mogła wszystkiego widzieć, wszystkiego się domyślić. Przecież rozmawiały z Werą, były sobie tak bliskie jak najlepsze, najwierniejsze przyjaciółki. Jakże w takiej sytuacji Dorota miała się domyślić, że siostra ma swoje sprawy i sekrety. Mniejsza z tym, mogła je mieć. Przecież Jadźka też siostrze się nie zwierzała.
Najbardziej zaś bolało to, że Wera okazała się nie taką osobą, za jaką Dorota całe życie ją brała. Nie była uczciwa ani porządna, a na koniec okazało się, że nie jest dobrym człowiekiem. Najgorsze zaś, że Wera sprowadziła na Dorotę grzech, zmuszając ją, by milczała. Nie można było ani rodzicom, ani rodzeństwu powiedzieć, co w Zamościu wyczynia. Co prawda Dorota i tak by nie powiedziała, skromność by jej nie pozwoliła. Co innego jednak, gdy słowa same przez usta nie przechodzą, a co innego, kiedy dostają zakaz.
– Matka umrze, gdy się dowie – mówiła Dorota.
– Więc zróbmy wszystko, by się nie dowiedziała – odpowiadała Wera, prychając przy tym złośliwie jak kotka, którą odegnano od kubka ze śmietaną.
Przestały być przyjaciółkami. Siostrzane więzy, kiedyś silne jak konopny powróz, teraz były cienkie jak jedwabna nitka. Dorota miała wrażenie, że byle drobiazg może je zerwać. Modliła się żarliwie za Werę, prosząc Najświętszą Panienkę o zlitowanie. „Niechże ona przejrzy na oczy, niech stanie przed Panem Bogiem i z grzechu się wyspowiada. Ona głupia, pobłądziła. To z biedy. My zawsze byłyśmy biedne, głodne, chodziłyśmy w koszulach tak reperowanych, że już z samych łat się składały, nie z tego materiału, z którego były szyte. Zobaczyła trochę grosza i we łbie jej się pomieszało, ale to dobra dziewczyna”. Zapewniała Matkę Bożą o szczerości w sercu siostry, choć sama w to nie wierzyła. Trudno uwierzyć, jak bardzo może się zmienić kobieta za sprawą mężczyzny. Najsmutniejsze zaś to, że w historii Wery nie było nic, absolutnie nic, romansowego.
Tymczasem doszła już do „Centralki” na Bazyliańskiej. Budynek ten onieśmielał Dorotę, a jednocześnie pociągał i fascynował. Wcale nie dlatego, że mieszkał tu Stodołkiewicz, który samego Józefa Piłsudskiego gościł. I nie dlatego, że mieszkał tu pan Leśmian, który o miłości tak pięknie mówił jak nikt. Dorota, przeczytawszy tomik poezji Leśmiana, bardzo chciała go poznać. Czyż mężczyzna, tak cudnie o miłości piszący, nie powinien być nad wyraz urodziwy? Dlatego też w każdej wolnej chwili spacerowała w okolicach jego domu. Nadaremno. Spotkała go przypadkiem, w parku. Ktoś przechodzący mimo szepnął: „Toż to Lesman, Lesman tam idzie”. Okazało się, że ani odrobiny piękna w nim nie było. Niski, chudy, jego nogi wydawały się krzywe, twarz paskudna. Gdy mijał Dorotę, rzucił na nią takie spojrzenie, od którego zrobiło się ciepło w podbrzuszu. Wtedy pomyślała, że być może jest brzydki, ale na pewno ma coś do zaoferowania kobiecie, tyle że Dorota nie była tego rodzaju kobietą. Potem już nigdy nie pragnęła go spotkać, marzyła, by cudne słowa Leśmianowskiej poezji szeptał jej kto inny.
Tym, co w budynku przy Bazyliańskiej jednocześnie fascynowało ją i onieśmielało, była Księgarnia Polska braci Pomarańskich. Pierwszy raz Dorota przyszła tu dawno temu, na samym początku swego życia w Zamościu. Zamarzyła bowiem, by wysłać do domu nie zwykły list na wyrwanej z kajetu kartce i w szaroniebieskiej kopercie, a kartę świąteczną. Cóż z tego, że zbierały się z Werą do domu? Tu, w mieście, wszyscy przygotowywali podarki, a mieszkającym daleko znajomym i krewnym posyłali karty. Na wsi nikt tego nie robił, więc Dorocie, zafascynowanej miejskim życiem, jego innością, bardzo się to spodobało. Wciąż pamiętała swoje zawstydzenie, gdy pierwszy raz weszła do tego pomieszczenia, pełnego regałów z książkami, blatów, na których wyłożone były czasopisma, stojaków z kartami. Były tu też przepiękne papeterie, pióra, kałamarze, kajety i obsadki, i stalówki. Między kupującymi kręcili się subiekci, dopytując i doradzając.
Dopiero później Dorota dowiedziała się, że ci mężczyźni nie byli pracownikami, ale właścicielami tego miejsca, a także twórcami wielu z pism, które można było nabyć w księgarni, jak „Czytajmy”, „Kronika Powiatu Zamojskiego” czy „Książnica Lasowa”. Dowiedziała się też, że najmłodszy z braci, Zygmunt, jest autorem melodii O mój rozmarynie, czego zupełnie wiedzieć nie chciała, bo od tamtej pory za każdym razem, gdy wchodziła do księgarni, nachodziła ją nieodparta ochota, by właśnie to nucić sobie pod nosem. Pamiętała, jak z zazdrością obserwowała zamojskie panie, które bez wstydu sięgały po książki, kartkowały, odstawiały na półkę, aż w końcu wybrały coś dla siebie. Dorota nie wiedziała, jak kupić kartę, a cóż dopiero mówić o książce. Dobrze, że żaden z mężczyzn do niej nie podszedł, bo pewnie by uciekła. Zjawiła się za to starsza pani, dystyngowana i elegancka, której twarz promieniała życzliwością.
– W czymś ci pomóc, drogie dziecko?
Dorotę rozbawiło, że dama nazwała ją dzieckiem, przecież nawet na nie nie wyglądała, miała wtedy prawie trzydzieści lat. Poczuła się swobodniej i bez wstydu poprosiła o kartę świąteczną.
– A coś do czytania?
Poczucie swobody stało się wspomnieniem. Myśl o nabyciu książki była kusząca, a Dorota miała trochę pieniędzy, nie wiedziała jednak, czy ich wystarczy. Wiedziała, ile kosztuje chleb, mleko, jajko czy kawa w kawiarni, wiedziała, ile kosztuje gazeta, ale ile może kosztować książka? Te, które dotychczas czytała, należały do kogoś innego, pożyczone, wyproszone. Przyjemna była myśl, by mieć choć jedną na własność.
Dama chyba wyczuła przyczynę strapienia, bo bez słowa zdjęła kilka książek z półki i położyła przed Dorotą.
– Panienka sobie przejrzy.
Były to małe książeczki w oprawach trochę tylko grubszych od kartek. „Biblioteczka Uniwersytetów Ludowych i Młodzieży Szkolnej” – przeczytała Dorota. Na okładkach widniały też ceny. Na niektórych przekreślono te stare, jeszcze w markach, i ręcznie wpisano nowe, w złotych. Dorota z radością zauważyła, że stać ją byłoby nie na jedną, a nawet na dwie książki.
– Poproszę tę. – Przesunęła po ladzie egzemplarz Romea i Julii.
– To jest sztuka. Wie panienka, jak to czytać?
– Tak – odpowiedziała, choć nie miała pojęcia.
Pani Maria Pomarańska, bo to ona była, czego również Dorota dowiedziała się znacznie później, przez chwilę nad czymś się zastanawiała.
– Pokażę panience coś jeszcze. – Odeszła, by po chwili wrócić z kolejną książką. – Ta się na pewno bardziej spodoba.
Dorota rzuciła okiem na okładkę.
– Wezmę obie – powiedziała. Poczuła się dumna z siebie. I bogata, choć była biedna, w tej jednej chwili czuła się jak największa bogaczka.
Jakże się cieszyła, gdy wracała do pokoiku, który wynajmowały z Werą, z przepiękną kartą świąteczną i dwiema książkami, opakowanymi w szary papier. Jakże ją w nocy Wera upominała, by już światło zgasić, bo nafty szkoda, jak nazajutrz rugała mistrzyni. „Coś ty, dziewczyno, w nocy robiła? Oczy masz podkrążone. Ja tu u siebie nie chcę takich, które po nocach się łajdaczą”. A Dorota była tak szczęśliwa, że te połajanki wcale jej nie przeszkadzały. Marzyła tylko o tym, by do domu wrócić i dalej czytać.
Od tamtego czasu, gdy tylko udało jej się odłożyć trochę grosza, szła do księgarni. Czasem szła tam nawet wtedy, gdy nie miała pieniędzy. Lubiła oglądać książki i planować, co też sobie kupi następnym razem, bo było w tym coś cudownego, magicznego, jakby zapowiedź dalekiej podróży.
Dziś szła po Wrzos Marii Rodziewiczówny. Odkładała na tę książkę od kwietnia. Raz miała już nawet pełną kwotę, ale skończyła się nafta. Teraz czasy były gorsze niż wtedy, gdy sprowadziły się z Werą do Zamościa. Ceny wszystkiego poszły w górę, właścicielka domu co i raz podnosiła cenę najmu izby, w której mieszkały. Jedzenie też drogie. Można by z domu coś przywieźć, ale droga daleka, a podróż kosztowna. Czasem lepiej w ten dodatkowy dzień iść do roboty niż tłuc się do Tynczyna.
Pchnęła drzwi i witana wesołym dźwiękiem dzwoneczka przekroczyła próg księgarni. Od razu owiał ją przyjemny zapach. Teraz wiedziała, że to połączenie zapachu papieru z woniami tuszów i farb, używanych do druku. Ten sam, choć dużo mniej intensywny, miały kartki książek. Pierwsze, co robiła Dorota po powrocie z książką na stancję, to najpierw bardzo powoli zdejmowała szary papier, tak żeby go przypadkiem nie rozerwać, a potem, po rozprostowaniu i odłożeniu opakowania, kartkowała książkę, spędzając długie chwile z nosem między kartkami. Gdyby ją ktoś zapytał, jak pachnie cud, odpowiedziałaby, że pachnie jak nowa książka. Jakżeby inaczej? Przecież to cud był – patrzyła na czarne znaczki liter, a widziała studenta, ratującego dziewczynkę z powodzi, obskurne mieszkanie w Petersburgu, piękny dwór szlachecki, a co najważniejsze, zaglądała do umysłów i serc rozmaitych ludzi – dobrych i złych.
To ostatnie powodowało, że zupełnie inaczej patrzyła na świat. Wiele spraw, które kiedyś wydawały się Dorocie proste, zyskało drugie albo i trzecie dno. Choćby to z Werą. Tamta robiła rzeczy, na które ani ludzie, ani nawet Pan Bóg nie mogli patrzeć bez gniewu, a jednak Dorota, mimo że też potępiała postępowanie siostry, nie mogła jej się wyrzec. A jeśli to coś takiego, co zdarza się w książkach? Może po prostu widzę tylko powierzchnię, a cała głębia przede mną ukryta. Gdyby dane mi ją było zobaczyć, zrozumiałabym i rozgrzeszyła. Zwykle po takich myślach przychodziły inne, mówiące, że cała ta głębia to pieniądze i zło, a Dorota powinna zerwać z siostrą wszelkie stosunki, inaczej sama się w błocie utytła. Kiedyś pewnie tak by zrobiła, i to bez wahania. Teraz nie potrafiła. Wściekała się na Werę, kłóciła z nią, tłumaczyła, ale zostawić nie potrafiła, bo myśl o tym, że sytuacja, w której znalazła się siostra, jest skomplikowana, na to nie pozwalała.
Z zamyślenia wyrwało ją nader grzeczne powitanie. Odpowiedziała z uśmiechem. Już nie bała się subiektów. Znali ją, a ona ich. Zdarzało się, że odkładali jej książkę, o którą prosiła, by nikt inny nie kupił. Czasem doradzali. Pan Zygmunt zachęcił Dorotę, by sięgnęła po „Czytajmy” i „Książnicę Zamojską”. Ileż się dzięki temu dowiedziała!
Dziś przyszła tylko po Wrzos.
– Niedługo mieć będziemy nową powieść pana Mostowicza. Podobna do Świata pani Malinowskiej – poinformował księgarz, pakując książkę.
– To przyjdę na pewno. Ta o Dyzmie nie podobała mi się zupełnie, ale ta o pani Malinowskiej cudna – wyznała Dorota i natychmiast się zawstydziła.
Uśmiechnął się z pewną pobłażliwością, ale bez wyższości, ot, jak do dziecka.
– Powiem szczerze, również tych zachwytów nad Dyzmą nie pojmuję – odrzekł. Dorota wiedziała, że to nieprawda, ale zrobiło jej się miło, że zadbał, by nie czuła się niezręcznie.
– Przyjdę niebawem – zapewniła.
Wzięła do rąk swój nabytek i dyskretnie rzuciła okiem na szary papier, którym owinięta była książka. Okładała w niego książki, by ich nie zniszczyć. Był lepszy niż gazeta, bo tusz z gazety pod wpływem ciepła palców czasem się rozmazywał, a gdy dotknęło się takim opuszkiem strony, zostawało na niej szare maźnięcie. Dorotę zasmucały takie ślady, bardziej nawet niż plamy na bluzce czy spódnicy. Lubiła, gdy książki wyglądały jak świeżo przyniesione z księgarni.
To spojrzenie na pakunek, krótkie przecież, spowodowało, że gdy spostrzegła idącego w stronę lady mężczyznę, było już zbyt późno. Tamten widział Dorotę, ustąpił z drogi i tylko dlatego nie wpadli na siebie z całym impetem, a jedynie wzajemnie się otarli.
– Przepraszam – szepnęła zawstydzona Dorota.
– To moja wina – powiedział on.
Od razu poznała w nim człowieka, którego minęła na rynku. Na nieszczęście mężczyzna też ją rozpoznał, zauważyła to po błysku w jego oczach.
Gotów pomyśleć, że zrobiłam to specjalnie, pomyślała.
– Bardzo się śpieszę, muszę wracać do pracy – wyjaśniała, by nic niestosownego nie przyszło mu do głowy.
Niestety. On uśmiechnął się szeroko i stanął na drodze do wyjścia.
– To bardzo smutna wiadomość. Pomyślałem sobie, że skoro los po raz drugi krzyżuje nasze drogi, musi mieć w tym jakiś cel.
– Nie sądzę. Zamość to po prostu niezbyt duże miasto, więc każdego dnia krzyżują się tu drogi wielu jego mieszkańców. – Skinieniem głowy pożegnała księgarza i ominąwszy mężczyznę, ruszyła ku wyjściu.
Poszedł za nią.
– Mnie się jednak wydaje, że to znak. Dopierom przyjechał. Wysiadam z pociągu, a tu ani pół dorożki. Ruszam więc piechotą pod wskazany adres, po drodze spotykam panią. Omal na siebie nie wpadamy. Gdy docieram na miejsce, również spotykam panią. Tym razem nie udaje nam się uniknąć zetknięcia. – Otworzył Dorocie drzwi i wyszedł za nią. – Doprawdy uważa pani, że to wszystko przypadek?
Dorota spojrzała na książkę. Gdyby widać było okładkę, uznałaby, że mężczyzna, zobaczywszy, cóż to za lektura, stroi sobie z niej żarty. Wielu mężczyzn wyśmiewało takie powieści, twierdząc, że tylko niewykształconym kobietom mogą się one podobać. Zdaniem dziewczyny tylko nieczuli mężczyźni mogli tak mówić. Czyli znakomita większość. Dorota nie miała zbyt dobrego zdania o płci przeciwnej. Zdawała sobie sprawę, że istnieją tacy mężczyźni jak na kartach romansów, które czytała, jednak w życiu, poza ojcem, braćmi i może jeszcze Kajtkiem, nie dane jej było takich spotkać. Na ogół byli gburowaci, złośliwi, chcieli… no wiadomo czego chcieli. Paskudy!
Dzięki temu, że na świecie brak było dobrych i szlachetnych mężczyzn, łatwiej dotrzymać obietnicy, dawno temu złożonej, że za mąż nie pójdzie. Bo i po co? Patrzeć na wiecznie głodne dzieci? Pieniądze, które Wawrzek zarobił w Ameryce, odmieniły los ich rodziny, ale nie zdołały odmienić świata. Bieda we wsi była straszna, siedziała pod chałupami, których strzechy sięgały już do ziemi, patrzyła wyłupiastymi oczyma, piszczała jak porzucone przez matkę kocię, ale żyła nadzieją na rybę w rzece złapaną, kartofel, który spadł z wozu bogatszego chłopa, jajko w krzakach zgubione przez nierozważną kokoszkę. Bieda w mieście wyciągała kościstą rękę po datek, a nie dostawszy go, siadała pod murem kościoła i tam umierała. Była sto, a może i tysiąc razy gorsza niż ta na wsi. Nie miała w sobie nawet cienia nadziei. I na taki świat dzieci sprowadzać? To nawet nie głupota, tylko okrucieństwo.
W spojrzeniu mężczyzny nastąpiła zmiana, widocznie na twarzy Doroty musiał się odcisnąć smutek.
– Nie chciałem pani urazić – powiedział zupełnie innym tonem.
– Nie uraził mnie pan. Po prostu nie wierzę w takie zrządzenia losu.
– Przyznam szczerze, ja też nie. Dopiero przyjechałem, nie znam tu nikogo, a pani wydała mi się sympatyczna. Pomyślałem… Już nawet nie wiem, co pomyślałem. Proszę mi wybaczyć.
– Nie było przewiny, to i wybaczać nie trzeba. Na pewno spotka pan wiele miłych osób. Ja po prostu nie mam czasu na… – Miała powiedzieć „takie rzeczy”, ale uznała, że może zostać opacznie zrozumiana. – Na nic nie mam czasu. Pracy dużo. Teraz też już muszę wracać do zakładu, inaczej pryncypał odliczy mi z wypłaty. – To mówiąc, skierowała się w stronę rynku.
Mężczyzna zawahał się, jak ktoś, kto nie wie, którą stroną minąć kałużę, po czym ruszył za Dorotą.
– Mogę chociaż panią odprowadzić?
– W przeciwieństwie do pana znam miasto i nie pobłądzę. Skoro już pan trafił pod swój adres, lepiej tu pozostać.
Przyśpieszyła, by dać mu do zrozumienia, że nie chce jego towarzystwa. Pomyślała, co by to było, gdyby stanęli razem pod zakładem. Szczęście, jeśli skończyłoby się na awanturze, mogło jednak być i tak, że straciłaby posadę. Właściciel zakładu straszliwie był na Żydów cięty. „To ty robotę na godzinę rzucasz, żeby się z parchem gzić? Niby Polka, niby katoliczka, a takie bezeceństwa? Nie ma dla ciebie miejsca pod moim dachem” – tak by powiedział.
Mężczyzna uparcie szedł za Dorotą. Zatrzymała się gwałtownie, odwróciła ku niemu. Spojrzała w ciemne oczy, okolone czarnymi rzęsami. Ładne te oczy, stwierdziła, takie ciepłe i jakby aksamitne.
– W zakładzie nie noszę obrączki, ale mam męża. Chyba pan rozumie…
Ruszyła, a on został. Bez „do widzenia, do zobaczenia, może kiedyś”. Jakie szczęście, że przyszło jej do głowy tak sprytne kłamstwo.
I jaka szkoda, że on Żyd. Bo oczy to miał bardzo ładne.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI