- W empik go
Przepis na miłość - ebook
Przepis na miłość - ebook
Jest jednak pewien problem ‒ Tilly nigdy się nie zakochała, nigdy nie miała chłopaka, nigdy się nie całowała. Jak więc może napisać coś prawdziwego? Ale ma plan:
1) Flirtować.
2) Rozkochać w sobie nowego ucznia – superprzystojnego i popularnego chłopaka.
3) Zapisać nowe doświadczenia.
Łatwizna? Prawdziwe życie nie toczy się jednak tak jak w książkach.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8154-287-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Święty Walenty był męczennikiem – pobito go kijami i ścięto. Czy naprawdę uważasz, że słusznie jest patronem zakochanych? – spytał Matias.
– Wygląda na to, że tak – odpowiedziała Hope.
Juanita Cabrera, Ogród o brzasku, 2017
Rodzina Frostów zajmuje się zawodowo miłością. Zapewne wiele osób dziedziczy talent po swoich krewnych, na przykład mój przyjaciel Rohan. Jego rodzice są nauczycielami muzyki i on też będzie wykonywał zawód muzyczny (to znaczy będzie grał na puzonie w światowej sławy orkiestrze albo na gitarze prowadzącej w zespole. Zależy to od tego, kto będzie miał decydujący głos w sprawie jego przyszłości – on czy jego rodzice). Rodziny niektórych uczniów z naszej szkoły od zawsze mają restaurację lub sklep. Są też tacy, których wszyscy krewni są nauczycielami: rodzice, ciotki i wujowie oraz dziadkowie.
Moja rodzina natomiast lubi się trochę wyróżniać. Nie posiada firmy przechodzącej z ojca na córkę czy z matki na syna, ale dziedziczy się w niej talent do zajmowania się zawodowo miłością, tą przez duże M. Niestety, nie znaczy to, że wszyscy zakochujemy się od pierwszego wejrzenia i potem nigdy nie kłócimy się z ukochanymi. (Na przykład moja babcia Bea wychodziła za mąż czterokrotnie, co świadczy o tym, że dozgonna miłość jest jeszcze przed nami. Poza tym uchodzi ona za królową romansu jako pisarka uprawiająca ten gatunek literacki). Znaczy to natomiast, że w naszej rodzinie wszystko kręci się wokół miłości, tej przez duże M, jak napisałam wyżej.
Pochłaniający członków mojej rodziny temat miłości i romansu stawia przed nimi naprawdę wysokie wymagania. To dlatego postanowiłam na razie ignorować to uczucie przynajmniej w życiu osobistym. Koledzy ze szkoły nie wytrzymują przecież porównania z bohaterami romansów napisanych przez babcię. Jedyny problem polega na tym, że nie da się ignorować miłości w walentynki. Na szczęście było coś, co czternastego lutego pozwoliło mi oderwać od niej myśli.
Tego dnia naszą szkołę imienia Świętego Stefana zdobiły umieszczone trochę przypadkowo w różnych miejscach szkarłatne serca, różowe chorągiewki i czerwone róże. Przechodząc obok tych dekoracji, przewracałam oczami, bo przez cały czas skupiałam uwagę na ekranie telefonu, czekając, aż przeglądarka otworzy stronę internetową. Dziś ukazała się najnowsza powieść babci – ostatnia z cyklu wielkich romansów „Jutrzenka” – i wiele zależało od jej sukcesu. W każdej chwili mogły się pojawić pierwsze recenzje, a ja desperacko chciałam je poznać. Niestety, mój telefon wyraźnie zawodził.
Z westchnieniem szłam zatłoczonymi korytarzami do świetlicy, aby usiąść przy stole w kącie, gdyż czasami był tam lepszy zasięg. Wydawało mi się, że każdy albo wypatruje kogoś, komu chce wręczyć walentynkę, albo ukrywa się za innymi przed kimś, kto chce ją dać jemu. Byli też tacy, którzy na oczach wszystkich zostali upokorzeni, bo ktoś wybrzydzał na kartkę, jaką mu ofiarowali. Skrzywiłam się na myśl o tym, że mogłabym doświadczyć którejś z tych trzech sytuacji. Chciałam sobie oszczędzić związanego z tym zabójczego zakłopotania, więc wolałam na razie nie zakochiwać się w nikim. Czułam, że rozmowa z chłopakiem, w którym bym się zadurzyła, nie przebiegałaby tak gładko jak przekomarzanie się zakochanych w starannie zredagowanych scenach w powieściach babci. Opornie szły mi nawet rozmowy przeprowadzane w myślach, kiedy próbowałam sobie wyobrazić, że któregoś dnia tracę dla kogoś głowę.
Jak dotychczas nic takiego mi się nie przydarzyło, z czego byłam zadowolona. Uważałam, że nasza szkoła jest świetna, na tyle, na ile szkoła może taka być, ale nie ma tu zbyt wielu kandydatów na bohaterów romansu – głównie dlatego, że najstarsi mężczyźni mają zaledwie po osiemnaście lat, jeśli nie liczyć nauczycieli (a ja absolutnie nie brałam ich pod uwagę). Wolałabym umówić się na randkę z kimś bardziej doświadczonym, z kim mogłabym porozmawiać o czymś innym niż to, o czym zwykle rozprawia się w szkole – kto z kim się spotyka, kto co o kim mówi i co było zadane w ubiegłym tygodniu. Chciałam poznać kogoś innego niż uczeń i byłam zdecydowana na to poczekać. Znaczyło to również, że muszę się wystrzegać obchodzenia walentynek w naszej szkole, gdyż łączy się z tym wspomniane upokorzenie.
Na ile się orientowałam, nasza szkoła była taka sama jak inne. Jak wszędzie, nosiliśmy mundurki, w których chyba nikomu nie było do twarzy (i blezery z emblematem szkoły), jedliśmy posiłki w szkolnej stołówce serwującej zarówno dania „niesmaczne, ale być może zdrowe”, jak i te „zapewne smaczne, lecz mogące przyprawić o zawał”, a uczniowie starszych klas tworzyli typowe szkolne grupy towarzyskie i paczki, które zbierały się po kątach w świetlicy lub stołówce albo na dworze. Ale mieliśmy też masę zabawy, a nauczyciele zachęcali nas do rozwijania zainteresowań.
Jak można było się spodziewać, w tym tygodniu niektórzy żyli miłością, jeśli sądzić na podstawie umieszczonych na ścianach cytatów z wierszy i wspomnianych dekoracji. Zauważyłam nawet fragment jednej powieści babci, wydrukowany literami pełnymi zawijasów. Widniał na drzwiach prowadzących na korytarz, gdzie znajdowała się pracownia języka angielskiego.
Przeszłam przez nie, omal nie wpadając na Justina, kolegę z klasy. Gdy zobaczyłam w jego dłoni pogniecioną walentynkę, posłałam mu pełen współczucia uśmiech. Stał sztywno i spoglądał na Janę, dziewczynę ze starszej klasy, jak oddalała się od niego, potrząsając warkoczem à la rybi ogon.
Na mój widok odwrócił się od niej, wzruszył ramionami i stwierdził filozoficznie:
– To była ryzykowna próba.
– Na miłość zawsze warto postawić – pocieszyłam go, choć miał rację, mówiąc, że podjął ryzykowną próbę.
Lubiłam go, ale trzeźwo stwierdzałam, że jego zainteresowania (praca nad zaprojektowaniem aplikacji, która automatycznie wyszukiwałaby i identyfikowała robaki, stawonogi oraz inne bezkręgowce, jak mi ostatnio powiedział) mają się nijak do jej zainteresowań (bycie gwiazdą dziewczęcej drużyny hokejowej). Poza tym od pół roku Jana spotykała się z chłopakiem imieniem Ian.
– Naprawdę? – spytał zdziwiony. – To kiedy ty podejmiesz próbę?
– Może w przyszłym roku – zbyłam go, śmiejąc się.
– Jesteś pewna, że dopiero w przyszłym? Słyszałem, że do naszej klasy przyjdzie nowy chłopak... – stwierdził sceptycznie.
W tym, co powiedział, najważniejsze było słowo „chłopak”.
– Na twoim miejscu nie spodziewałabym się zbyt wiele – odcięłam się, odchodząc od niego.
Mój stosunek do miłości nie stanowił żadnej tajemnicy. W naszej szkole wszyscy wiedzieli, że nie umawiam się na randki – czym moja babcia była bardzo zawiedziona. Krążyła nawet pogłoska, że mam niezwykle surowego ojca, który mi na to nie pozwala. Ale tylko do czasu, gdy w dniu kariery został on zaproszony do naszej szkoły i opowiedział uczniom o swoim zawodzie profesora matematyki, a także objaśnił im rachunek prawdopodobieństwa – w którym się specjalizuje – grając z nimi w papier, kamień, nożyce (w czym okazał się pesząco dobry). Wówczas dla wszystkich stało się jasne, że mój „niezwykle surowy” tata to czyjś wymysł. Prawdę powiedziawszy, trochę tego żałowałam, bo to byłaby dobra wymówka, żeby się nie umawiać.
W świetlicy starszych klas panował tłok, ale udało mi się znaleźć wolne miejsca przy oknie, pomiędzy uczniami uczęszczającymi na zajęcia muzyczne (zgromadzonymi wokół telefonu i słuchającymi nagrania czyjejś gry na gitarze) i kilkoma zawodnikami drużyny rugby, którzy śmiali się z walentynek, otrzymanych głównie od dziewcząt z klas młodszych.
Przewróciłam oczami i spojrzałam na ekran telefonu, ponownie próbując wczytać interesującą mnie stronę internetową, lecz znowu bez powodzenia.
– Sprawdzasz liściki miłosne? – zażartował mój przyjaciel Rohan, zwalając się na krzesło obok mnie. Trzymał w ręce czerwoną kopertę.
– Już to widzę! Raczej unika spojrzenia każdego chłopaka, który próbowałby jej wręczyć walentynkę – skomentowała ze śmiechem nasza przyjaciółka Anja, zajmując miejsce po mojej drugiej stronie.
Spojrzała na członków drużyny rugby, którzy śmiali się do rozpuku z wyjątkowo nieudanego rymu w zdaniu: „Róże są czerwone w szklanym wazonie”. Trudno było uwierzyć, że w ubiegłym roku przez kilka tygodni umawiała się z jednym z nich. Zastanawiałam się, o czym teraz myśli.
– Ani jedno, ani drugie – odpowiedziałam, wkładając telefon do plecaka. – Szukam recenzji najnowszej książki babci, ale nie mogę złapać zasięgu.
– Oczywiście! Dziś ta książka się ukazała, prawda? – upewniła się przejęta tym Anja i spytała: – Czy twoja babcia niepokoi się o te recenzje?
– Dlaczego miałaby się niepokoić? – zdziwił się Rohan. – Mogę wam już teraz powiedzieć, co napiszą recenzenci: to samo, co mówi moja mama po przeczytaniu kolejnej książki tej autorki. – Zmienił ton głosu na cienki, który wcale nie przypominał barwy głosu jego mamy, i dodał: – Och, ta Beatrix Frost naprawdę umie opowiadać historie. Gdyby tylko twój tata był bardziej podobny do któregoś z ich bohaterów...
Roześmiałam się wbrew woli, bo babcia zawsze niepokoiła się tym, jak zostanie przyjęta jej kolejna książka. Wiedziałam o tym, choć nigdy się do tego nie przyznała.
– W ubiegłym tygodniu kupiła sobie aż trzy kapelusze – zwróciłam się do Anji, bo ona rozumiała, co znaczy z powodu napięcia nerwowego odczuwać przymus kupowania.
– To niedobrze – skomentowała ze skrzywioną miną. – Nie potrzebuje ich przecież więcej.
„Owszem, nikt nie potrzebuje tylu kapeluszy, ile ma moja babcia” – pomyślałam.
– Ale dlaczego się niepokoi? – spytał kompletnie zdezorientowany Rohan. – Jest przecież sławna. Co może pójść nie tak?
„Sława nie rozwiązuje wszystkich problemów” – pomyślałam i nonszalancko wzruszyłam ramionami, nie chcąc, aby spostrzegli, że ja też się denerwuję. Wytłumaczenie Rohanowi, dlaczego martwię się o tę książkę bardziej niż babcia, byłoby dla mnie trudniejsze niż udzielenie mu odpowiedzi na pytanie, skąd się wzięła jej słabość do kapeluszy.
– Pisała tę książkę w czasie choroby – oznajmiłam i przeniosłam się myślami do tego strasznego dnia, kiedy szłam obok niej, gdy ratownicy medyczni prowadzili ją do karetki pogotowia, prosząc, aby oddała im trzymaną kurczowo w dłoni stertę notatek, i zapewniając, że nic im się nie stanie. – Mało brakowało, a nie skończyłaby jej. Pewnie dlatego przywiązuje większą wagę do jej ocen przez krytyków literackich, niż przywiązywała do recenzji swoich wcześniejszych powieści.
Babcia wtajemniczyła mnie w swoją pracę, gdy tylko nauczyłam się czytać i pisać. Potem, kiedy miałam dwanaście lat, moi rodzice się rozstali. (Powiedziałam wam, że w naszej rodzinie dozgonna miłość jest jeszcze przed nami). Wówczas ja i tata wprowadziliśmy się do domu babci. (Po roku, kiedy mama do nas wróciła, wszyscy troje zostaliśmy w tym domu). To wtedy po raz pierwszy przeczytałam książkę Beatrix Frost, jej pierwszą z cyklu powieściowego „Jutrzenka”. Od tamtej pory jestem ich fanką. Wkrótce potem babcia przyjęła ode mnie pomoc: przepisywanie na komputerze jej odręcznych notatek, robienie researchu do pisanych przez nią powieści i organizowanie z jej udziałem burzy mózgów w celu zdobywania nowych pomysłów, a w końcu także czytanie pierwszych wersji jej książek i zgłaszanie do nich krytycznych uwag. Jednak w ciągu ostatnich czterech lat nigdy nie widziałam babci tak niepokojącej się o przyjęcie jej książki przez recenzentów jak w przypadku tej, która ukazała się dziś.
Beatrix Frost dostała zapalenia płuc, które mogło się skończyć jej śmiercią, jak później powiedzieli nam lekarze. Przez jakiś czas było z nią źle, co przypomniało nam, że się starzeje. Każda jej kolejna książka mogła być ostatnią, choć nigdy o tym nie mówiła, a ja nawet nie chciałam o tym myśleć. Jej najnowsza powieść również dla mnie z różnych powodów znaczyła więcej niż wcześniejsze.
W czasie mojej rozmowy z Anją i Rohanem skończyła się piosenka odsłuchiwana na telefonie przez siedzących przy stole obok nas uczestników zajęć muzycznych.
– Słyszałem, że gra na pianinie i gitarze i śpiewa – oznajmił jeden z nich.
– Jasne, ale założę się, że na potrzeby telewizji zastosowali auto-tune, skorygowali mu wysokość dźwięków i głosu – powiedział inny. – W naszej szkole mu tego nie zapewnią.
Nadstawiłam uszu. Czyżby rozmawiali o tym nowym uczniu, o którym wspomniał Justin? Ale w gruncie rzeczy wcale mnie to nie obchodziło. Nie interesowałam się przecież chłopakami.
Powróciłam do pogawędki z moimi przyjaciółmi.
– Nie przejmujcie się moją babcią – zakończyłam ten temat, wskazałam dłonią trzymaną przez Rohana w ręce walentynkę i spytałam: – Dla kogo ją przeznaczyłeś?
– Dla Violi Edwards – odparł, uśmiechając się od ucha do ucha. – Tej nowej asystentki nauczyciela w ósmej klasie.
Przewróciłam oczami, bo to była wysoka, szczupła dziewczyna o olśniewającej urodzie i nosiła na palcu lewej dłoni duży pierścionek zaręczynowy. Rohan miał u niej jeszcze mniejsze szanse niż Justin.
– No to życzę powodzenia – oznajmiłam ironicznie.
Rohan wzruszył ramionami.
– Chyba nie może być gorzej niż w poprzednie walentynki, prawda? – zauważył.
– Trudno się nie zgodzić – przytaknęłam.
W ubiegłym roku Rohan zdołał zerwać ze swoją ówczesną dziewczyną w przeddzień walentynek, po czym dowiedział się (niestety za późno), że kupiła dla nich bilety na występ jego ulubionego zespołu muzycznego w następnym miesiącu. Co gorsza, zanim wrócili do siebie na kilka miesięcy, zdążyła już te bilety sprzedać. Jak zgryźliwie skomentowała Anja, zasłużył sobie na to z powodu swojego fatalnego wyczucia czasu. Od kiedy ponownie zerwał z tą dziewczyną w czasie letnich wakacji, był singlem. Gdyby babcia pisała romanse, których bohaterami byliby moi przyjaciele, takie książki na zawsze zniechęciłyby czytelników do romansowania.
– Tilly?! – zawołała wchodząca do świetlicy Lola, obok której siedziałam na lekcjach historii. Zmierzała ku mnie wraz z kilkoma innymi dziewczynami z naszej klasy, z którymi zwykle się trzymała. Miała w dłoni trzy czerwone koperty. (Była raczej miła, ale nigdy nie potrafiłam się pozbyć wrażenia, że rozmawia ze mną tylko z powodu mojej sławnej babci). Podeszła do stołu, przy którym siedziałam z Anją i Rohanem, i zakomunikowała: – Bibliotekarka znowu cię szukała. Ja tylko cię o tym uprzedzam na wypadek, gdybyś chciała czmychnąć.
Wzięłam do ręki plecak, wstałam z krzesła i oznajmiłam:
– Dzięki, Lola. Chętnie pójdę do biblioteki. Tak czy inaczej wybierałam się tam za chwilę.
Słysząc to, przewróciła oczami. Tylko nieliczni w naszej klasie wiedzieli, dlaczego wolę spędzać popołudniowe zajęcia pozalekcyjne w szkolnej bibliotece niż uprawiać sport, angażować się w działalność klubu teatralnego, śpiewać w chórze czy robić jeszcze coś innego. Podkreślałam, że to nieuchronne, skoro pochodzę z takiej rodziny. (Nie wspominałam, że nie mam słuchu muzycznego i brzydzę się szkolnym kostiumem do ćwiczeń na wuefie. Wolałam, aby mnie uważali za świruskę niż za beztalencie w jakiejś dziedzinie). Ale jak się okazało, dokonałam dobrego wyboru, gdyż Rachel Maskelyne, nasza szkolna bibliotekarka, gustowała w bardzo różnych książkach. Nie polecała nam do czytania wyłącznie lektur i poradników samodoskonalenia się. Poza tym należała do komitetu organizacyjnego prestiżowego Festiwalu Literackiego w Westerbury. Dzięki temu organizowała także dla nas wszelkie możliwe wydarzenia literackie. Owszem, część czasu spędzanego w bibliotece poświęcałam na zaprowadzanie porządku na półkach z książkami, ale wykonywałam także przyjemne zajęcia. Na przykład pomagałam Rachel prowadzić klub książki dla uczniów młodszych klas i organizować w szkolnej auli spotkania z pisarzami. Oczywiście zawsze mogło się zdarzyć, że jakiś uczeń przyjdzie do biblioteki tylko po to, aby usiłować czytać na głos opisy scen erotycznych w książkach babci i wprawiać mnie tym w zakłopotanie. W pewnym momencie stało się to nawet rodzajem próby, którą trzeba było przejść, aby zostać pasowanym na ucznia dziewiątej klasy. Ale już jako uczennica siódmej klasy nauczyłam się obracać to w żart. Byłam dumna z babci i nie obchodziło mnie, czy ktoś o tym wie, czy też nie.
– Naraska – rzuciłam na pożegnanie Anji i Rohanowi i ruszyłam do biblioteki, gdzie jest najlepszy internet.
Przemierzając gmach szkoły, napotkałam różne osoby, którym powiedziałam „siema”. Natrafiłam też na pokaz uczuć Jany i Iana. Skrzywiłam się z niesmakiem, słysząc, jak on czyta jej w obecności licznie zgromadzonych uczniów jakieś koszmarne wierszydło, które podkradł komuś w internecie. (Bo właściwie nie miałam nic przeciwko samemu pokazowi, lecz przeciwko wyborowi złej poezji).
Z ulgą pchnęłam ciężkie drzwi biblioteki i weszłam do środka, gdzie istniały tylko romanse wymyślone przez autorów książek, a każdy obiekt uczuć – pomimo swoich wad – był godny prawdziwej miłości, którą otrzymywał na końcu opowiadanej historii.
– Tilly! – wykrzyknęła na mój widok uradowana Rachel, co wróżyło źle, jeśli miała dla mnie do wykonania jakąś nudną pracę, albo dobrze, jeśli zamierzała mi przekazać jakąś wspaniałą wiadomość.
Na czmychnięcie było już za późno. Zamknęłam więc za sobą drzwi z nadzieją, że czeka mnie to drugie.
– Lola mi powiedziała, że mnie szukasz – odparłam i wyjęłam z plecaka telefon.
Sprawdziłam sygnał, ale w dalszym ciągu był słaby. Wydawało się, że z jakiegoś powodu mój telefon nie połączy się z wi-fi w bibliotece. Wyrzucałam sobie, że nie wzięłam dziś do szkoły laptopa. Ostatecznie uznałam, że jeśli do lunchu sygnał się nie pojawi, muszę skorzystać z jednego z bibliotecznych komputerów. Włożyłam telefon do kieszeni blezera.
– Tak! Sądziłam, że zbierasz walentynki od tłumu swoich wielbicieli, ale...
Nagle umilkła, bo ktoś siedzący za nami parsknął śmiechem, wyraźnie rozbawiony jej słowami. Oj! Był tu Drew Farrow. Chodził do naszej szkoły od początku roku szkolnego i niemal wszystkie wolne chwile spędzał w bibliotece. Nie miałam pojęcia, dlaczego tu przesiaduje, bo rzadko wypożyczał książki, lecz godzinami gapił się w ekran swojego laptopa (oczywiście w miejscu, gdzie zasięg wi-fi był najlepszy). Ale to jasne, że coś czytał. Bardzo się od siebie różniliśmy w ocenie rozmaitych książek. Uczęszczaliśmy razem tylko na lekcje literatury angielskiej, jednak z pewnością zarówno nasi nauczyciele, jak i inni uczniowie mieli nas serdecznie dość. Bo zwykle to my oboje spieraliśmy się na temat lektury, którą aktualnie omawialiśmy. Nasz nauczyciel, pan Emerson, stale powtarzał, że oboje mamy na każdy temat odmienne zdanie. (Ale mówił to tak, jakby to było coś złego). Wbrew temu wygadaniu na lekcjach, Drew chyba z nikim nie rozmawiał poza salą lekcyjną, a w każdym razie ja nigdy go nie widziałam w takiej sytuacji. Zapewne jednak wdawał się z innymi uczniami w pogawędki, gdyż raczej wiedział wszystko, co w danym momencie działo się w szkole. Jak teraz.
– Och, Rachel, chyba nie wyobrażasz sobie, że Tilly Frost umawia się z jakimś zwykłym śmiertelnikiem z tej szkoły na randkę? – odezwał się, kręcąc głową, jakby drwił ze mnie, na co nie mogłam nic powiedzieć, bo zapewne miał talent tylko do kpienia z innych. – Uważa się za zbyt superową dla takich jak my. Pewnie przy świadkach przysięgała, że dopóki nie spotka prawdziwego mężczyzny, będzie singielką. Prawda, Frost?
Spojrzałam na niego zdumiona. Wykłócaliśmy się na lekcjach o książki, lecz nigdy dotychczas nie zaatakował mnie osobiście, a w każdym razie nie w ten sposób. Musiałam go nieświadomie czymś urazić albo po prostu miał zły dzień.
– Kto, u licha, nagadał ci takich rzeczy na mój temat, Farrow? – natarłam na niego.
Denerwował mnie również tym (gdyż miałam w głowie całą listę zastrzeżeń do niego), że zawsze zwracał się do mnie po nazwisku. Jakby nie chciał, aby ktokolwiek zapomniał, czyją jestem wnuczką, choć nikt nie mógł o tym zapomnieć. Dlatego ja również zaczęłam się do niego zwracać po nazwisku, ale teraz z niepokojem pomyślałam, że mu to odpowiada.
– Nie słyszałaś o tym? – spytał ze śmiechem. – Najwyraźniej w tej szkole w każde kolejne walentynki wszyscy sprawdzają, czy tym razem Tilly Frost w końcu się złamie i umówi z kimś na randkę. Ludzie już chyba się o to zakładają. Ale nie jest to tak wielka sprawa jak zjawienie się tu tego nowego ucznia. Od rana słyszę tylko o tym, że mamy w szkole nowego supergwiazdora, lecz ty nie umawiasz się na randki z uczniami. Twierdzisz, że to wszystko są kłamstwa, Frost?
– Nic nie wiem o tym nowym chłopaku. Poza tym nigdy nie przysięgałam, że będę singielką, cokolwiek to znaczy. Zapewniam cię – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, bo nigdy nie przysięgałam w tej sprawie, a przynajmniej nie przy świadkach, lecz mimo to się zaczerwieniłam. Drew wiedział, jak do mnie dotrzeć.
Rachel przekrzywiła głowę i spojrzała na mnie.
– Tilly, kochanie, nie chcę wam przerywać, ale dorośli mężczyźni naprawdę nie są o wiele dojrzalsi od uczniów – zaczęła mi perswadować.
– Nie zabroniłam sobie umawiania się na randki – oznajmiłam, choć pewnie żadne z nich w to nie uwierzyło, zwłaszcza że kłamałam. – Jestem po prostu zbyt na to zajęta, by móc mieć bzika na punkcie jakiegoś chłopaka i tracić na to czas. – A w myślach dodałam: „Zwłaszcza na punkcie takiego, który nie spełniałby moich – wygórowanych – oczekiwań”.
– To bardzo rozsądne podejście – skomentowała Rachel. – Miałam nadzieję, że poświęcisz mi trochę zaoszczędzonego w ten sposób czasu i wyświadczysz przysługę...
Wiedziałam, że po to mnie szukała. Mimo to byłam jej wdzięczna, że zmieniła temat.
– To zależy jaką – powiedziałam podejrzliwie.
– Czy mogłabyś jutro po południu sama poprowadzić zajęcia klubu książki uczniów młodszych klas? – spytała z miną osoby zdesperowanej. – Jutro wieczorem mam spotkanie w sprawie naszego festiwalu i muszę na nie przygotować mnóstwo rzeczy, w tym napisać zaproszenie do bardzo szczególnego gościa... Nie będę wymieniać nazwiska, ale gdyby odpowiedział pozytywnie, na pewno bardzo byś się ucieszyła.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– Byłabyś zachwycona, zdumiona, oczarowana! – wykrzykiwała w podnieceniu Rachel, pochylając się nad bibliotecznym kontuarem.
– To mocne określenia – stwierdziłam i spytałam sceptycznie: – Skąd twoja pewność, że ten ktoś wzbudzi we mnie takie uwielbienie?
– Bo nieraz słyszałam, jak entuzjastycznie przyjmujesz jej książki – odparła i powiedziała do Drew: – Czuję, że ty też będziesz bardzo zadowolony ze spotkania z tą pisarką.
Ja i Drew wymieniliśmy spojrzenia. W całej naszej znajomości (choć trwała ona raptem pięć i pół miesiąca) nigdy nie mieliśmy takiego samego zdania na temat żadnej książki. Oczywiście głównie rozmawialiśmy o lekturach szkolnych (no dobra, kłóciliśmy się o nie), a większość ich autorów nie żyła od kilkuset lat, więc szansa, że któryś z nich przybędzie na festiwal literacki w Westerbury, była znikoma. Mimo to nie potrafiłam sobie wyobrazić, że nasze upodobania literackie są w czymkolwiek zbieżne. Zaledwie kilka razy widziałam go w bibliotece, jak coś czytał lub przeglądał, na ogół powieści fantasy lub horrory czy jakieś naprawdę pesymistyczne dzieła. Nie były to złe książki, ale nie w moim guście. Mnie wciągała taka książka, w której od pierwszej strony wiedziało się, że wszystko potoczy się gładko, nawet jeśli pochłonięty lekturą czytelnik nie zawsze rozumiał, jak to się dzieje.
Marszcząc brwi, odwróciłam się do Rachel.
– Poddaję się – oznajmiłam i spytałam: – Kogo więc chcesz zaprosić?
Była tylko jedna autorka, o której potrafiła opowiadać godzinami, moja ulubiona (oczywiście druga po babci). Ale nie wydawało się możliwe, by chodziło o...
– Juanitę Cabrerę – odpowiedziała z szerokim uśmiechem, bardzo z siebie zadowolona.
Zamrugałam oczami. Brakowało mi słów, aby wyrazić zaskoczenie.
Nawet Drew spoglądał na nią zdziwiony.
– Próbujesz tu ściągnąć Juanitę Cabrerę?! – zawołał. – Ale przecież ona rzadko kiedy przyjeżdża do Wielkiej Brytanii.
– Tak nie jest od czasu, gdy wydała Wisielca, a to było prawie dziesięć lat temu! – uniosłam się, zaskakując tą wiedzą Drew, i dodałam: – No co? To informacja z jej strony internetowej.
– Jesteś wielbicielką Cabrery? – spytał z niedowierzaniem.
– A dlaczego miałabym nie być? Sądzisz, że jest za trudna dla czytelniczki romansideł? – odparłam zaczepnie, bo bardzo nie lubiłam, gdy ludzie tak uważali, jakby opowieści o miłości i związkach między ludźmi nie były tak samo ważne jak te o czarach, wojnach i tym podobne. (Ba, uważałam nawet te pierwsze za ważniejsze, skoro jesteśmy skazani na życie wśród innych ludzi. Z pewnością dobre jest wszystko, co pomaga ich lepiej rozumieć).
– Ale przecież nie podoba ci się żadna książka, która nie ma happy endu – zwrócił uwagę Drew. – A Cabrera nie jest znana z gładko toczących się, poprawiających nastrój opowieści. Poza tym nie cierpisz fantasy.
– Cabrera nie uprawia fantasy. Jej proza jest bliższa realizmowi magicznemu – zaprotestowałam. – I tworzy pozytywnych bohaterów, a ich relacje i przyjaźnie z innymi osobami są zakorzenione w rzeczywistym życiu. Podobają mi się wspólnoty, które tworzy. – Poza tym prawie jej wybaczyłam, że mojej drugiej w kolejności ulubionej parze bohaterów literackich – Henriemu i Isabelli z jej powieści Święta ziemia – nie pozwoliła żyć długo i szczęśliwie.
– Oczywiście interesują cię bohaterowie, a nie polityka i społeczne przesłanie jej powieści – odparował Drew, kręcąc głową. – Powinienem był się tego spodziewać.
– Czy nie może mnie interesować jedno i drugie? – spytałam zdziwiona, bo rzeczywiście tak było. – Nie mówiąc już o jej liryzmie i wyobraźni...
– Okej, okej – przerwała mi Rachel, spojrzała na nas błagalnym wzrokiem i spytała: – Czy nie możemy po prostu uznać, że oboje jesteście fanami tej pisarki?
– Pewnie tak – burknął Drew.
Potwierdziłam skinieniem głowy.
– Serio zamierzasz ją ściągnąć do Westerbury na nasz festiwal? – spytałam z niedowierzaniem, bo na tyle, na ile się orientowałam, Juanita Cabrera miała grono wiernych fanów i nie przepadała za dużymi oficjalnymi wydarzeniami.
– Nie na sam festiwal – uściśliła Rachel. – W tym roku w okresie go poprzedzającym realizujemy trzymiesięczny cykl mniejszych eventów w różnych miejscach na naszym terenie. Tak się składa, że właśnie w tym czasie ona będzie w Wielkiej Brytanii...
Pisnęłam podekscytowana, a Drew przewrócił oczami, jakby nie był tym zachwycony tak jak ja.
– Niczego nie obiecuję! – uprzedziła mnie Rachel. – Ale jeśli jutro poprowadzisz spotkanie klubu książki, zobaczę, co da się zrobić.
– W takim razie na pewno je poprowadzę – oświadczyłam z szerokim uśmiechem.
W kieszeni blezera zabrzęczała moja komórka, co znaczyło, że w końcu bezwiednie przesunęłam się w miejsce, gdzie był zasięg. Wyjęłam ją i na widok widniejącego na ekranie powiadomienia omal nie stanęło mi serce. Otrzymałam maila z bloga prowadzonego przez jedną z najważniejszych recenzentek romansów. W jednej chwili zapomniałam o Juanicie Cabrerze i skupiłam się na recenzji, która powoli wczytywała się do mojego telefonu. Śledziłam wzrokiem kolejne słowa, rozkoszując się każdym następnym i uśmiechając się coraz szerzej na widok pełnych pochwał zdań. Ale gdy skończyłam, zdałam sobie sprawę, że w chwili gdy babcia przeczyta tę recenzję, znajdę się w poważnych tarapatach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------