- W empik go
Przerwane biografie. Relacje deportowanych z Polski w głąb Sowietów 1940-41 - ebook
Przerwane biografie. Relacje deportowanych z Polski w głąb Sowietów 1940-41 - ebook
Antologia dzienników, listów i wspomnień, która na indywidualnych przykładach pozwala prześledzić zbiorowy los setek tysięcy osób wywiezionych przez Sowietów z Kresów Wschodnich. Książka opowiada o doświadczeniu tych ludzi od wybuchu wojny, przez sowietyzację Kresów, cztery fale deportacyjne (w lutym, kwietniu, czerwcu 1940 i maju–czerwcu 1941), przetrwanie w głębi ZSRR, wyjście z armią Andersa, armią Berlinga i powroty – do rodzinnej wsi, „nowej” Polski… Wszystkie materiały w antologii: relacje z „nieludzkiej ziemi”, liczne zdjęcia i grafiki, pochodzą z tworzonego społecznie od końca lat 80. Archiwum Wschodniego, do którego przekazali je sami zesłańcy lub ich rodziny.
Spis treści
Wprowadzenie
Ewa Kołodziejska-Fuentes
ROZDZIAŁ 1.
Wojna
Gertruda Barbasz, Zbigniew Lubieniecki, Wacław Zakrzewski, Ada Wolfstein, Stanisław Dysiewicz, Bolesław Dańko, Irena Nieciengiewicz, Maria Wierzchowska
ROZDZIAŁ 2.
Luty 1940
Aurelia Raszkiewicz
Felicja Konarska
Franciszek Zięba
Marian Stecyk
Cecylia Dzieszuk
s. Urszula (Maria Furkałowska)
Bolesław Dańko
ROZDZIAŁ 3.
Kwiecień 1940
Antonina Korolowa
Irena Bondarowicz
Janina Dzierżanowska i Aniela Furmańska
Stanisław Dysiewicz
Irena Nieciengiewicz
ROZDZIAŁ 4.
Czerwiec 1940
Gertruda Barbasz
Zbigniew Lubieniecki
Ada Wolfstein
Wiesława Rejnson
ROZDZIAŁ 5.
Maj–czerwiec 1941
Zbigniew Pieńkowski
Maria Wierzchowska
Zofia Romer
Wacław Zakrzewski
ROZDZIAŁ 6.
Powroty
Bolesław Dańko, Ada Wolfstein, Wiesława Rejnson, Franciszek Zięba, Gertruda Barbasz, Irena Nieciengiewicz, Aurelia Raszkiewicz, Cecylia Dzieszuk, Zbigniew Lubieniecki, Irena Bondarowicz, Zbigniew Pieńkowski, Maria Wierzchowska
Posłowie
prof. dr hab. Albin Głowacki301
Biogramy autorów
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-00-9 |
Rozmiar pliku: | 23 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Tyle miałem planów, tyle nadziei... Ta tajga je pochłonie” – mówił podczas drogi na zesłanie ojciec do swej córki, jednej z autorek wspomnień zamieszczonych w tej antologii. Taki właśnie był podstawowy wymiar tragedii, jaka dosięgła deportowanych – utracili ojczyznę, dom, ale też szansę na normalne życie, które zostało przerwane traumą wysiedlenia, niewolniczej pracy, głodu, chorób, a nierzadko również śmierci najbliższych.
Świadectwa bohaterów tej książki odnoszą się do wspólnego doświadczenia okupacji sowieckiej oraz związanych z nią represji – czterech masowych deportacji z Kresów Wschodnich w głąb ZSRS, które w latach 1940–41 w wyniku działań NKWD stały się udziałem co najmniej 320 tysięcy przedwojennych obywateli polskich. Znalazły się tu, wybrane spośród tysięcy, świadectwa dwudziestu dwóch osób (zob. Biogramy autorów na str. 317): dzienniki i listy – bezpośrednie przekazy, które powstały na zesłaniu i stanowią niezwykły rejestr notowanych na bieżąco przeżyć, emocji oraz spostrzeżeń na temat otaczającego świata, a także wspomnienia i wiersze, spisane zwykle po latach od wywózki, zawierające nierzadko refleksje charakterystyczne dla dłuższej perspektywy czasowej. Ze względu na objętość publikacji, niemożliwe było zamieszczenie tekstów źródłowych w całości – stąd wybór najbardziej znaczących fragmentów.
Ideą książki było stworzenie różnorodnej, wielowymiarowej narracji poprzez przekazy osobiste. Te indywidualne zapisy losów i własnych przeżyć stanowią niezwykle sugestywny obraz, w którym warstwa emocjonalna przeplata się z warstwą faktograficzną. Pozwala to w namacalny sposób dotknąć „wielkiej historii”, która odciska piętno na zwykłych ludziach – historii, która jest opowiadana podmiotowo. Chcieliśmy oddać głos świadkom wydarzeń, wsłuchać się w ich opowieść.
Wkroczenie Armii Czerwonej 17 września 1939 do Polski zapoczątkowało okupację sowiecką wschodnich ziem II RP, co stało się początkiem burzenia dotychczasowego świata ich mieszkańców. Jednym z wymiarów represyjnej polityki okupanta stały się deportacje ludności z zajętych terenów. Było to doświadczenie zbiorowe, które dotknęło większość warstw ówczesnego społeczeństwa polskiego (zob. Posłowie prof. Albina Głowackiego na str. 302). Jak szeroki był przekrój społeczny deportowanych, tak również autorzy tekstów, wybranych do tej antologii, pochodzili z różnych środowisk, różnili się statusem majątkowym, zapleczem kulturowym, mieli różne pochodzenie narodowościowe, a łączyła ich przynależność do Rzeczpospolitej. Na wybranych do książki jednostkowych przykładach można prześledzić zbiorowy los setek tysięcy polskich obywateli wywiezionych przez Sowietów na Wschód.
Widać tu spektrum przeżyć i stanu ducha deportowanych, ale też podejmowanych przez nich strategii przetrwania, prób adaptacji, a w przypadku dzieci – trudnych procesów przyspieszonego wchodzenia w dorosłość, walki o życie. Monotonia i powtarzalność dni, które upływały na całodziennej, niewolniczej pracy, przy wyrębie lasu na dalekiej północy czy robotach polowych w suchym klimacie południa ZSRS, przerywana była rzadko, zwykle jednak wydarzeniami tragicznymi – chorobą lub śmiercią najbliższych, czasem aresztowaniem i uwięzieniem w łagrze. Dopiero ogłoszenie „amnestii” latem 1941 stało się cezurą, która dla wielu zesłańców oznaczała zmianę sytuacji. Zbiorową opowieść, którą przedstawiamy, zamykają wyjazdy zesłańców, dalece nie wszystkich, do powojennej Polski – okaleczonej wojną i nowym układem geopolitycznym.
Opublikowane teksty i fotografie (niemal wszystkie) pochodzą z Archiwum Ośrodka KARTA. Jego cenną część stanowi zbiór obejmujący wiele tysięcy świadectw indywidualnych (wspomnień, dzienników, relacji audio, korespondencji prywatnej, dokumentów, zdjęć) na temat represji sowieckich wobec obywateli polskich – od początku II wojny światowej, aż do lat 50. Kolekcja ta ma swój początek w działającym jeszcze w podziemiu Archiwum Wschodnim, którego celem było zachowanie pamięci o „wschodniej” historii Polski.
Decydując się na publikację w książce tych dwudziestu dwóch poruszających świadectw, chcieliśmy ową pamięć wywołać na nowo. Stała się ona żywa w okresie rozmontowywania bloku komunistycznego; niestety, z czasem odpłynęła znów na margines. A przecież doświadczenie represji sowieckich nie było tymczasowe czy lokalne, naznaczyło nie tylko polskie społeczeństwo na pół wieku, ale dramatycznie wpłynęło na losy całej Europy.
Totalitaryzm sowiecki, jedna z najstraszniejszych zmór człowieka w XX wieku, pozostawił po sobie niezatarty ślad – i w jednostkach, i w społeczeństwach.
Ewa Kołodziejska-Fuentes
Jadwiga i Kazimierz Górscy, lata 20. Kazimierz Górski był policjantem, aresztowany w 1940 roku, ofiara zbrodni katyńskiej. Jadwiga Górska wraz z dziećmi w tym samym roku została deportowana do ZSRS.
Fot. OK, udostępnił Adam GórskiAtropos na akordzie
Kręci się wrzeciono,
Pająk sieci wije.
Człowiek
Jest już trupem
Albo jeszcze żyje.
Bije
Głową w sufit.
Nie!
To bele płyną.
Koniec tkania sieci.
On już jest
Padliną.
Tną siekiery drzewa,
Ognisk kilka skwierczy.
Drzewo przywaliło.
Już nie ujdzie śmierci.
Ptactwo w górze skrzeczy.
Płacz żałosny żony.
Wyciągnięty w częściach,
W śniegu zamrożony.
Poszedł w głębię tajgi
Sidła kłaść
Jak wielu.
Zbłądził,
Zasłabł,
Przysiadł.
Nie był na apelu.
Poszedł rano pościg,
Miał już pewną „ciupę”.
Psy go odnalazły.
Szmat
I kości kupę.
Tyfus,
W dwa miesiące,
Razem sześć lat mieli.
Zabrał troje dzieci.
Więcej mieć nie chcieli.
On
Na froncie poległ.
Ona
Padła z głodu.
Zniknęła odnoga
Szlacheckiego rodu.
Obóz.
Ciąg baraków.
Praca,
Praca,
Praca.
Rano wymarsz w tajgę.
Kilku z niej nie wraca.
Niosą
Lub nie niosą,
Którym przeżyć dano.
Gdzieś na skraju tajgi
W śniegu pogrzebano.
Strasznie bał się głodu.
Miał kawałek chleba.
Nie chciał z pustym brzuchem
Pukać do bram nieba.
Schował.
Inny widział.
Zasnął przemęczony.
Już się nie obudził.
Został uduszony.
Przędą życia nici
Mojry,
Córy Nocy.
Sybir
Trupem stoi.
Atropos
Krwią broczy.
Pytam,
Ilu jeszcze,
Ziemia
Trupów wchłonie?
Zanim
Tytan w ogniu
Nienawiści spłonie.
Rafał PaszekGERTRUDA BARBASZ
Cieszyn, 1 września
Wcześnie rano w piątek, 1 września, obudził mnie ryk samolotów niemieckich i wycie wszystkich syren fabrycznych w mieście. Zaczęła się wojna, w którą jeszcze wczoraj nie wierzyliśmy.
Szosą od Cieszyna w kierunku Bielska zaczęły maszerować kolumny naszego wojska – cofają się, dlaczego? Mądrzejsi uspokajali, że to strategia, idą na wyznaczoną linię obrony, a zresztą nasi sprzymierzeńcy, Francja i Anglia, zaraz przystąpią do wojny i wspólnie się obronimy. Mieszkańcy domów przy ulicy Bielskiej zaczęli wynosić wiadra z wodą i kosze owoców z sadów dla zmęczonych żołnierzy, w tym moi gospodarze – Berkowie z córkami, i ja razem z nimi.
Późnym popołudniem, kiedy wojsko już przeszło, zaczęłam się zastanawiać – co dalej? Wiedziałam tylko jedno, że nie chcę mieć do czynienia z Niemcami. Walizkę miałam spakowaną od przyjazdu z wakacji, włożyłam jeszcze dwa swetry, parę ręczników, przybory toaletowe, bieliznę i półbuty. Miałam w niej również modlitewnik i różaniec. W ostatniej chwili zdjęłam ze ściany mój ulubiony krzyżyk, ozdobnie rzeźbiony w drewnie . Z przeświadczeniem, że za parę tygodni Niemcy zostaną przepędzeni, poszliśmy piechotą do Bielska, bo pociągi i autobusy już nie kursowały.
Wymęczona, skołowana, głodna musiałam wyglądać na stacji w Bielsku dosyć nieszczęśliwie, bo za chwilę podszedł do mnie znajomy tylko z widzenia starszy pan, proponując pomoc. Ów pan, po wcześniejszym wysłaniu rodziny do Lwowa, jechał do Krakowa, żeby wstąpić do wojska. Wsiedliśmy do pociągu towarowego. Zdobyta przez niego bułka z herbatą poprawiła moje samopoczucie. Pociąg ruszył. W nocy był względny spokój, ale od wczesnego rana, wśród ciągłych alarmów, nalotów, niezbyt odległych wybuchów bomb – pociąg jechał w żółwim tempie.
W niedzielę rano wysiedliśmy w Krakowie, a tam znowu alarmy, naloty, wybuchy bomb i ostrzeliwanie się artylerii przeciwlotniczej – no, nareszcie jakieś działanie, koniec z biernością. W jakimś mieszkaniu przy ulicy Św. Gertrudy dobrzy ludzie pozwolili nam się umyć i poczęstowali ciepłą herbatą.
Kręcąc się po ulicach, znowu spotkaliśmy znajomego ze Skoczowa, który wiedział, że w pobliskiej wsi jest duża grupa cieszyniaków, która czterema autobusami podróżuje na wschód, i własnym samochodem tam mnie zawiózł. Bez ceregieli zostałam przygarnięta do sporego grona uciekinierów . Uderzające było wtedy zachowanie się ludzi – uczynność, życzliwość, solidarność łączyły nas wszystkich, nawet kupcy nie podnosili cen.
W nocy 3/4 września nasza karawana ruszyła w drogę. Jechaliśmy przeważnie nocą i bocznymi drogami – było mniej tłoczno i bezpieczniej. W dzień główne drogi były zapchane wojskiem, uciekinierami na wszelkiego rodzaju pojazdach i pieszymi obładowanymi bagażem, a samoloty latały bez przerwy – bombardowały i ostrzeliwały. Dla wielu ludzi była to droga krzyżowa, a często ostatnia.
Nasz autobus dotarł do Krzemieńca, dalsza jazda nie miała sensu. Zostaliśmy zakwaterowani w słynnym Liceum Krzemienieckim i tam 17 września „przywitaliśmy” niezbyt imponującą armię sowiecką, nie wiedząc jeszcze, czy to sojusznicy, czy nowi wrogowie. Z sąsiedniej sali usłyszeliśmy głośny strzał – to starszy legionista odebrał sobie życie.
Pod koniec września pojechaliśmy pociągiem do Lwowa. Ulokowano nas w suterenie Akademii Handlu Zagranicznego. Miasto przepełnione było uchodźcami z zachodniej i środkowej Polski. Zdobywanie żywności wymagało dużo czasu i wysiłku. Z jedną panią i starszym panem – w trójkę – prowadziliśmy nasze gospodarstwo, co znacznie ułatwiało nam życie. Żartowaliśmy, że stworzyliśmy pierwszy kołchoz we Lwowie.
Tysiące ludzi codziennie chodziły główną ulicą tam i z powrotem, wypatrując bliskich czy znajomych i często ich odnajdując. Wojenna bieda już się dawała we znaki, wszystko drożało, na ulicy kwitł handel, trzeba było uważać na kieszenie i torebki. Szukałam wciąż jakiejkolwiek pracy, co było szalenie trudne przy tak dużej konkurencji, a czasem nieznajomość języka rosyjskiego była przeszkodą. Zdarzało się, że ewentualny chlebodawca zbyt natrętnie mnie oglądał i obiecywał złote góry – wtedy prędko odchodziłam. Z bardzo skromnych już oszczędności kupiłam zimowy płaszcz – nie pierwszej jakości i zimowe buty, bo zimno już dawało się we znaki. Ludzie, zwłaszcza uchodźcy, nie byli tak życzliwi, jak we wrześniu – niepewność jutra, bezradność, walka o przetrwanie spowodowały zmiany.
W pierwszych dniach listopada nasza grupa cieszyniaków postanowiła wracać do domu i ja – z wielkimi oporami – z nimi, nie widząc innego wyjścia. Pojechaliśmy do Przemyśla, gdzie codziennie przez granicę przepuszczano pewną liczbę osób. Zajęliśmy kolejkę, której trzeba było dzień i noc pilnować, ale po paru dniach granicę zamknięto. Przejście nielegalne ze względu na małe dzieci i starsze osoby było niemożliwe. Młode dziewczyny za wiadomą cenę miewały propozycję pomocy ze strony oficerów sowieckich. Przynajmniej te mi znane raczej nie skorzystały.
Poczta działała wciąż sprawnie. Na mój list wysłany do Lwowa wnet otrzymałam odpowiedź, że Willi¹ przedostał się jakimś cudem do Lwowa i zaraz otrzymał pracę w fabryce włókienniczej w Stanisławowie. Zostawiłam swoją walizkę na kwaterze i pojechałam pożegnać się z nim. Po długich dyskusjach i rozważaniach postanowiliśmy jednak razem zostać na wschodzie. Z wielkimi perypetiami wróciłam do Przemyśla, zabrałam swoją walizkę i pojechałam do Lwowa pod umówiony wcześniej adres. Po kilku dniach Willi przyjechał po mnie, niestety już jako bezrobotny. Nowe władze aresztowały właściciela fabryki, a pracowników zwolniły.
Po świętach Bożego Narodzenia dzięki znajomym zamieszkaliśmy w Brzuchowicach – otrzymaliśmy pokój w willi „Orla”. Wszystkie domy letniskowe były zajęte przez uchodźców. Wciąż szukaliśmy pracy. Owszem, brano nas przymusowo do odśnieżania torów, ale to była praca społeczna, nawet tak powszechnej „strawy” jak wrzątek nie dostaliśmy.
W pierwszych miesiącach zimy 1939/40 zarządzono spis bieżeńców . Rejestracja była obowiązkowa. Przy podawaniu danych należało się zdeklarować, czy chce się pozostać w Związku Sowieckim, czy wracać do swoich domów na zachód. Ogromna większość uchodźców podporządkowała się temu zarządzeniu. Werbowano też ludzi na dobrowolny wyjazd do pracy w ZSRS. Ci odważni właściwie zyskali na swojej decyzji – zachowali odrobinę swobody – mogli sobie wybrać miejsce zamieszkania, z wyjątkiem dużych i przygranicznych miast, oraz pracę.ZBIGNIEW LUBIENIECKI
Kraków, 1 września
Przesiadka na pociąg do Przemyśla. Porwany falą ludzi idę, a raczej pędzę gdzieś na ślepo, jak cała ta ludzka masa. Ktoś spazmatycznie nawołuje jakąś Tereskę, ktoś woła do mamy, cioci. Nad tłumem krzyżują się setki imion, słów oderwanych . Zaczyna świtać. Na przystankach pociąg oblegany jest przez tysiące uchodźców.
Docieramy do Jarosławia, gdzie stoimy około godziny. Sporo ludzi tu wysiada, ale jeszcze więcej wsiada. Nie ma możliwości wyjścia do toalety, ponieważ – podobnie jak korytarze i przejścia między wagonami – aż do sufitu jest zapchana bagażami i ludźmi.
Pociąg rusza powoli przez miasto i nie nabrawszy szybkości, staje na przedmieściu, zatrzymany wyciem syren. Nalot. Z pociągu na obydwie strony wysypują się setki ludzi, biegnąc w bezładzie w poszukiwaniu kryjówek. Nadlatują samoloty. Gwizd, huk wybuchów, tumany kurzu. W powietrzu latają bryły ziemi, krzaki, drzewa, części wagonów. Pociąg płonie, a samoloty wciąż pikują, trajkocą długie serie z karabinów maszynowych. Jęki rannych, swąd, krzyki. Nalot trwał zaledwie około dwudziestu minut, a nam wydawało się, że wieki całe. Potem samoloty odlatują, następuje cisza. Spaliło się pół pociągu. Kilkadziesiąt osób zostało zabitych, dwa razy tyle rannych. Kolejarze odczepili płonącą część pociągu, załadowano rannych i dzięki temu, że parowóz nie został uszkodzony, ruszyliśmy dalej.
Przemyśl, 1–7 września
Wysiadamy. Kamilla udaje się na poszukiwanie dorożki. Wraca po półgodzinie, ładujemy rzeczy, na wierzchu siadamy sami i jedziemy na Zasanie do państwa Tarnawskich². Naloty trwają w zasadzie przez cały dzień, z małymi tylko przerwami. Przeciągłe wycie syren, chwila ciszy, narastający warkot motorów, gwizd, wybuchy i znów cisza, w której słychać jedynie brzęczenie szyb, a potem grzechot długich serii kaemów. Wycie syren jest stokroć gorsze od samych wybuchów. To wycie przenika człowieka do głębi. Wwierca się boleśnie nie tylko w uszy, lecz w całe ciało, obezwładnia, dławi, przygważdża do ziemi.
Michał Lubieniecki (ojciec Zbigniewa, siedzi pierwszy z prawej) z załogą placówki Straży Granicznej w Krościenku nad Dunajcem, 1938 rok. (Po raz ostatni Zbigniew widział ojca 31 sierpnia 1939 na dworcu w Nowym Targu.)
Fot. OK, udostępnił Zbigniew Lubieniecki
6 września na ulicy Grunwaldzkiej zatrzymał się tabor wojskowy, którym obok innych jednostek ewakuowało się kilka placówek komisariatów i inspektoratów Straży Granicznej. Powiedzieli, aby się szybko spakować, to nas ze sobą zabiorą. Panika, bomby, ogień. Dorośli potracili głowy. Jeżeli jest ktoś, kto zachowuje się w miarę rozsądnie, to chyba dzieci. Tabor odjechał. Zostało tylko kilka furgonów .
Mija godzina, dwie, z chaosu zawalonej tłumem ulicy wyłania się wielki drabiniasty wóz wymoszczony słomą. Odjazd. Mijamy most na Sanie, który na szczęście nie jest jeszcze zniszczony. Po obydwu stronach ulicy płoną domy. Co chwila trzeba gasić słomę na wozie. Oto dom obnażony z frontowej ściany. Meble stoją nieruszone na swoich miejscach, a po pokoju łazi pies. Znowu ogień. Gdzieś z przedmieścia dochodzą głuche detonacje. Oblany łuną pożarów Przemyśl pozostaje za nami.
Przemyśl – Sądowa Wisznia, 7–9 września
Po przebudzeniu widzę, że słońce jest już wysoko. Mijamy jakąś wioskę. Wieś jak wymarła: ani psa, ani człowieka.
Jedziemy jakimiś bocznymi drogami. Warkot samolotów. Nie zdążyliśmy nawet skręcić pod drzewa, a już są nad nami. Zadowoliły się kilkoma seriami z kaemów, nie wyrządzając nam najmniejszej szkody. Po chwili poleciały dalej na wschód, chyba w kierunku Lwowa. Jechaliśmy jeszcze ze dwie godziny, nim stanęliśmy na szosie. Tu tłok niesamowity. Bokami wozy, wózki, rowery i piesi, obładowani tobołami, walizkami. Środkiem szosy nieprzerwany nurt wojska.
O godzinie 13.00 dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka, zdaje się, Medyki, i tu dopędziliśmy tabor. Składa się z około stu furgonów i z trzech setek żołnierzy i strażników, nie licząc woźniców oraz kilku rodzin funkcjonariuszy Straży Granicznej.
Pierwszy dzień przeszedł stosunkowo spokojnie. Matka ma nadzieję, że w Rawie Ruskiej, gdzie ma podobno odbywać się koncentracja Straży Granicznej, spotka ojca. Szosa jest zapchana. Niemcy zaczynają tutaj skupiać swoje naloty. Cały dzień kluczymy najrozmaitszymi drogami. Po południu jednak w ogóle nie można już się poruszać. Naloty trwają nieprzerwanie. Zatrzymujemy się w jakimś lesie, oczekując zmierzchu.
Na skraju lasu rozłożyła się obszerna wieś. Matka chce kupić coś do jedzenia. Jednak jedyna odpowiedź, jaką słyszy, brzmi: „Niczoho nema”. A w furgonach też nie ma nic do jedzenia. Jesteśmy naprawdę głodni. Do tego upał dokucza niemiłosiernie. Jakiś strażnik dał matce ze swych zapasów jednego suchara i kilka łyżek cukru.
Na wycieczce nad Dunajcem w lipcu 1939: Zbigniew Lubieniecki (pierwszy z prawej), jego siostry Danuta (druga z prawej) i Kamilla (stoi z lewej), matka Nadzieja (siedzi druga z lewej z dwumiesięczną córką Krystyną) oraz funkcjonariusz Straży Granicznej Kulpa z żoną, siedzą (od prawej) pani Nigłasowa z córkami i kuzynką.
Fot. OK, udostępnił Zbigniew Lubieniecki
Wieczorem tabor rusza dalej. Z warkotem motorów mijają nas samochody z uzbrojonym po zęby wojskiem, kolumny czołgów, działa, zawadiackie oddziały kawalerii, nieprzerwane węże piechoty. Dlaczego idą w tym kierunku, dlaczego nie na zachód, tam, gdzie trzeba walczyć? Idzie z ust do ust wiadomość, że padło bohaterskie Westerplatte. Więc jednak gdzieś tam bronią się, są bohaterowie. Ale dlaczego ci tutaj uciekają?
Dojechaliśmy do Sądowej Wiszni, gdy miasteczko płonęło. Tabor jechał przez płonące ulice. Na przedmieściu przyskoczyła do furgonów Biniakiewiczowa³. Uderzyła w lament.
– Zabierzcie nas z tego piekła! Och, na miłość boską, zabierzcie! Tu Ukraińcy mordują!⁴
Gródek Jagielloński, 13 września
Dzień spędziliśmy w okolicach Gródka Jagiellońskiego. Przed wieczorem znów w drogę. Już z daleka powitała nas ogromna łuna. Po godzinie przejeżdżaliśmy przez istną bramę piekielną. Cały Gródek Jagielloński zalany był morzem płomieni. Rano nastąpił początek końca tego miasteczka⁵. Teraz ten tragiczny fajerwerk dobiegał końca. Konie stąpały po zwęglonych ciałach ludzi i koni, które dziesiątkami walały się na ulicy.
Mariampol, 15 września
Popasy, alarmy, naloty, jazda, znowu naloty. Nalot! Kryj się! Odtrąbiono! Odjazd! Popas! Wsiadać! Były to słowa, które w tym czasie słyszałem najczęściej. W nocy minęliśmy Halicz. Od oficerów cofających się wojsk dowiadywano się o punkt koncentracji. Wiadomości sprzeczne, nikt nic nie wie, panuje niesamowity bałagan.
Stanisławów, 16 września
Do Stanisławowa przyjechaliśmy przed świtem. Cały dzień spędziliśmy w koszarach wojskowych. Jakiś pułkownik wydał rozkaz złożenia broni i kazał dalej jechać rozbrojonym. Przecież to skazanie na wymordowanie całego taboru. Na drogach pełno Ukraińców i niemieckich desantów.
Przez Stanisławów płynęła nieprzerwana rzeka ludzi. Wojsko i cywile walili potężnym nurtem na południe. Co kilkadziesiąt minut powtarzały się naloty. Ludzie nie zwracali już na to uwagi. Parli na ślepo przed siebie, zapełniając natychmiast wyrwy utworzone w tym żywym morzu przez bomby. A Niemcy szaleli. Bili w wojsko, w ludność cywilną, w pociągi sanitarne, w szpitale, szkoły.
Kołomyja–Rożnów, 17–18 września
Popas w Kołomyi. Opowiadają, że na Polskę napadli bolszewicy. A więc to już koniec, teraz nie ma nawet cienia nadziei. Na tę wieść fala ludzka po prostu oszalała. Do Rumunii, ach – do Rumunii! To już nie brzmiało jak państwo neutralne, raczej jak raj. Bo bolszewicy jeszcze gorsi od Niemców. Ludzie ostatecznie przestawali bać się niemieckich bomb, jak grad sypiących się z nieba. Przyjmowano je jak coś, co być musi, godzono się z nimi. Teraz uciekano przed bolszewikami, chociaż nie spadła ani jedna ich bomba.
W nocy w jakiejś mieścinie przysiadł się na nasz furgon oficer. Był oszalały z przerażenia, cały dygotał.
– Co panu jest? – zapytała matka.
– Pani, bomby, trupy, gdzie nie spojrzeć – śmierć. Przed chwilą bomba zniszczyła mój oddział, razem uciekaliśmy. Chyba tylko ja jeden zostałem żywy. Uciekaliśmy.
Oficer jęczał cicho, ukrywszy twarz w dłoniach. Wtem jednym susem, nim ktoś zdążył powiedzieć choćby słowo, wyskoczył z wozu, stanął na skraju szosy i wyrwawszy z futerału pistolet, strzelił sobie w skroń.
Podążaliśmy w stronę Rożnowa. Kilka kilometrów od granicy rumuńskiej dowódca taboru zebrał wszystkich i miał krótkie przemówienie.
– Najdalej za godzinę będziemy w Rumunii. Jeżeli ktoś z państwa chce pozostać w kraju, nie mam nic przeciwko temu. W miarę możliwości postaram się nawet zaopatrzyć pozostających, ponieważ dysponuję kasą taboru, której nie myślę marnować ani wieźć do Rumunii, by ją tam zarekwirowali. Proszę o szybką decyzję.
– Nie jadę – powiedziała matka. – Mam zginąć, to wolę ginąć na rodzinnej ziemi. Dosyć tej tułaczki. Dokąd pojadę z dziećmi, w obcy świat?
Kołomyja, 22 września
Tu po raz pierwszy ujrzałem bolszewików⁶. Byli ubrani w spiczaste czapki z gwiazdami, w stebnowane kurtki lub szare, wystrzępione u dołu płaszcze. Z wyglądu byli raczej niechlujni niż groźni. Mieli bardzo długie karabiny z osadzonymi na lufach dziwnymi bagnetami. Nie zaczepiali nas. Spokojnie minęliśmy miasto. Na przedmieściu jakiś polski żołnierz poprosił, żeby go zabrać. „Proszę” – pozwoliła matka. Dosiadł się z tyłu koło mnie.
Rozmawiałem z nim w najlepsze, gdy jakieś 2–3 kilometry za miastem obskoczyli nas Ukraińcy i zaczęli ściągać wszystko z wozów . Zabierali się do wyprzęgania koni, gdy nadjechali Rosjanie. Ukraińcy odstąpili, a żołnierz szybko powrzucał zabrane rzeczy i już w pędzie wskoczył na furę.
Sambor, 3–6 października
Gdy chcieliśmy jechać w kierunku Sambora, zostaliśmy zatrzymani przez Rosjan i przymusowo spędziliśmy cały dzień w ich obozie. Wokół furmanek postawiono jakichś obdartusów, których zwali karaulnymi. Matka żądała widzenia z komandirem, jednak komendant był pijany i spał. Wstał dopiero późno w nocy i kazał nam jechać „k czortowoj matieri”, wydawszy uprzednio rozkaz nakarmić i „wydat’ po riumkie wodki na duszu”. Okazało się jednak, że „kuszat’ nieczego, a wodku wypili”. Czym prędzej daliśmy więc po koniach i o czwartej nad ranem byliśmy w mieście.
Sambor opuściliśmy 6 października. Jechaliśmy, ciesząc się ze spokoju, jaki panował na szosie. Droga wiła się wśród pokrytych lasami wzgórz. Mijaliśmy rozległe, położone pośród pięknych dolin wsie.
Przepustka wydana Nadziei Lubienieckiej (matce Zbigniewa) w październiku 1939 przez Robotniczo-Chłopski Komitet miasta Chyrowa na przejazd z dziećmi do Leonpola nad Dźwiną, do rodziny.
Fot. OK, udostępnił Zbigniew Lubieniecki
Chyrów, 10–13 października
Byłem z matką w Chyrowie. Na ulicach było pełno Rosjan. Wchodziliśmy do sklepów, w których w gruncie rzeczy niczego już prawie nie było, a Rosjanie na gwałt wykupywali resztki.
Matka razem z panią Krupińską poszły do Chyrowa po chleb. Wystały kilka godzin w kolejkach i wracały uszczęśliwione ze zdobycia kilku bochenków na drogę. Po przyjściu matka podzieliła się z nami przykrą wiadomością. Po namyśle postanowiła jechać do Leonpola, do babki Baczyńskiej, na Wileńszczyznę. Tego samego dnia matka udała się do nowych władz miejskich, to znaczy do jakiegoś komitetu robotniczo-chłopskiego, gdzie po wielu trudach uzyskała przepustkę na wyjazd do Leonpola.
Lwów–Hołubicze, 15–17 października
Późną nocą jesteśmy we Lwowie. Dworzec jest zniszczony. O tym, że kiedyś perony pokryte były szklanymi dachami, świadczą powyginane pręty stalowej konstrukcji. Na dworcu masa ludzi, a wśród nich kręcą się grupy żołnierzy rosyjskich. Gdzieniegdzie mignie zielony mundur bez guzików lub czapka bez orzełka. Matce w rosyjskiej kuchni polowej udaje się zdobyć trochę kipiatku . Moczymy więc w nim suchary i zjadamy pierwszy od wczoraj posiłek.
Znowu jakimś cudem udaje się nam dostać do wagonu. Pociąg w żółwim tempie mija Brody, Zdołbunów, Kostopol. Kilka godzin stoimy w Sarnach. W nocy dojeżdżamy do Baranowicz. Do Wilna przyjechaliśmy nad ranem. Tutaj pociągi chodzą lepiej. W Nowej Wilejce pociąg stoi tylko pół godziny. Tyle samo w Królewszczyźnie. Nareszcie Głębokie. Gramolimy się do dorożki i jedziemy do ciotki. Nie znajdujemy jej jednak. Okazuje się, że wyjechała do Hołubicz, oddalonych od Głębokiego o jakieś 25 kilometrów.
Dom drewniany, parterowy, z wielką oszkloną werandą, pokryty strzechą ze świeżej słomy. Odwróciłem się na krzyk chłopca mniej więcej w moim wieku:
– Mamo, mamo, ktoś przyjechawszy!
Wybiegła ciotka Hela i rzuciła się matce na szyję. Wybiegły dziewczęta. Weszliśmy do mieszkania. Wicia, Janka, Wanda i Tadzik to nasze cioteczne rodzeństwo. Dopiero teraz się poznaliśmy. Zaczęły się pytania. Ciotka co chwila powtarzała:
– A Boże ty, Bożyczku, a cóż wy przeżyli.
Nadzieja Lubieniecka – zdjęcie wykonane w związku z ubieganiem się o zezwolenie na powrót do niemieckiej strefy okupacyjnej, Świła, 1940 rok.
Fot. OK, udostępnił Zbigniew Lubieniecki
Hołubicze, 24 grudnia
Smutne było w tym roku Boże Narodzenie. Najbliższy kościół w odległym o 7 kilometrów Podświlu był zamieniony na stajnię dla koszarowych koni. Skromna wieczerza wigilijna przypominała raczej stypę. Ciotka płakała, matka miała zaciśnięte usta i wyglądała bardzo obco. Przy tradycyjnym składaniu życzeń, podczas dzielenia się opłatkiem, matka wstała, mówiła:
– Jedno mamy ukryte w sercach życzenie i tego nikt nam nie wydrze. Tym naszym życzeniem jest pragnienie wolności dla ojczyzny. Życzenie, aby nogi tych, co ją dzisiaj depczą, nigdy po niej nie stąpały. Przysięgnijmy sobie w duchu nienawiść wszystkim tym, którzy nas ciemiężą, głośmy nienawiść w imię miłości. Wtedy przetrwamy.WACŁAW ZAKRZEWSKI
Zaręby (Białostocczyzna), 18 września
W porównaniu z wojskiem niemieckim i polskim Rosjanie byli byle jak ubrani i uzbrojeni. Karabiny ich były długie i prymitywne. Zamiast pasów do karabinów mieli sznurki. Uprząż na koniach i pasy żołnierskie parciane. Działa i samochody bardzo stare i każdy inny, mocno zniszczone. Dopiero u nas zaczęli zaopatrywać się we wszystko. Rekwirowali żywność. Coraz częściej widać było nową uprząż – polską. I znów ci sami Żydzi witali ich jak swoich wybawicieli – chlebem i solą.
Na drugi dzień po wejściu do Zarąb zwołali wiec na rynku. Oznajmiono nam o nowym porządku i nowej władzy. Znany szewc Goślicki, jak się okazało socjalista, ze łzami w oczach witał Rosjan jako wybawicieli spod byłej władzy polskiej. Wyznaczono go za to predsiedatielem . Została powołana milicja, do której wstąpili młodzi Żydzi.
Zaczęto wprowadzać swoje porządki. Przede wszystkim rekwirowano żywność. Zaczęło brakować wszelkich artykułów zarówno przemysłowych, jak żywnościowych. Potem rozpoczęły się aresztowania i wywożenie do Szepietowa do więzienia i dalej, w głąb Rosji. Najpierw wywieziono wszystkich urzędników państwowych, to znaczy nauczycieli, policję, służby leśne. Potem zabierano ludzi ze wsi – tych, którzy znani byli wśród społeczeństwa ze swoich prawicowych przekonań i tych, którzy znani byli im jeszcze z czasów I wojny światowej. Wywożono wszystkich gospodarzy, którym się lepiej powodziło. Właściciele ziemscy już wcześniej porzucili swoje majątki i skryli się po niemieckiej stronie. Jak ogólnie głoszono, przyszli do nas Rosjanie tylko po to, aby wyzwolić nas spod władzy panów i bogaczy. W rzeczywistości wyzwolono nas od chleba, soli i cukru.
Linię kolejową Warszawa–Białystok szybko naprawiono i uruchomiono. Codziennie przejeżdżało kilkanaście pociągów w obie strony. Do Rosji przez Zaręby szły pociągi puste, które dalej ładowano zarekwirowanymi towarami, wywożąc, co się dało. Do Niemiec zaś szły pociągi ładowane przeważnie drewnem, ale i węglem, zbożem i innymi towarami.
Polska została podzielona na dwie części. Granica przebiegała wzdłuż Bugu w kierunku południowym i lądem po północnych terenach Polski. Zaręby leżą w odległości 9 kilometrów od Małkini, gdzie granica niemiecko-rosyjska dzieliła się na rzeczną i lądową. Do granicy było 5 kilometrów. Tysiące ludzi, których wojna wygnała z domów, znalazły się z powodu tej granicy oddzielone od swoich rodzin i domów. Początkowo granica była otwierana codziennie i wolno było w określonych miejscach i o określonych godzinach przechodzić na drugą stronę. Setki ludzi przechodziły w obie strony. Gdy zaprzestano otwierania granicy każdego dnia, ludzie koczowali, czekając na jej otwarcie. Tłumy z dziećmi spędzały noce i dnie pod gołym niebem, a był to już październik i noce chłodne. Po jakimś czasie zamknięto przejście i nie przepuszczano już nikogo.
O zaopatrzenie ludności wcale nie dbano, aby tylko wojsko miało. Brak było najniezbędniejszych artykułów spożywczych. Żywność stanowiła największy problem. Każdy chciał jeść, więc za wszystko trzeba było płacić jedzeniem. Żywność stała się środkiem płatniczym. Zaczął się handel wymienny. W artykuły przemysłowe zaopatrywano się po stronie niemieckiej, przechodząc przez zieloną granicę i narażając się na męczarnie, a nawet na śmierć.
Pewnego razu moja siostra mająca małe dzieci, wiedząc, że ja chodzę przez granicę, prosiła mnie, abym ją wziął ze sobą, by mogła zrobić zimowe zakupy dla dzieci. W końcu po naleganiach zgodziłem się i pojechaliśmy do Warszawy. W tamtą stronę podróż przebiegła spokojnie. Powrót jednak był ciężki. Gdy znaleźliśmy się na granicy, była ciemna noc, bo tylko taka dawała gwarancję udanego przejścia. Szliśmy krzakami. Zaczęły świstać kule i słychać było bliskie strzały. Janka, będąc słaba na serce, dostała ataku ze strachu i zaczęła mdleć. Trzeba było jak najszybciej zejść ze strefy ostrzału. Wziąłem ją więc na plecy, a bagaże przed siebie i w nogi. Dopiero w lesie już po stronie rosyjskiej odsapnąłem .
Na przełomie roku 1940/41 granica była tak strzeżona, że przechodzenie jej stało się niemal niemożliwe. Wtedy zaczął się handel. Ci, co ryzykowali przejście przez granicę, dochodzili tylko do Zarąb, a ponieważ nie mieli dokumentów upoważniających ich do poruszania się w pasie przygranicznym, byli narażeni w każdej chwili na złapanie. My zaś, mając potrzebne dokumenty, które nam wydano ze względu na miejsce zamieszkania, mogliśmy poruszać się swobodnie po całym terenie. Kupowaliśmy więc od nich towary i zarabialiśmy na tym. Do nas znów przyjeżdżali ludzie z dalszych terenów.ADA WOLFSTEIN
Lwów, 18 września
Po przyjeździe zatrzymaliśmy się u siostry Benedykta. Wkrótce przybyli inni członkowie rodziny i trzypokojowe mieszkanie okazało się za małe. Musieliśmy szukać jakiegoś lokum. Znaleźliśmy się bezdomni na ulicy Lwowa, wieczorem, nie znając nikogo. Szliśmy bez celu. Benedykt zagadnął jakiegoś mężczyznę, pytając, czy nie zna przypadkiem kogoś, kto wynająłby nam mieszkanie. Zaprowadził nas do emerytowanego kolejarza . Z żoną i dwiema córkami zajmował on pokój z kuchnią. Zgodzili się wynająć nam łóżko w kuchni.
Zaczęło się niby normalne życie. Znalazłam pracę jako kasjerka w restauracji. Właściciele jej okazali się współczującymi ludźmi. Zatrudnili kilkoro bieżeńców, głównie studentów. Płacili nam całkiem przyzwoicie i dawali pełne utrzymanie. Gdy dowiedzieli się, że rodzice moi też są we Lwowie, nakazali kucharzom, by wydawali mi większe porcje, bym mogła zabrać coś dla matki i męża. Zaczęła się pierwsza „wojenna” zima.
Któregoś dnia siedziałam w kasie, a obok mnie zajął stolik jakiś sowiecki major. W pewnej chwili musiałam wyjść poza obudowę kasy, by uzgodnić coś z bufetową, gdy wróciłam, ten major zapytał, czy mam zamiar przetrwać zimę w takim obuwiu (miałam na nogach letnie buciki, w których uciekłam z domu), a gdy powiedziałam, że nie mam innych, dał mi talon na parę bucików i kazał pójść do magazynów firmy „Delka”. Gorąco podziękowałam, ale wspomniałam, że na drugą zmianę przyjdzie koleżanka, która również nie ma zimowego obuwia. Wręczył mi i dla niej talon. Nigdy więcej się nie pokazał.
Uważaliśmy, że Benedykt nie powinien przyjmować żadnej pracy, szczególnie umysłowej, u Sowietów. Obawialiśmy się, że jak znowu wrócimy do Polski (wnet, za 2–6 miesięcy), to mogą mu zakazać wykonywania zawodu adwokata za współpracę z okupantem. Pracował więc dorywczo, gdzie się dało, najczęściej była to praca fizyczna.
Załoga restauracji musiała być zrzeszona w związku zawodowym, na czele którego stał jeden z kelnerów. Od czasu do czasu zwoływane były obowiązkowe zebrania. Odbywały się po pracy, po 21.00, gdy każdy był już śmiertelnie zmęczony. Siedzieliśmy więc, drzemiąc na krzesłach i wysłuchując bredzenia naszych „przodowników” w rodzaju: „Musimy być wdzięczni towarzyszowi Stalinowi” . W pokoju obok siedział Benedykt, który czekał na mnie i potem razem zaśmiewaliśmy się ze „złotoustego” mówcy. Wśród załogi znajdowali się dwaj studenci prawa i Czech, student filozofii. Wszystkich nas przygarnęli „na garnuszek” właściciele.
Niestety wkrótce restauracja została znacjonalizowana. Na razie pozostawiono całą załogę, ale wprowadzono zasadnicze zmiany, naturalnie dla „dobra ludu pracującego”. Dotąd każdy otrzymywał całodzienne utrzymanie, a potrawy wybierał sobie według upodobania z karty. Teraz zjeść mógł tylko wtedy, gdy pracował. Wszyscy dostawali ujednolicony posiłek ze wspólnego kotła.STANISŁAW DYSIEWICZ
Brzeżany, druga połowa września
Całkowita anarchia, bezprawie i okrutne mordy zapanowały w Brzeżanach i w okolicy.
Wcześnie rano obudziły nas wołania sąsiadów, że Ukraińcy wymordowali polską rodzinę, a teraz zmierzają w naszym kierunku. Widzieliśmy ich ukrywających się za drzewami, ale jakoś wtedy zostawili nas w spokoju. Na słupach telegraficznych rozwiesili kartki oznajmiające, że w nocy nas wymordują. Znaleźliśmy się w trudnym i niebezpiecznym położeniu. Głowy rodzin polskich mieszkających w okolicy udały się do władz rosyjskich z prośbą o pomoc. Sowieci odmówili nam bezpośredniej ochrony, ale dali stare włoskie karabiny i amunicję, abyśmy bronili się sami.
Zdecydowaliśmy się wrócić do Lwowa, gdyż sytuacja powoli stabilizowała się. Wysiedliśmy na Dworcu Łyczakowskim. Ojciec, czy przeczuwając coś złego, czy też kierując się intuicją, powiedział: „Jedźcie do domu, ja mam coś do załatwienia w mieście, przyjdę trochę później”. Kilka minut po naszym wejściu do mieszkania zajechały pod dom auta ze zbirami z NKWD, by aresztować ojca.
Przewidując, że coś takiego może się zdarzyć, umówiliśmy się, że będziemy kłamać, że ojciec zaginął gdzieś podczas bombardowania Lwowa przez samoloty niemieckie i nie wiemy, co się z nim stało. Więc tak mówiliśmy teraz, z trwogą, że ojciec może w każdej chwili wejść. Miał przecież do załatwienia tylko jakąś małą sprawę. NKWD zrobiło rewizję nam i mieszkania, posiedzieli jakiś czas i odjechali. Kilka minut później ojciec przyszedł, oznajmił, że wie, iż go szukają, ale ostrzegli go w porę adwokaci Żydzi. Spakowaliśmy więc dla niego ważniejsze rzeczy i razem z bratem Tadzikiem, jadąc nocnym pociągiem, dotarł do wsi koło Trembowli, gdzie brat ojca miał większą gospodarkę.
Zbliżała się zima, nasza egzystencja stawała się coraz trudniejsza. Długie kolejki po chleb, mydło stało się produktem nieosiągalnym. Czasem dzięki łutowi szczęścia dostawało się obuwie lub kawałek sukna, które potem wymieniało się na prowiant. Zima przełomu 1939/40 była wyjątkowo ostra. Spadły duże śniegi, a mrozy nie ustępowały. Z kuzynem Władkiem, w pogoni za żywnością, podróżowaliśmy nieogrzanymi pociągami w wagonach bez okien.
Pewnego dnia, pod koniec lutego, mieliśmy, jak zwykle, spotkać się, ale Gienek nie przyszedł. Czekałem dość długo, wreszcie pokazała się jego siostra Stefa cała we łzach. Płacząc, powiedziała, że ostatniej nocy NKWD aresztowało Gienka i ich ojca. Ponoć w pokoju ich sublokatora znaleźli jakieś szyfry, tajne dokumenty i dużo innego obciążającego materiału wskazującego, że działała tam tajna komórka ukraińska. Zrobiło mi się ich bardzo żal, byłem z nimi związany uczuciowo, znaliśmy się przecież tak długo. Obiecałem przyjść na drugi dzień, aby przede wszystkim pocieszyć ich matkę.
Nazajutrz pojawiłem się o umówionej porze. Zadzwoniłem i skoro tylko drzwi otworzyły się, dwu zbirów skoczyło na mnie i wykręcając mi ręce, wepchnęli mnie do mieszkania. Zaczęło się przesłuchanie. Jeden z nich stał obok z naganem skierowanym we mnie, a drugi zadawał pytania. Kto ja jestem? Dlaczego przyszedłem? Tłumaczyłem, że przyszedłem do kolegi po książki, które u niego zostawiłem przed wyjazdem do Brzeżan, było to zresztą zgodne z prawdą, bo cenniejsze książki z ojca biblioteki rzeczywiście dałem Gienkowi, by je przechował. Podałem nazwiska autorów i tytuły. Zaczęli kartka po kartce sprawdzać wymienione przeze mnie publikacje, szukając ukrytych szyfrów. Dopiero wczesnym wieczorem wypuścili mnie.
Było pewne, że w nocy przyjdą mnie aresztować. Po północy bandyci zjawili się. Skoro tylko weszli do mieszkania, od razu powiedzieli: „Sobirajsia s wieszczami” . Mieszkanie dokładnie zrewidowali, szukając jakichś obciążających nas dowodów. Znaleźli jedynie wycior do pistoletu . Zabrali mnie i brata Kazika.
Zawieźli nas samochodem do więzienia na Zamarstynowie. Mnie od razu wzięli na przesłuchanie. Z miejsca zdałem sobie sprawę z tego, co mnie czeka, gdy znalazłem się w dużym pokoju, w którym okna i drzwi były zasłonięte i wyłożone grubymi materacami. Za biurkiem siedział ten sam zbir, który przesłuchiwał mnie u Gienka.
Tak długo, jak chcieli się dowiedzieć, do jakiej organizacji należałem, to mogli mnie bić i bić, a ja nie mogłem nikogo zdradzić i niczego wydać, gdyż do żadnej organizacji i do tego jeszcze ukraińskiej nie należałem. Ale, gdy padło pytanie: „Gdie twoj otiec?”, moje serce zamarło. Oto jestem tu, w tym miejscu kaźni, w rękach dwu bandytów zdolnych do wszystkiego i oni pytają mnie, gdzie jest mój ojciec? Bałem się, że mogę go wydać, jeśli nie wytrzymam tych tortur. Nigdy się goręcej i szczerzej nie modliłem, jak wtedy, prosząc Boga o nagłą śmierć.BOLESŁAW DAŃKO
Zababie (Polesie), 18 września
Zaczęły ujadać psy, za oknem przemknęły jakieś cienie. Po chwili rozległo się silne łomotanie do drzwi. Po ich otwarciu do izby weszło dwóch Białorusinów, uzbrojonych w nowe polskie karabiny, przepasanych żółtymi pasami z ładownicami. Oznajmili ojcu, że jest aresztowany i ma się zbierać do wyjścia. W mieszkaniu powstało zamieszanie, płacz i lament, który przybrał na sile w momencie pożegnania ojca. Ten, żegnając się ze mną, powiedział: „Jesteś tu najstarszym mężczyzną, opiekuj się nimi”. Nikt nie sądził, że te słowa ojca są ostatnimi, jakie dane nam było usłyszeć. O godzinie 21.00, gdy psy przestały ujadać, w mieszkaniu pozostała płacząca matka, dwie młodsze siostry i ja.
Na drugi dzień rano poszedłem do wsi Kozły, gdzie w remizie strażackiej uwięzieni byli wszyscy osadnicy. Nie pozwolono mi na widzenie się z ojcem. Po trzech dniach uwięzionych powiązano łańcuchami i pod konwojem popędzono do wsi Rudniki, gdzie znajdował się areszt gminny. Po kilkudniowym pobycie w tym areszcie zostali przejęci przez władze sowieckie i umieszczeni w więzieniu prużańskim. Zanosiłem tam raz w tygodniu paczkę żywnościową, a w niej grypsy pisane na bibułce. Na kilka otrzymaliśmy odpowiedzi. Ostatnia wiadomość od ojca pochodziła ze Smoleńska, po czym ślad zaginął .
Ja z pozostałą rodziną przebywałem do połowy października na gospodarstwie, które z każdym dniem przestawało być nasze. Nowe miejscowe władze przystąpiły do „rozkułaczania”. Pozostawiono nam tylko jedną krowę, a mleko z udoju pozostałych zamykano w spiżarni na klucz, który przechowywał nasłany opiekun. Policzono kury, kaczki, gęsi, trzodę chlewną i wszystko to stało się własnością zakładanego z dużym entuzjazmem kołchozu. To, co z dużym trudem i nakładem pracy zostało przez nas wyprodukowane, wyhodowane, nabyte, zagarnięto. Może mniej my, dzieci, ale matka bardzo ciężko to wszystko przeżywała.IRENA NIECIENGIEWICZ
Zdołbunowo (Wołyń), 17 września
Irena Nieciengiewicz (wówczas Maliszewska, stoi na barierce w białej sukience) z rodziną Maliszewskich w Moszczenicy, lata 30.
Fot. ze zbiorów rodzinnych
Przed południem tatuś wpadł do domu:
– Schowajcie Irusię – powiedział – oni tu już są!
Do domu nie weszli. Zabrali konie i broń. Rewolweru ojciec im nie dał. Parę dni później była w domu rewizja – wiedzieli o rewolwerze – nie znaleźli! Chwilami wydawało się, że jest groźnie, ale szczęśliwie ludzie wsi byli nam życzliwi. Pojechałam z bratem do miasteczka, żeby coś kupić w sklepie. Pierwszy raz zobaczyłam „oswobodzicieli” – okupantów z bliska. W ogrodzie otaczającym kościół pełno było hałaśliwych i chyba pijanych żołnierzy. Robili wrażenie rozbestwionej dziczy.
Po powrocie do domu położyłam się do łóżka, miałam bardzo wysoką gorączkę. Nie mogłam słuchać tego, co mówiła do mnie moja ukochana niania, jak zwykle przejęta moim samopoczuciem. Nie mogłam znieść tego, że mówi do mnie po rosyjsku, a przecież całe moje życie, 15 lat, rozmawiałyśmy ze sobą w tym języku. Udawałam, że nie słyszę. Ona nie miała za złe, taka już była dobra i tak mnie kochała.
Dni jesienne były burzliwe, jakieś rewizje, pijatyki w piwnicy, gdzie było wiele butli wina. Zamykaliśmy się w domu na wszelki wypadek. Dziwny to był czas.
12 października 1939 był ostatnim dniem spędzonym przeze mnie w rodzinnym domu. Rodzice, brat, niania i ja mieliśmy opuścić go na zawsze. Takie było prawo wojny i tych zaborców, którzy nas „oswobodzili” od normalnego życia i wolności. Gdy wyjeżdżaliśmy załadowanym wozem, długa aleja prowadząca z domu do bramy otoczona była z obu stron szeregiem miejscowych, jakby cała wieś przyszła nas żegnać. Żegnali nas ze łzami.
Zamieszkaliśmy początkowo w mieszkaniu u kuzynów ojca, gdzie było cztery, może pięć pokoi. Chyba główną osobą był mój ojciec chrzestny, tak zwany wujaszek Oleś – stary kawaler , następnie wujaszek Wacio. Poza tym były dwie ciotki, jedna stara panna prowadząca dom, druga podwójna wdowa z córką. Jeszcze w październiku rodzice wynajęli dwa pokoje, dość duże, w jednym stanęła kuchenka. To nie był prawdziwy dom, było to takie życie na niby, wszystko wydawało się tymczasowe.
Początek tego wygnania był czymś trudnym, beznadziejnym . Trzeba przyznać, że nie znałam uczucia strachu, swoim zachowaniem bezczelnie okazywałam protest przeciwko aktualnej rzeczywistości, robiłam to z pełnym przekonaniem o swojej racji, zresztą chyba cała inteligencka młodzież miała podobny stosunek do tych potwornych zmian.
Powstał problem szkoły, nie chciałam iść do sowieckiej, ale rodzice przekonali mnie, że jeśli nie będę się w tej szkole uczyć, będę zmuszona, jak głosiły rozporządzenia, sprzątać ulice lub tory. Poszłam do szkoły, dawniej gimnazjum, którego dawny dyrektor pozostał, był Ukraińcem. Nie wiem, co myślał, na pewno bał się nowej władzy, chciał się przypodobać i popisywał się gorszym traktowaniem młodzieży polskiej. Poszłam do tej szkoły z założeniem, że mam to gdzieś i że tak to długo nie potrwa. Wtedy wszyscy wierzyli, że zło minie i czekali na to coś niedługo. Klasa była w sumie nijaka; było trzech kolegów podobnie do mnie reagujących na niechcianą rzeczywistość. Byliśmy pewni, że okazujemy swój protest, ignorując porządek szkolny.
Polskich nauczycieli zwolniono, zostali tylko nauczycielka francuskiego i matematyk. W grudniu zjechali nauczyciele „stamtąd”. Nowe nauczycielki nie umiały mówić po polsku, a mimo oswobodzenia Ukraińców od Polaków uczono teraz po rosyjsku. Ja oświadczyłam, że nie mogę odpowiadać, bo nie znam języka, choć mówiłam po rosyjsku nie gorzej od nauczycieli, ale oni o tym nie wiedzieli.
Śmieszne były te moje protesty, może dziecinne: biało-czerwone chusteczki w kieszonce 11 listopada – ale z serca. Kiedyś poprowadzono całą szkołę na jakiś wiec. Po drodze kupiłam torebkę pestek słonecznikowych. Ustawiłam się na wprost przed referentem i gryzłam pestki, plując na podłogę. Wydawało mi się, że profanuję tę idiotyczną przemowę. Po chwili zauważyłam, że jeden z przedstawicieli władz w mundurze zbliża się do mnie. „No, udało mi się” – pomyślałam. Ten niebywale uprzejmym głosem zapytał, gdzie mi się udało kupić te siemieczki. Uznałam to za moją porażkę, oddałam mu pestki. Nasze role się zmieniły, to on pluł z zadowoleniem, a ja byłam pokonana.
Piszę o takich bzdurach, a czasy były straszne. Wyrzucano ludzi z domów, aresztowano, nie wiadomo było, co będzie jutro. Wiadomości ze świata nie było, radia trzeba było oddać. Jeśli ktoś zachował, to słuchało się w ukryciu, w jakiejś komórce. Audycja była podawana po czesku, zagłuszana tak, że niewiele się słyszało, a jeszcze mniej rozumiało. Było tak smutno, ponuro, beznadziejnie.
Aresztowali tatusia 29 grudnia 1939. Czy ktoś na niego doniósł do NKWD? Może trafili na jakieś papiery w starostwie, dotyczące odznaczeń za zasługi? Może po prostu za to, że jest Polakiem? Wrogów tatuś chyba nie miał, był w okolicy szanowany i lubiany. Rodzice utrzymywali przyjacielskie stosunki z ludźmi na to zasługującymi, niezależnie od ich narodowości czy wyznania.
Aresztowań było coraz więcej, więzieni byli w piwnicy magistratu. Po jakimś czasie pozwolono na podawanie paczek z jedzeniem i zmianą bielizny. Z listów, które tatuś pisał na bibułce od papierosów i chował w kołnierzyku koszuli, dowiedzieliśmy się, że oni o nim wszystko wiedzą.
Coraz częściej odmawiano przyjęcia paczek dla uwięzionych. Trzeba było trafić na lepszy dzień czy porę; to była jedyna możliwość sprawdzenia, czy tatuś jeszcze tu jest. Trzeba było potargować, przeczekać. Mama była za delikatna, nie chciałam jej narażać na wredne odmowy. Brata nie należało puszczać tam, gdzie byli ci od zamykania. Miał 18 lat, piękny wzrost, dobrą prezencję, zawadiacką minę, zbyt elegancki strój w porównaniu do noszonego przez tych, którzy byli bardziej groźni. Tak na dobrą sprawę za wygląd mogli go bez zastanowienia zamknąć. Lepiej było nie leźć im w oczy. Uważaliśmy, że ja będę mniej zagrożona.
Irena Nieciengiewicz (Maliszewska), 1939 rok.
Fot. ze zbiorów rodzinnych
Wiadomości miejscowe docierały pocztą pantoflową. Znajomy lekarz mamy powiedział, że władze NKWD zleciły zbadanie więźniów. Trudno było uwierzyć, że ich interesował stan zdrowia „wrogów ludu” . Władze aresztu odmówiły przyjęcia paczek. Nie pomogły prośby rodzin. Odpowiedź była jasna: „Niet”. Trzeba było coś robić, zrozumiała była konieczność przekazania ciepłej odzieży, bo jeśli wywiozą, to nie na południe.
Dowiedzieliśmy się, że więzionych w piwnicy pod magistratem pędzą na dworzec, by przewieźć ich do jakiegoś więzienia. Wtedy wiadomości jakoś docierały do ludzi. Ulice zablokowano. Przełażąc przez płoty, podwórka, nawet daszek komórki, przedostałam się na drogę, do której dochodziły szeregi więźniów. Wtedy ostatni raz widziałam mojego ojca.Przypisy
¹ Wilhelm (Józef) Barbasz – przyjaciel Autorki. Podczas deportacji podali się za małżeństwo, na zesłaniu wzięli ślub cywilny, a po powrocie do Polski – kościelny.
² Znajoma rodzina funkcjonariusza Służby Granicznej, który w 1938 roku został przeniesiony z Nowego Targu (gdzie komendantem SG był ojciec Autora) do Przemyśla.
³ Żona komendanta placówki SG w Sromowcach Franciszka Biniakiewicza, z pochodzenia Ukrainka, jechała z dwiema córkami – Walentyną i Wandą.
⁴ Ludność ukraińska skorzystała z wojennego chaosu, z rozpadu struktur polskiej władzy i dokonywała grabieży i mordów, zarówno na cywilach, jak i na wojskowych. Rozmiarów tych zbrodni, skali ofiar nie można dokładnie ustalić.
⁵ Gródek Jagielloński został zdobyty przez wojska niemieckie 13 września 1939, następnie, zgodnie z układem niemiecko-sowieckim, przekazany Sowietom.
⁶ Kołomyja została zdobyta przez sowieckie oddziały pancerne 18 września 1939 około godziny 16.00.