Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu - ebook
Przeprowadzę cię na drugi brzeg. Rozmowy o porodzie, traumie i ukojeniu - ebook
Aby każda kobieta mogła doświadczyć swojego porodu tak, by stał się dla niej źródłem siły, radości i mocy. I dla wszystkich kobiet, które nie znajdują słów dla opisania ran zadanych im, gdy rodziły.
Justyna Dąbrowska wraca do swojego najważniejszego tematu: do kobiety w ciąży i tej, która właśnie urodziła dziecko. Po latach od sukcesu akcji „Rodzić po ludzku” porozmawiała z kobietami, które z różnych powodów nie chcą wspominać swojego pobytu w szpitalu położniczym. Pyta je – z czym zostałaś? Justyna Dąbrowska słucha ich historii a potem wyjaśnia językiem psychoterapeutki co w danej sytuacji się tak naprawdę stało. To są sytuacje, które nigdy nie powinny się wydarzyć, ale się dzieją - autorka chce powiedzieć kobietom: to nie Wasza wina. Dzięki tym rozmowom, dzięki słowom które znajduje psychoterapeutka krzywda kobiet zyskuje swoje imię, autorka ma nadzieję, że dzięki temu traumy mogą zacząć się leczyć. Autorka zastanawia się również, gdzie bije źródło przemocy systemowej, która wciąż ma miejsce w szpitalach.
Drugą część książki stanowią rozmowy z położnymi o tym, jak może wyglądać dobry poród, taki, w którym rodzi się mocna, świadoma swojej siły matka, która może rozpocząć nieobciążoną cierpieniem relację z nowo narodzonym dzieckiem.
To książka zarówno dla kobiet, które zostały źle potraktowane, pozostały z traumą jak i dla tych, które chcą świadomie przygotować się do porodu, zastanowić nad tym jakie mają potrzeby i dowiedzieć się jakie mają prawa w porodzie. Książka będzie także nieocenioną pomocą dla wszystkich osób, które chcą prawdziwie wspierać kobiety w czasie, kiedy stają się matkami.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4277-1 |
Rozmiar pliku: | 548 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
When the mother’s own cries are heard, she can hear the cries of her child.
Selma Fraiberg, Ghosts in the Nursery
Piszę tę książkę, bo ktoś musi wystąpić w imieniu młodych matek, które mają swoje pierwsze czy drugie dziecko i które z konieczności są zależne od innych ludzi.
D.W. Winnicott, Dziecko, jego rodzina i świat
WSTĘP
Chciałabym, aby każda kobieta mogła doświadczyć swojego porodu tak, by stał się on dla niej źródłem siły, mocy i radości. Aby było to budujące doświadczenie, w którym ból zostaje przekształcony w coś dobrego i pożytecznego. Aby dzień, w którym kobieta rodzi jako matka, zapisał się w jej wspomnieniach jako święto. Lubię myśleć o doświadczeniu porodu jak o przejściu na drugi brzeg rwącej rzeki. Jest w tym wydarzeniu coś żywiołowego i niepowstrzymanego – konfrontacja z siłami natury, z życiem w samej jego bolesnej, ale też wspaniałej istocie. Na drugim brzegu jest spotkanie z własnym, dopiero co narodzonym dzieckiem, chwila, którą się zazwyczaj pamięta do końca życia. Chciałabym, aby kobieta w jednym z tych najważniejszych momentów swojego życia była otoczona nie tylko profesjonalną opieką, lecz także troską, szacunkiem i zrozumieniem. I to bez względu na to, czy rodzi w szpitalu, w domu narodzin, czy w sali operacyjnej.
A jak wygląda rzeczywistość?
Aleksandra: Byłam świadoma, że urodziłam, ale jednocześnie miałam wrażenie, jakbym była obok, za szybą. Czułam zawód, że nie ma we mnie żadnej euforii, tylko pustka.
Anna: Nie miałam pojęcia, co się dzieje, nikt mi nic nie mówił. Jakby to wszystko mnie nie dotyczyło, jakbym była jakąś rzeczą, a nie podmiotem tego wszystkiego. Leżałam, nie mogłam się ruszyć, byłam strasznie zmęczona. I przerażona. Teraz wiem, że to był początek stresu pourazowego.
Dagmara: Niestety nie mieliśmy z synkiem kontaktu skóra do skóry. W pierwszej minucie dostał 8 punktów, ale coś im nie pasowało z kolorem skóry i mi go zabrali.
Iza: Jak mnie zaczęli przebierać do operacji, to spojrzałam na naszą położną i mówię: „Widzę, że jesteś rozczarowana...”. A ona: „Jak mam nie być rozczarowana, skoro ci się nie udało”. Te słowa zapamiętam do końca życia: „nie udało ci się”.
Joanna: Całe to nasze pożegnanie trwało krótko, może z pięć minut? Dostałam Kubę na ręce, chwilę na niego popatrzyłam, potem wziął go mąż i już. Chciałabym, żeby go nam zostawili na trochę, żeby ktoś zapytał, czy potrzebuję jeszcze czasu. A oni weszli, zabrali go i takiego zawiniętego w becik odłożyli na półkę...
* * *
W latach 80., w trakcie bardzo ważnej konferencji jedna z panelistek wstała z krzesła, podeszła do stołu konferencyjnego i położyła się na nim na plecach. Podniosła zgięte w kolanach nogi i zapytała ludzi na sali: „Jak można urodzić dziecko w takiej pozycji?!”.
Tą panelistką była Sheila Kitzinger, antropolożka i działaczka na rzecz praw kobiet. Kitzinger odwiedziła Polskę w 1993 roku, była jedną z uczestniczek konferencji „Jakość narodzin, jakość życia”. Od tego spotkania zaczęły się zmiany – grupa kobiet, które miały dość polskiego, totalitarnego położnictwa, rozpoczęła rewolucję na porodówkach.
Zapoczątkowana przez Annę Otffinowską i Ewę Smuk-Stratenwerth, a potem podchwycona przez Gazetę Wyborczą akcja „Rodzić po Ludzku” rzeczywiście wniosła na sale porodowe wiele dobrego. Kobiety mogą dziś rodzić razem ze swoimi bliskimi, nikt im nie goli łona tępą żyletką, a tuż przed wejściem na porodówkę nikt nie zarządza obowiązkowej lewatywy z zimnej wody. Coraz częściej można rodzić w jednoosobowej sali, w której łatwiej o intymność. W trakcie porodu można napić się wody, a czasem nawet coś przegryźć. Prośby, by noworodka położyć na brzuchu matki, nikt dziś już nie traktuje jak fanaberii. Dzieci (jeśli są zdrowe) mogą być razem z matkami, nie leżą na zbiorowych salach dla noworodków.
A jednak po tylu latach od pierwszej akcji „Rodzić po Ludzku” w polskich szpitalach położniczych kobiety wciąż doświadczają złego traktowania. A bywa, że i przemocy.
Jako psychoterapeutka zajmująca się od lat terapią okołoporodową spotykam te kobiety w gabinecie. Usłyszałam wiele historii, które nigdy nie powinny się były wydarzyć, a z każdą z nich rósł we mnie bunt: to nie może tak wyglądać. Dlatego postanowiłam napisać tę książkę. Ogłosiłam w mediach społecznościowych, że szukam kobiet, które chciałyby się ze mną podzielić historiami o tym, jak źle potraktowano je na porodówce. Reakcja była natychmiastowa. W ciągu zaledwie kilku godzin napisało do mnie kilkadziesiąt osób! To mnie umocniło w postanowieniu, że muszę się zająć tym tematem. Postanowiłam wydobyć na światło dzienne porodowe traumy, o których tak mało się mówi. Nazwać rzeczy po imieniu. Aby kobieta, która w trakcie porodu doświadczyła złego traktowania, dostała ode mnie słowa do opisania swoich przeżyć i zyskała przekonanie, że to, co ją spotkało, to nie jest jej wina.
* * *
Wiele kobiet długo pamięta ten dzień. Chwilę, kiedy rodziłyśmy się jako matki. Pamiętamy, jak nas potraktowano, co usłyszałyśmy, jakich słów, jakich czynów zabrakło.
W rękach położnej leży wtedy nie tylko fizyczne zdrowie kobiety, która rodzi, i nie tylko zdrowie jej dziecka. Położna trzyma w dłoniach także to, jak ta kobieta będzie o sobie myśleć przez kolejne lata. Od tego, jak będzie wspominać swój poród, zależy w dużej mierze i to, jak będzie budować relację z dzieckiem. Czy znajdzie w sobie siły na tę ogromną transformację, która ją czeka zarówno w życiu codziennym, jak i w jej ciele i w umyśle? Czy zdoła uruchomić w sobie ową gościnność niezbędną do stworzenia więzi z nowym, zupełnie nieznanym człowiekiem, którego wylosowała na genetycznej loterii?
Od tego, jak kobieta wspomina poród, zależy również to, jak się czuje w swoim ciele, czy jest z niego dumna, czy też zaczyna postrzegać je jak źródło osobistej porażki. Od tego, czego doświadczyła w porodzie, zależy też, czy wróci jej ochota na seks.
Poród jest początkiem wspólnej historii kobiety i dziecka po drugiej stronie brzucha. Chciałabym, żeby ten początek był trampoliną w macierzyństwo. Żywiołowym upodmiotowieniem.
Czy to możliwe?
Marzy mi się, żeby tak było.
Wciąż usiłuję zrozumieć, jak to możliwe, że w XXI wieku na porodówkach w środku Europy nadal zdarza się przemoc. Co ją wywołuje?
Nie napisałam tej książki przeciwko lekarzom ani przeciwko położnym. Wiem, że praca położnej jest ciężka, stresująca i często niedoceniana. Mimo że ten zawód jest samodzielny, w większości szpitali wciąż utrzymuje się dawna hierarchia: położne podlegają lekarzom i są od nich zależne, nie zawsze traktowane z szacunkiem.
Bywa, że położne mają wszystkiego dość i puszczają im nerwy. Ale przecież to nie rodząca kobieta jest tego przyczyną. Kobieta liczy na to, że to właśnie położna, nikt inny, przeprowadzi ją na drugi brzeg tej rzeki.
Że nie będzie musiała iść sama.
* * *
W pierwszej części tej książki dzielę się z Tobą historiami kobiet, które do dziś nie mogą się otrząsnąć z tego, jak zostały potraktowane. Myślę, że należy im się szacunek, współczucie, zrozumienie, przeprosiny.
Ta część może boleć, bo jest zbudowana z opowieści o krzywdzie. Jeśli sama masz za sobą traumę, czytaj ostrożnie, bądź dla siebie łagodna, daj sobie przyzwolenie na łzy i inne reakcje z ciała. Zastanów się, czy chcesz o tym z kimś porozmawiać. A może potrzebujesz do mnie napisać ([email protected])? Na każdy list odpiszę.
W tej części głos mają kobiety, które doświadczyły czegoś, co nie powinno się było zdarzyć. O pięknych porodach, bo przecież i takie mają miejsce, przeczytasz w dalszej części książki.
Jeśli jesteś kobietą przed porodem, wiedz, że mówimy o tym, co boli, żeby móc się wspólnie zastanowić nad tym, jak to zmienić. Ta część może pomóc Ci określić, czego potrzebujesz, a czego na pewno nie chcesz. Może zdecydujesz się na poród z doulą albo wybraną przez siebie położną?
W kolejnej części usiłuję opowiedziane mi przez kobiety krzywdy zrozumieć. Nadać im poszczególne imiona – „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Jestem przekonana, że to może przynieść terapeutyczny efekt. To, co nazwane, nie jest już tak groźne. Próbuję też się zastanowić, dlaczego w polskim położnictwie wciąż trudno o empatię, zrozumienie, życzliwość.
W następnej części głos zabiorą położne pracujące w miejscach, gdzie podstawą pracy z rodzącymi kobietami są szacunek, świadomość emocji, profesjonalizm. Opowiedzą o tym, czym może być poród, a ja spróbuję wspólnie z nimi zastanowić się nad tym, jak zmienić to, co nie działa. Porozmawiam także z psychoterapeutką, która na co dzień zajmuje się kobietami w ciąży i po porodzie. Mam nadzieję, że lektura tej rozmowy będzie kojąca.
Na końcu książki umieściłam dodatek z informacją o prawach w czasie porodu, ze słownikiem ważniejszych pojęć oraz kontaktami do placówek zajmujących się nieodpłatną pomocą dla kobiet w kryzysie narodzin.
Zapraszam Cię do tej wspólnej wędrówki na drugi brzeg, jestem bardzo ciekawa Twoich wrażeń.
Justyna DąbrowskaI.
W TRYBACH BEZDUSZNEJ MACHINY. OPOWIEŚCI
Rzadko poród postrzega się jako sposób poznania i doświadczania naszych ciał lub odkrycia naszych fizycznych i psychicznych bogactw.
Adrienne Rich, Zrodzone z kobiety
EWA
STRACH ZAMIAST MIŁOŚCI
Nigdy wcześniej nie chciałam mieć dziecka.
Dlaczego?
Nie miałam tego wyrazistego pragnienia, które czasem mają inne kobiety. To się zmieniło, kiedy poznałam mojego męża – pragnienie dziecka zrodziło się we mnie z miłości. Córka była więc planowana, chciana i wyczekana. Nawet się nie spodziewaliśmy, że tak łatwo uda nam się zajść w ciążę, że nie będziemy przechodzili przez żadne komplikacje. Niedawno przenieśliśmy się z Warszawy nad morze, dostałam tu nową pracę. O ciąży dowiedziałam się w pierwszym miesiącu tej nowej pracy, ale pracodawca okazał się bardzo rodzinny, więc nie było z tym żadnego problemu. Wszystko się naprawdę świetnie układało. Nawet fakt ogłoszenia pierwszego lockdownu zadziałał na naszą korzyść. Przed porodem byliśmy razem przez więcej czasu, niż mogliśmy się spodziewać.
Zapisałaś się do szkoły rodzenia?
Tak. Prowadził ją szpital w mieście, w którym chcieliśmy rodzić. Postanowiliśmy się upewnić, że to dobry wybór, i uzyskać zapewnienie co do rzeczy, na których nam zależało. Byłam więc bardzo dobrze przygotowana i spokojna. Nie czułam lęku – w końcu miałam pierwszy raz spotkać się z naszą córką. Niestety poród nie chciał się zacząć sam z siebie i dziesiątego dnia po terminie dostałam skierowanie na indukcję.
Pojawiliśmy się z mężem w szpitalu rano. Powiedziano nam, że mąż będzie mógł dołączyć, gdy zacznie się akcja, jak już będę na porodówce. Jeszcze na izbie przyjęć czułam się traktowana bardzo podmiotowo. Wszyscy zwracali się do mnie z szacunkiem, uważnie, „pani Ewo...”, itd.
Kiedy to się zmieniło?
Kiedy przekroczyłam próg oddziału i przekazałam dokumenty. Przestałam być osobą, a stałam się pacjentką. Kiedy to analizowałam po czasie, dotarło do mnie, że po przekroczeniu tego progu pacjentka zostaje wprzęgnięta w serię zadań, które ma do wykonania, i etapów, które musi po kolei zaliczyć. Gubi się taki zwykły, ludzki i naturalny kontakt. Nie ma na niego czasu. Przechodzi się z pokoju do pokoju, wypełnia kolejne dokumenty, odpowiada na pytania, ewentualnie jest się zostawioną samej sobie. Ta machina dosyć szybko się kręci, więc trzeba włożyć wysiłek, żeby się w niej nie zgubić, nie posiać dokumentów, wszystko spamiętać. To jest mechaniczne, towarowe, dehumanizujące. Choć rozumiem, że umożliwia szpitalowi sprawne funkcjonowanie, jednak to przedmiotowe traktowanie mnie zaskoczyło.
Stałam się więc pacjentką, trybikiem w szpitalnej maszynerii, która ma za zadanie jak najszybciej urodzić dziecko. Trafiłam na oddział patologii ciąży.
Leżałam i czekałam, co będzie dalej. Pojawił się lekarz, zaprosił do gabinetu, dostałam kroplówkę z oksytocyną i żel z prostaglandynami. Lekarz tłumaczył, co podaje i dlaczego, to było w porządku.
A co było nie tak?
Wróciłam na patologię i po jakimś czasie zaczęłam mieć intensywne skurcze. Byłam zdziwiona, że tak szybko i że to aż tak boli. Nie chciałabym tu wyjść na osobę, która dramatyzuje, wiem przecież, że na poród składa się silny ból. Mam za sobą wypadek motocyklowy za granicą, skomplikowane złamania, operacje. Przeszłam też ciężką rehabilitację i sam ból nie był dla mnie problemem. Tylko wtedy – w obcym kraju – czułam się bardzo zaopiekowana i zrozumiana. A tutaj, gdy zaczęły się bóle, nikogo przy mnie nie było. Moje cierpienie było traktowane jak coś oczywistego. Nie dostałam żadnego potwierdzenia, że to, co się dzieje, jest normalne (lub nienormalne), usłyszałam tylko: „to jest wczesny etap”, „rozwarcie jest małe”, „trzeba leżeć” i tyle.
Zdałam sobie wtedy sprawę, że w zasadzie wszystko, z czym przyszłam do szpitala, straciło znaczenie. Na przykład miałam ze sobą plan porodu, który był omawiany w naszej szkole rodzenia. Plan porodu można zresztą pobrać ze strony szpitala, w którym rodziłam. Ale nikt mnie w żadnym momencie o niego nie zapytał, nikt nie był zainteresowany. Nie było momentu, żebym mogła z kimś porozmawiać, jak sobie to wszystko wyobrażam, czego potrzebuję, jakie mam pytania. Cały poród był zorganizowany w taki sposób, że po okresach czekania, samotności, bólu i bezsilności następował czas intensywnej akcji – pojawiało się kilka osób, czegoś ode mnie oczekiwano, zadawano szczegółowe pytania, na które musiałam szybko odpowiadać. I tak naprzemiennie.
Nie bardzo mogłam się ruszać, bo przez większość czasu byłam podłączona do KTG, leżałam więc dość usztywniona, w jednej pozycji, co nie pomagało. Nie mogłam nigdzie wychodzić, nie miałam żadnej piłki, drabinki, czegokolwiek, co pomogłoby rozładować ból. Wtedy zdałam sobie sprawę, że te wszystkie ćwiczenia oddechowe, których się uczyłam, są zupełnie nieadekwatne do tej sytuacji, i trochę nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić.
Dopiero około siódmej wieczorem przenieśli mnie na porodówkę. Wtedy mogłam zadzwonić po męża.
Jak zachowywały się położne?
Początkowo zrobiły na mnie wrażenie kontaktowych, znających się na rzeczy. Zaufałam im na wejściu. Ich przełożona miała umiejętność skracania dystansu, coś mówiła o kolorze włosów, jaki sobie właśnie strzeliła u fryzjera, i przez moment miałam wrażenie, że nie jestem na porodówce, ale u kogoś znajomego, bliskiego, kto potrafi się mną zaopiekować. Potem zdałam sobie sprawę, że ona w zasadzie w ogóle mnie nie słucha, że nie ma tam miejsca na moje pytania ani na to, o co proszę. A przede wszystkim prosiłam o znieczulenie.
Wybrałam szpital właśnie ze względu na obecność anestezjologów, wiedziałam, że w wielu miejscach jest z tym duży problem. A ten szpital reklamował się, że zawsze na dyżurze jest dwoje anestezjologów. Prosiłam więc o znieczulenie, ale najpierw mnie zbywano, że to „za wcześnie”, potem słyszałam, że anestezjolog „już idzie”, a gdy mąż się w końcu wkurzył i poszedł szukać kogoś decyzyjnego, został spacyfikowany i usłyszał, że „nie wolno wychodzić z sali, bo jest covid”. W końcu ktoś mu powiedział, że w mojej sytuacji lepiej, żeby znieczulenia nie było, bo dziecko jest duże i to może wpłynąć na moje parcie. Mąż wrócił i mi powiedział, że znieczulenia nie będzie. To było strasznie niesprawiedliwe, że najważniejsza dla mnie na tamten moment decyzja zapadła całkowicie poza mną. A ból był coraz silniejszy.
To był tylko fizyczny ból?
Pewnie wszystkie kobiety czują w jakimś momencie, że nie dadzą rady, że za chwilę umrą. Ale to nie znaczy, że w tamtym momencie to uczucie nie jest przeżywane bardzo serio. Nie wiedziałam, czy to, co się ze mną dzieje, jest normalne, czy nie zagraża mojemu życiu. Nie było nikogo, z kim mogłabym o tym lęku porozmawiać – zweryfikować, sprawdzić, dowiedzieć się. Na przykład lekarz, który co jakiś czas zaglądał do mojej sali, sprawiał, że nawet położne truchlały. Tak jak wcześniej były dość rozszczebiotane, to gdy wchodził, stawały do inspekcji. Nie był niemiły, ale formalny, sztywny. Trzymał ręce złożone z tyłu, jakby był niezadowolony, że jest wzywany. Choć moja akcja porodowa wydawała się już zaawansowana, to gdy wchodził, wszystko się zatrzymywało. I trochę był zły na położne, że go wzywają „bez sensu”, bo „nic się nie dzieje”, a to po prostu moje ciało było przerażone jego osobą. Adrenalina mi skakała i to hamowało oksytocynę.
Miałam wrażenie, że lekarze i położne nie są po to, żeby mnie przez ten poród przeprowadzić, ułatwić mi go. Chodziło raczej o to, bym urodziła jak najszybciej i żeby wszyscy mieli to już z głowy. Trudno to rozpisać dokładnie na słowa, gesty, postaci dramatu, ale im dłużej analizuję swój poród, zastanawiając się, dlaczego był dla mnie tak trudny, tym bardziej to do mnie dociera.
Więc dlaczego?
W moim planie porodu napisałam wyraźnie, że bardzo mi zależy na ochronie krocza. Dużo ćwiczyłam przed porodem, robiłam sobie masaże, piłam napar z liści malin, żeby się jak najlepiej przygotować. Znam wytyczne WHO, zdaję sobie sprawę, że nie zawsze można uniknąć nacięcia. Ale wiem też, że w Polsce wciąż większość kobiet się rutynowo nacina, a ja bardzo tego nie chciałam. No i w decydującym momencie położna mnie po prostu poinformowała, że właśnie to robi. Nie zapytała, nie tłumaczyła. Oczywiście, w tamtej sytuacji nie byłam w stanie z nią polemizować. Przypuszczam, że chodziło o przyspieszenie sprawy, a niekoniecznie, że tak było trzeba. Urodziłam w ciągu trzech godzin od trafienia na salę porodową.
Jak duże zrobiono nacięcie, zorientowałam się dopiero chwilę po porodzie. Zamiast przywitać córkę w kontakcie skóra do skóry, musiałam ją przekazać mężowi, bo sama byłam zszywana przez 40 minut. Może dzięki temu ona i mąż mają teraz taką niesamowicie silną więź? Mąż od razu ją pokochał. Bardzo możliwe, że ten poród miał wpływ na to, że trochę mi zajęło pokochanie mojej córeczki... Dopiero po jakimś czasie dotarła do mnie ta fala miłości, bo początkowo czułam głównie strach. Może to dlatego, że pierwsze doświadczenie bycia matką wiązało się dla mnie właśnie ze strachem? Na szczęście nie miałam żadnych problemów z karmieniem piersią, dzięki temu spędziłyśmy dużo bardzo bliskiego czasu i oksytocyna zaleczyła tamte rany.
Żałujesz czegoś?
Kiedy byłam w ciąży, moja mama, która pracuje w ochronie zdrowia, namawiała mnie, żebym rodziła w jej szpitalu. Powiedziałam, że nie chcę być traktowana jak francuski piesek, na którego się chucha i dmucha. Teraz wiem, że mama próbowała mi coś ważnego powiedzieć, ale wtedy tego nie rozumiałam. Mąż z kolei proponował, żebyśmy rodzili w prywatnym szpitalu, ale uznałam, że to niepotrzebne, wszystkie moje koleżanki rodziły w publicznych szpitalach i myślałam, że na pewno zostanę potraktowana dobrze.
To, z czym się zderzyłam, to nie są dramatyczne, traumatyczne sytuacje, ale boli mnie sam fakt, że w sytuacji tak granicznej zespół doskonale przygotowanych, profesjonalnych kobiet nie był w stanie przeprowadzić mnie przez to doświadczenie. Przecież te kobiety też kiedyś rodziły swoje dzieci. Niektóre mają już wnuki. Czy takiego porodu życzyłyby swoim córkom?
Z czym zostałaś?
Fizycznie została blizna. Jest tam ślad, niezbyt uciążliwy, nie mam dolegliwości. Co do emocji, mam poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Nie mogę się pogodzić, że kobiety w XXI wieku muszą przechodzić przez coś takiego. Nikt nam nie ułatwia tego wysiłku, a znieczulenie – oczywiste przy każdej innej operacji – jest traktowane jako fanaberia. Kluczowa jest jednak nieobecność osób, które realnie mogłyby pomóc przeprowadzić kobietę przez to doświadczenie. To mnie boli do tej pory.
W filozofii jest taka metoda dochodzenia do wiedzy, kiedy nie mówi się drugiej osobie, jak jest, tylko uruchamia w niej to, co Sokrates nazywał umiejętnością „urodzenia prawdy”. To jest sztuka, żeby umiejętnie poprowadzić drugą osobę tak, żeby sama tę prawdę urodziła. W dziedzinie myśli byliśmy w stanie opracować coś takiego już w starożytności. A w tej najbardziej fizycznej, intymnej, dotykającej ciała – to wciąż jest problem.
MONIKA
JESZCZE BĘDZIESZ MI WDZIĘCZNA
Zaszłam w ciążę w bardzo dla mnie specjalnym czasie.
To było niedługo po śmierci mojej mamy, którą przedtem się długo opiekowałam. Mówię o tym, bo to jest istotne. Mama odeszła po długiej chorobie i nawet nie zdążyła się dowiedzieć, że będę miała dziecko. W tym roku mija pięć lat, jak zmarła.
W związku z tym, jaką miałyśmy relację – w doświadczenie macierzyństwa szłam z radością, oczekiwaniem, że to będzie coś wspaniałego. I starałam się zadbać o siebie, tak jakby to moja mama się mną opiekowała.
Przygotowywałaś się?
Tak, zaczęłam zresztą dość wcześnie. Była pandemia, nie wiedziałam, czy mąż będzie mógł ze mną być. Nie zdecydowałam się na doulę, ale zaczęłam szukać położnej, wiedziałam, że chcę mieć w szpitalu „swojego człowieka”. Żeby był ze mną ktoś, kto mnie zna, kto wie, czego potrzebuję, z kim mam wszystko omówione. Długo szukałam właściwej osoby, czytałam opinie na forach, rozpytywałam i w końcu znalazłam.
Czym się kierowałaś?
Rozmawiałam z różnymi położnymi, ale z żadną nie czułam takiego dobrego przepływu, może były dla mnie nieco zbyt ostre? W końcu znalazłam tę odpowiednią. Pierwszą rozmowę odbyłyśmy przez telefon, bo z powodu pandemii nie można było się spotykać. I w tej rozmowie poczułam zrozumienie – ona kończyła za mnie zdania, jakby mnie rozumiała w lot. Pomyślałam, OK, chyba ona czuje, o co mi chodzi. Pamiętam, że pytałam ją o listę rzeczy do szpitala, dziwiłam się, że tam tak dużo słodyczy, to chyba niezdrowe, i ona na to, kochanieńka, oczywiście, nie bierz tego tyle.
Poczułam się swojsko.
I co było dalej?
Zapytałam, czy mogę jej przesłać mój plan porodu, powiedziała, że oczywiście, chociaż ona wszystko pamięta, co mówiłam, bo się „mocno związuje” ze swoimi rodzącymi. Powiedziałam też, że chciałabym móc do niej dzwonić trochę częściej, ponieważ moje wewnętrzne dziecko cierpi z powodu braku mamy, czuję, że potrzebuję być może więcej zaopiekowania. Usłyszałam, oczywiście, kochanieńka. W rozmowie poruszyłam każdy punkt planu, ale nie miałam parcia na żaden konkretny sposób rodzenia.
Byłaś elastyczna?
Oczywiście. Jeżeli okazałoby się, że jest jakieś niebezpieczeństwo i na przykład potrzebne jest cesarskie cięcie, to dla mnie było absolutnie w porządku. Nie upierałam się, że muszę koniecznie być znieczulona, nienacinana czy chcę rodzić w konkretnych pozycjach, przecież nie wiedziałam, jak będzie. Oczekiwałam tylko wsparcia, towarzyszenia, podpowiedzi.
Boję się szpitali. Przez dziesięć lat chorowania mojej mamy widziałam różne rzeczy, dlatego priorytetem było dla mnie bezpieczeństwo dziecka i moje. Miałam w sobie naprawdę dużą gotowość, żeby zaufać.
To był mój pierwszy poród, nie miałam nawet wyobrażenia, co może się wydarzyć. Wiedziałam tylko, że chciałabym się na kimś oprzeć. Po tej pierwszej rozmowie trochę nie miałam pewności, czy na pewno zdążyłam o wszystko wypytać i powiedzieć. Podałam położnej termin porodu i umówiłyśmy się, że jak się zacznie akcja i zostanę przyjęta na porodówkę, to mam się z nią skontaktować i ona przyjedzie.
A gdyby w tym czasie była na kwarantannie?
Powiedziała, że ma koleżankę, z którą się zmieniają. Miałyśmy ze sobą kontakt tylko telefoniczny, ani razu się nie spotkałyśmy. Dziś myślę, że to był błąd. Jak miała połączyć mnie z moim planem porodu, skoro tak naprawdę się nie znałyśmy? Miałam termin na 20 lutego, to dzień urodzin mojej mamy. Powiedziałam, dziecko, proszę cię, urodź się w swój dzień, po swojemu. Lekarka powiedziała, że jeżeli będę tydzień po terminie, to mam się zgłosić na izbę przyjęć, nie czekać dłużej. Tak zrobiłam, bo synek jakoś się nie wybierał na świat. 27 lutego zgłosiłam się do szpitala i dałam znać mojej położnej, że jestem na patologii ciąży, a lekarz powiedział, że następnego dnia zaczną wywoływanie porodu. Mąż będzie mógł być ze mną, gdy się już zacznie akcja.
Następnego dnia rano zaczęła się nieprzyjemna część tej historii.
Rozpoczęto indukcję?
Położna z lekarką zaprosiły mnie do gabinetu zabiegowego na założenie cewnika Foleya. Wtedy po raz pierwszy poczułam różnicę między prywatną a nieodpłatną służbą zdrowia. Nic nieznaczący zdawałoby się gest, jak ogrzanie wziernika, zanim się go założy kobiecie – tu został pominięty. Nikt mi też nic nie tłumaczył, nie miałam pojęcia, co się wydarzy. Wiedziałam tylko, że jestem sama i że się boję. Lekarka założyła cewnik, powiedziała, że jak wyleci, to znaczy, że spełnił swoją funkcję. Wróciłam na salę i dość szybko zaczęłam czuć mocne skurcze.
Po 40 minutach były tak mocne, że nie mogłam już leżeć, a po godzinie czułam tak silny ból, że poszłam do dyżurki dowiedzieć się, czy tak ma być.
Co usłyszałaś?
Położne, nie podnosząc się z kanapy, powiedziały, że mam przyjść, jak wypadnie balonik. Czułam się źle, ale wmawiałam sobie, że widocznie tak ma być. Byłam w sali z drugą kobietą, której nie wolno było wstawać, patrzyła na mnie ze współczuciem. Poszłam pod prysznic, chodziłam w tę i z powrotem – pamiętałam ze szkoły rodzenia, że to powinno pomóc. Wysyłałam filmiki mężowi, żeby nie czuć się tak samotnie. Od pewnego momentu nie byłam w stanie mu już nic wysyłać, nie miałam cierpliwości. Miałam skurcze co pięć minut, bardzo silne i trudne do zniesienia. Pomyślałam, że chyba już jestem blisko porodu. Znowu poszłam do dyżurki: niech nam pani tego telefonu nie pokazuje, niech pani sobie tych skurczów nie mierzy, to nie ma żadnego znaczenia, ma pani czekać, aż wypadnie balonik, czego pani nie rozumie? Wtedy już zaczęłam płakać.
Dały mi jasno do zrozumienia, że przeszkadzam. Około trzeciej po południu leżałam w naszej sali na podłodze i wymiotowałam. Nie byłam w stanie się podnieść, więc ta dziewczyna, która miała leżeć, wstała z łóżka i poszła po położne. Pomogły mi dojść do zabiegowego, posadziły mnie na fotel i wtedy usłyszałam: kochanieńka, ty tu jesteś taka wąska, że ten balonik ci nigdy w życiu nie wypadnie, jedziemy na porodówkę. Wtedy już się potwornie bałam, a całe moje zaufanie zniknęło. Poprosiłam, żeby zadzwonili do mojej położnej, powiedziała, że już jedzie. Miałam ze sobą wydrukowanych na wszelki wypadek dziesięć egzemplarzy planu porodu, wszystkie trzymałam w ręku, jak tarczę. Wsadzili mnie na wózek, rzucili na wierzch walizkę z moimi rzeczami, pampersy dla malucha, jakieś dokumenty. Powiedziałam, że nie mogę mieć tej walizki na brzuchu, bo mnie boli. Za chwilę dołączył do mnie mąż, zdjął to wszystko ze mnie. Była też już moja położna. I mówi, no, kochanieńka, bierzemy się do roboty. Ja jej daję te kartki, a ona je kładzie na stole i na nich kładzie moje rzeczy.
Bardzo symboliczne.
W tym momencie byłam już skrajnie wymęczona i umordowana. Pole widzenia zawęziło mi się do twarzy, którą miałam przed sobą. Teraz, jak ci to opowiadam, znowu zaczynam się cała trząść. Pamiętam badanie stopnia rozwarcia – trzymam męża za ręce i czuję, że coś jest bardzo nie tak. Nie mam siły pomóc swojemu dziecku. A położna do mnie: kochanieńka, ty mnie teraz może nawet nienawidzisz, ale potem będziesz wdzięczna, że urodziłaś naturalnie. To zdanie powtarzane co chwilę dudni mi do dzisiaj w głowie, na zmianę ze spadającym w czasie skurczu tętnem mojego dziecka. Ja się boję, że to tętno zaraz się zatrzyma, a ona na to: kochanieńka, spokojnie, zaraz mąż da ci gaz rozweselający. Mąż też był przerażony, ale starał się pomagać, jak mógł. Między skurczami szłam do łazienki, żeby być pod prysznicem.
Czułam, że coś jest nie tak, jak powinno być, i w pewnym momencie powiedziałam bardzo stanowczo: „Proszę, żeby mnie zobaczył jakiś lekarz!”. Miałam tylko 4 centymetry rozwarcia i to nie postępowało.
Jaka była reakcja?
W końcu ktoś przyszedł. Nie przedstawił się, nie wiem, kto to był, pamiętam tylko, jak położna mówi: „Proszę powiedzieć mojej pacjentce, że ona dzisiaj urodzi naturalnie. Boli, jest ciężko, ale nic złego się nie dzieje, wszystko jest OK, dziś nas nienawidzi, jutro będzie nam wdzięczna”.
Byłam coraz bardziej wystraszona, ale nikt ze mną poważnie nie rozmawiał. No, halo, może mi ktoś jakkolwiek odpowie!? Dramat trwał, coraz trudniej było mi oddychać, coraz bardziej bolał mnie brzuch, zaczynałam być zła na tę „kochanieńką”. Nie słyszałam w głowie już nic innego niż to zwalniające tętno synka, nie czułam nic prócz bólu. Dziś wiem, że to było kilka godzin, dla mnie trwało wieczność. W pewnym momencie nie dawałam się już dotknąć położnej. Powiedziałam: „Chcę natychmiast lekarza, który mnie potraktuje poważnie, coś jest nie tak, bardzo się boję o dziecko!”. Przyszedł profesor, przedstawił się, zbadał mnie, to badanie było bardzo bolesne, i nagle słyszę: „Co wy tu wyprawiacie?!”. Powiedział, że na cito ma być cesarka i następne, co pamiętam, to przerażoną twarz położnej i jak mnie wiozą pędem na łóżku przez wąski korytarz. Pamiętam atmosferę ogromnego pośpiechu, panią, która pyta, czy jest jakiś wywiad anestezjologiczny, i chluśnięcie na brzuch pomarańczowym płynem odkażającym. Zrobili mi cięcie w znieczuleniu ogólnym.
Pamiętasz moment, gdy się wybudziłaś?
Kiedy mnie wywozili z sali operacyjnej, synek leżał koło mnie, tuż przy twarzy, mam zdjęcie, jak razem leżymy. Zobacz, nawet teraz się cała trzęsę, gdy to wspominam.
Obudziłam się o czwartej nad ranem w jakiejś nowej sali i usłyszałam, jak „moja” położna szepcze mi do ucha, że wszystko jest w porządku i że mąż zapłacił. Nic więcej.
Nie wiedziałam, gdzie jest dziecko i co z nim, nie miałam pod ręką żadnego guzika, żebym mogła zawołać pielęgniarkę, nie miałam też swojego telefonu. Leżałam i czekałam, aż ktoś przyjdzie. Nie wiem, ile czasu minęło, dla mnie to było jak dożywocie. W końcu przyszła położna, dowiedziałam się, że synek jest na sali noworodkowej, że zaraz będę mogła go zobaczyć. Dała mi też mój telefon.
Mąż napisał, że mały dostał 10 punktów Apgar, że jest cały i zdrowy, ale był w macicy tak oplątany pępowiną, że nigdy by się sam nie urodził. Bardzo chciał się wydostać, a ja bardzo chciałam go urodzić, ale to było niewykonalne. Lekarz powiedział, że gdyby to potrwało jeszcze ze dwie godziny, tobym nie miała dziecka. Wtedy też się dowiedziałam, że nie mogli mnie dobudzić, anestezjolog tak głośno wołała: „Monika, Monika!”, aż przyszła sprzątaczka z innego oddziału, która też ma tak na imię. Weszła i zapytała, czego wy się tutaj tak drzecie.
Z czym zostałaś?
Na położnictwie były dwie osoby, które sprawiły, że jeszcze wierzę w publiczną służbę zdrowia. Jedna to położna z takimi rudymi, kręconymi włosami, która obiecała, że mi pomoże wstać, żebym mogła szybko wyjść do domu. Drugą była neonatolog, która też mnie wsparła. Synkowi łuszczyła się skóra, a ona poszła do apteki, przyniosła parafinę i mówi, masz, smaruj, to szybko wyjdziecie.
Muszę ci jeszcze jedno powiedzieć – poza tym dobrym duchem, tym rudym aniołem, tam była okropna opieka. Nikt mnie do tej pory – przez całe moje życie – nie dotykał, nie traktował w tak upokarzający sposób. Nie zapomnę, jak myłam się w łazience i tam wszędzie na podłodze leżały zakrwawione podkłady. Położna weszła ze mną do tej łazienki i dosłownie zerwała ze mnie siateczkowe, jednorazowe majtki. Mówi: „Dobra, pani się myje, ja tu zaraz wrócę, poradzisz sobie, kochanieńka, prawda?”. I sobie poradziłam.
Co mi zostało z tego doświadczenia? Cudowny synek i nadzieja na to, że szybko o tym wszystkim zapomnę. Tylko nie za bardzo się daje zapomnieć, bo to doświadczenie jest jak tatuaż – nie przeszkadza, póki na niego nie spojrzysz.
Wracają do mnie różne sceny, na przykład że po porodzie miałam strasznie spuchnięte stopy i nie mogłam włożyć żadnych kapci, więc chodziłam po szpitalu na bosaka. Prosiłam o pomoc, ale słyszałam, tak musi być, nóżki do góry i samo zejdzie, kochanieńka. Jak mąż po mnie przyjechał, to do auta szłam bez butów. Wróciliśmy do domu, usiadłam na łóżku, zaczęłam karmić synka i nagle widzę, że mąż siada przede mną z miską ciepłej wody i tak delikatnie, powoli zaczyna mi myć stopy, zmywa ze mnie ten szpital...
Cieszę się, że mogłam ci to opowiedzieć, wrócić do tego w bezpiecznych warunkach. Niech to wybrzmi, może dzięki takim opowieściom coś się w końcu zmieni.