Przeprawa - ebook
Przeprawa - ebook
Tej książki nie napisał zachodni reporter. Jej autorką jest syryjska dziennikarka, która brała udział w protestach przeciw rządowi Al-Asada. Zmuszona do opuszczenia kraju, w latach 2012–2013 trzykrotnie wracała tam z narażeniem życia, by opisać losy rewolucjonistów i zwykłych ludzi gnębionych i zabijanych – najpierw przez reżim, a potem także przez grupy religijnych ekstremistów i ISIS.
Autorka jeździ po kraju i rozmawia z osobami, które straciły wszystkich bliskich, i z tymi, którym udało się zachować resztki nadziei. Przedstawia codzienną udrękę swoich rodaków – dokumentuje postawy, losy, sprzeciw wobec okrucieństwa, bezsilność i gniew. Pisze o ludziach próbujących przetrwać i jakoś żyć pomimo spadających bomb, zrujnowanych domów i skrajnej biedy. Opisuje tych, którzy stawiają opór – walcząc, starając się podtrzymywać więzi, pracując, rodząc dzieci – a kiedy zbliża się kolejny samolot – szukając miejsca, gdzie można się schronić. Pisze o matkach, na oczach których giną dzieci, i o nastolatkach, które muszą sięgnąć po broń.
Lektura książki Samar Yazbek i wstępu Piotra Balcerowicza pozwala zrozumieć genezę i przebieg syryjskiego konfliktu, który z pokojowych demonstracji przekształcił się w krwawą wojnę.
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65271-15-0 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lipiec – sierpień 2013 roku
Oto kolejny dzień, którego nigdy nie zapomnę: dwudziesty lipca 2013 roku. Jak mogłabym zapomnieć chwilę, w której znalazłam się w otchłani bezsensu?
Byliśmy akurat w centrum prasowym w Sarakibie, które dzieliło się na dwie osobne części. Jeden pokój mieścił wyposażenie elektryczne i ładowarki, w drugim był dostęp do internetu i urządzenia komunikacyjne. Ja siedziałam zazwyczaj w tym drugim, gdyż bojownicy do niego nie zaglądali. Było to coś w rodzaju pokoju gościnnego dla przybywających dziennikarzy i innych pracowników mediów, a każdy, kto potrzebował, mógł skorzystać ze sprzętu i z internetu. W kilku miastach i wioskach działacze założyli podobne centra prasowe, dzięki którym rozpowszechniali wiadomości na temat tego, co się dzieje w Syrii.
Właśnie wysyłałam e-maile i robiłam notatki na temat planów projektów dla kobiet. Dookoła mnie leżały rozrzucone kartki z zapiskami o poszczególnych kobietach i ich sytuacji osobistej. Nagle ogarnęła mnie bezsilność. Czułam się kompletnie wyczerpana, a kiedy chciałam wyjść z pokoju i umyć twarz w łazience, poczułam, jakbym straciła grunt pod nogami. Ataki lotnicze sił Al-Asada były nieubłagane. Wróg sprawiał, że byliśmy wciąż w biegu, niczym dzikie zwierzęta, nie wspominając o rozprzestrzeniających się wszędzie grupach dżihadystów, którzy zaczęli się wtrącać w prywatne życie ludzi.
Tego dnia do pokoju łączności zaglądało wielu mężczyzn i atmosfera stała się trochę dziwna z powodu mojej obecności. Powiedziałam im, że chcę tam zaczekać, dopóki nie będę mogła pójść do pierwszej kobiety z listy. W pomieszczeniu panował gwar. Mężczyźni byli młodzi, w większości przed trzydziestką. Byli wśród nich redaktor czasopisma dla dzieci „Zajtoun i Zajtouna”, które dystrybuowano na północy Syrii, fotograf z portalu poświęconego wiadomościom z Sarakibu, człowiek, który nadzorował kręcenie filmów wideo i wysyłanie ich do agencji prasowych. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś bojownik, na przykład z Batalionu Męczenników Sarakibu, którego kwatera znajdowała się tylko dwieście metrów od centrum prasowego. Jako że trwał ramadan, mogliśmy coś zjeść dopiero po wieczornym wezwaniu do modlitwy według lokalnego czasu.
W pewnym momencie rozległ się huk potężnej eksplozji, po której nastąpiły kolejne, sprawiając, że z szyb posypało się szkło. Wszyscy wybiegli z pokoju łączności. W ścianę przyległego pomieszczenia uderzyła bomba kasetowa. W miejscu okna ziała dziura, niebo i ziemia płonęły. Mężczyźni zaczęli krzyczeć, że musimy uciekać, ale ktoś ostrzegł nas, że samolot wciąż krąży w górze i że zostaniemy zaatakowani przez bomby kasetowe i beczkowe. Nie pojmowałam, co się stało. Nie mogliśmy zejść do piwnicy. Bomby kasetowe spadały na ziemię i co chwilę wybuchały. Był z nami polski dziennikarz Marcin Suder, dziennikarz angielski i dwaj dziennikarze syryjscy. Marcin natychmiast wyszedł na ulicę i zaczął fotografować niebo.
– Idę z tobą! – krzyknęłam, zbierając swoje papiery i upychając je w torbie.
Wsiadłam do samochodu z Muhammadem, Manhalem i Marcinem. Jadąc, omijaliśmy niektóre uliczki, żeby przypadkiem nie zdetonować bomb kasetowych. Jeden z pocisków, który wylądował niedaleko centrum prasowego, spalił ziemię i najbliższe otoczenie. Okoliczne budynki zostały zniszczone przez trzy kolejne bomby beczkowe. W ich pobliżu pracowali już trzej młodzi mężczyźni, którzy wyciągali ofiary. Z budynków nie zostało praktycznie nic. Wszędzie leżał tylko gruz i przykryte pyłem ciała, które ratownicy wydobywali spod ruin. Wszystko wokół było w jednolitym kolorze. Ja też zaczęłam fotografować tę scenę.
– Jedźcie do szpitala. Będziecie tam potrzebni – zawołał jeden z młodych mężczyzn.
Ledwie ruszyliśmy, spadła przed nami bomba kasetowa, wzniecając potężny pożar. Gdy usiłowaliśmy zawrócić, usłyszeliśmy przez krótkofalówkę Muhammada, że na szpital również poleciały bomby kasetowe i że pocisk trafił w pobliski dom. Mimo to ruszyliśmy w stronę szpitala. Po drodze spotykaliśmy tylko ludzi, którzy musieli opuścić swoje domy. Wiele osób uciekało z Sarakibu. W górze nadal było słychać silnik samolotu.
– Czuję się jak szczur złapany w pułapkę. Wydaje mi się, że Al-Asad zabija nas dla zabawy – powiedziałam do pozostałych. Nikt mi nie odpowiedział, ale był to chyba najlepszy opis sytuacji, w której reżimowe samoloty i pociski atakowały nasze miasto. Szpital leżał na obrzeżach Sarakibu, a ponieważ niedaleko przebiegała autostrada, był wiecznie wystawiony na ostrzał.
W szpitalu zastaliśmy grupkę mężczyzn z twarzami pokrytymi pyłem, jeden siedział skulony na zakrwawionym krześle. Przy wejściu przepychali się ludzie, którzy zmierzali w przeciwnych kierunkach, wszyscy mieli w oczach przerażenie. Lekarz, znajomy moich towarzyszy, wyszedł po nas i wprowadził nas do sali. Pochodził z Sarakibu, miał trzydzieści lat i był wściekły.
– Inni lekarze uciekli, a na zewnątrz stoją ludzie, którymi trzeba się zająć. Co mam robić? Brakuje mi leków. A ludzie umierają. Mieszkańcy wpadają w gniew. Co mam robić?
Ktoś załomotał w drzwi i krzyknął na lekarza, żeby z nim poszedł: na jeden z oddziałów przyniesiono rannego młodego mężczyznę. Brakowało lekarstw, sprzętu, prądu, wody – praktycznie wszystkiego. Ranny wrzeszczał. Weszłam do innej sali. Stały na niej dwa łóżka, na każdym były kobiece zwłoki. Zbliżyłam się do nich.
– Zginęły dzisiaj od wybuchu bomb beczkowych – poinformował mnie pielęgniarz.
– Mogę na nie spojrzeć? – zapytałam.
Zrobił zdziwioną minę, ale odparł:
– Proszę.
Podeszłam jeszcze bliżej i uniosłam przykrycie z twarzy pierwszej z ofiar. Mogła mieć około czterdziestki. Wyglądała, jakby spała, gdyby nie plama krwi na twarzy. Przykryłam ją z powrotem i zaczęłam się gapić za okno. Usiadłam na drugim łóżku obok zwłok. Niebo ryczało silnikami samolotu.
– Co ty wyprawiasz? – huknął na mnie inny młody mężczyzna.
Zdałam sobie sprawę, że siedzę pomiędzy dwoma ciałami i dotykam jednego z nich. Wstałam spokojnie. Nie byłam sobą. Mogłam się opanować jedynie dzięki obojętności, w której schowałam się jak w kokonie. Dołączyłam do swoich towarzyszy na sali pełnej martwych i rannych.
Lekarz dalej szalał.
– Co mam dać tym ludziom?! Nic dla nich nie mam! Mogą co najwyżej umrzeć! Boże! Boże! – powtarzał ciągle.
Przed wejściem do szpitala jakiś mężczyzna niósł na rękach zwłoki swego syna, szlochając:
– Chwalmy Pana. Al-hamdu li-(A)llah11. Chwalmy Pana. O Boże, o Boże!
Ludzie tłoczyli się na zewnątrz wśród krzyków i zamieszania. Pobliski budynek stał w ogniu.
Podeszłam do białej furgonetki zaparkowanej przy bramie szpitala. Z tyłu leżały trzy ciała: matki i dwojga jej dzieci, wszystkie owinięte w przetarte prześcieradła. Biedacy zawsze umierali pierwsi. Spod podniszczonego materiału wyzierały stopy kobiety, suche i popękane. Wśród dużych plam krwi widać było orzechowe włosy chłopca. Później dowiedziałam się, że spadła na nich bomba beczkowa, chociaż nie mieszkali w centrum, i że zginęli na miejscu, mimo że pocisk eksplodował w powietrzu. Zabiły ich odłamki. W furgonetce było pełno krwi.
Nieopodal na chodniku siedział mężczyzna, pustym wzrokiem wpatrywał się w drzwi szpitala. Spojrzenie miał niewidzące. Był to częsty widok: ludzie siedzieli obok sceny potwornej jatki albo przy ciałach swoich bliskich i gapili się w próżnię.
Zbliżyłam się do furgonetki.
– Niech Bóg się nad nimi zlituje – powiedziałam.
Wtedy mężczyzna spojrzał na mnie.
– Oby Bóg przyniósł ci pokój – odpowiedział, po czym znowu zamilkł.
Odeszłam od furgonetki, kiedy pojawiło się kilku młodych mężczyzn, żeby wnieść zwłoki do szpitala. Przy podnoszeniu spod prześcieradła wymknął się warkoczyk dziewczynki, a potem jej twarz. Dziecko, może czteroletnie, na nogach wciąż miało sandały, chociaż u jednej stopy nie było w ogóle palców. Tylko otwarte naczynia krwionośne i masa krwi. Podbiegłam do niosących dziewczynkę i spróbowałam przykryć jej okaleczoną nogę, podwijając materiał. Palce ubrudziłam sobie krwią.
– To szósta bomba beczkowa dzisiaj – stwierdził inny mężczyzna, przekrzykując hałas, gdy naprzeciwko nas wyrósł tuman pyłu.
Ten sam helikopter zrzucał już siódmą bombę nad centrum miasta, po czym zawrócił i zrzucił następną. We wzbitym kurzu nie widzieliśmy siebie nawzajem.
– To piekło! – krzyknęłam i zaczęłam chodzić w kółko. Widziałam tylko pył. Grzmiący odgłos rozdzierał mi uszy.
– Zabierzemy cię do domu – oznajmił gniewnym tonem Muhammad. – Tutaj jest dla ciebie zbyt niebezpiecznie.
– Ale w domu nie jest ani trochę bezpieczniej! – odparłam i przestałam dreptać w kółko.
Gdy szliśmy do samochodu, lekarz zawołał za nami:
– Oby wróciły dni MiG-ów i broni chemicznej. Były litościwe w porównaniu z bombami beczkowymi, które niszczą wszystko na swojej drodze. Nie sposób się przed nimi uratować – dodał.
– Chcą otworzyć tędy drogę prowadzącą do cegielni – oświadczył bojownik, który jechał z nami samochodem. Przez cały czas siedział na tylnym siedzeniu, wciśnięty między pozostałych młodych mężczyzn. – Bombardują nas nieprzerwanie od tygodnia. Musi pani stąd uciekać!
Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Nie chciałam wdawać się w dyskusje. Gdy samochód zatrzymał się pod domem Abu Ibrahima, cała gotowałam się z gniewu.
– Kiedy wrócicie? – zapytałam ich.– Musimy sprawdzić, co da się zrobić dla ofiar. Przy tobie jesteśmy bardziej nerwowi. Zostań tutaj. Skontaktujemy się z tobą później przez krótkofalówkę Abu Ibrahima.
Z każdym dniem stawało się dla mnie jasne, że nie będę mogła nawet myśleć o powrocie tutaj, chociaż tak o tym marzyłam. Mimo że mieszkałam na wygnaniu we Francji, nie nauczyłam się jeszcze francuskiego, bo wiedziałam, że chcę wrócić do Syrii i zamieszkać na północy. Aż do tej pory Paryż był dla mnie tylko przystankiem.
Tamten wieczór spędziłam w domu z Nurą, Ajusz i staruszkami. Wszystkie były tam, gdzie je zostawiłam, przy czym Nura wpadła w panikę. Nie zeszły do schronu, ponieważ nie widziały w tym sensu. Staruszki milczały jak zwykle, a Nura modliła się na stojąco, podczas gdy Ajusz i ja tylko patrzyłyśmy na siebie. W końcu poszłam do kuchni i zaparzyłam kawę. Właśnie wtedy do środka wpadł Majsara.
– Chodźcie! Idziemy! Opuszczamy Sarakib! – wołał.
Zostałyśmy wysłane do schronu przygotowanego przez Abu Ibrahima w meczecie w Al-Maszrafijji, wiosce leżącej około godziny jazdy samochodem na północny zachód. Złościłam się, ponieważ przyjechałam tu po to, by być świadkiem wydarzeń, a nie mogłam nim być, siedząc w schronie w odległym meczecie. Podobne sytuacje powtarzały się raz po raz: konfrontacja ze śmiercią i nasza bezradność. Opór sprowadzał się wówczas do patrzenia na śmierć i słuchania późniejszych wiadomości. Cóż innego mogli zrobić nieuzbrojeni cywile w obliczu ostrzału, rakiet i bombardowania? Nie byli w stanie się bronić. Nawet broń rebeliantów była bezużyteczna, chociaż to cywile najczęściej tracili życie.
W drodze do miejsca tymczasowego przesiedlenia widzieliśmy tłumy ludzi opuszczające Sarakib. Przez krótkofalówkę usłyszeliśmy, że jeden z bojowników rozbroił bombę kasetową, która spadła na czyjś dom, tym samym zapobiegając eksplozji. Kilka domów na prawo od naszego zostało jednak zrównanych z ziemią.