Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Przerwane milczenie - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
1 września 2021
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Przerwane milczenie - ebook

Dopiero po 10 latach od tragicznych zamachów na World Trade Center w Nowym Jorku pojawił się w Strefie Zero po raz pierwszy. Po 20 latach zdecydował się przerwać milczenie. Jan Szumański kierował pracami porządkującymi niebezpieczne zgliszcza i z bliska widział przerażające sceny, które już na zawsze wryły się w jego pamięć.

Książka Kamila Tureckiego to pełna zwrotów podróż przez barwne życie Jana i jego najbliższych, którzy tuż przed stanem wojennym zatrwożeni opuścili Polskę, by spełnić amerykański sen. Nowy Jork pokazał im jednak swoje mroczne oblicze. Najpierw straszna bieda zaglądała w oczy, później pojawił się paraliżujący strach przed bezlitosnymi gangami. Kiedy wydawało się, że najgorsze już za nimi, nadszedł 11 września 2001 roku.

Autor rozmawia też z Polakami, którzy przeżyli atak na WTC i krewnymi ofiar. Koszmar tamtego słonecznego wtorku do dziś odciska na nich bolesne piętno, a apokaliptyczne obrazy wciąż mają przed oczami. Tak, jakby to było wczoraj...

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8250-092-9
Rozmiar pliku: 7,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Nowo­jor­ska inspi­ra­cja

To było w paź­dzier­niku 2019 roku. Nowy Jork przy­wi­tał mnie powie­wem chłod­nego powie­trza, zło­tymi gdzie­nie­gdzie liśćmi oraz bez­chmur­nym, kry­sta­licz­nie czy­stym nie­bem, dokład­nie takim jak 11 wrze­śnia osiem­na­ście lat wcze­śniej. Tylko kra­jo­braz jawił się zgoła ina­czej. Nie było już dwóch dum­nie pną­cych się nie­mal do nieba wież. Wtedy, w miej­scu, w któ­rym stały, zoba­czy­łem dwa wyło­żone ciem­nymi pły­tami otwory. Po ich ścia­nach woda spły­wała do jesz­cze mniej­szych dziur. Wyda­wało się, że paro­wała, nik­nąc w ciem­no­ściach bez żad­nej nadziei na odwró­ce­nie swego losu. Dokład­nie tak, jak losów kilku tysięcy osób, któ­rych ciał po zama­chach na wieże World Trade Cen­ter ni­gdy nie odna­le­ziono. One też nie miały żad­nych szans na prze­ży­cie, gdy waliły się bliź­nia­cze wieże. One też nie miały wyboru. Na pozio­mie zero wypi­sano kilka tysięcy nazwisk tych, któ­rych ofi­cjal­nie uznano za ofiary ata­ków. Obok usta­wiono skromne kwiaty sym­bo­li­zu­jące pamięć o dziadku, mężu, ojcu, bra­cie, babci, żonie, matce, sio­strze, part­ne­rze i part­nerce. Rzu­cały się jed­nak w oczy bla­skiem czer­wieni ską­pa­nej w jesien­nym słońcu, któ­rego pro­mie­nie prze­dzie­rały się ocho­czo mię­dzy drze­wami. Obok stali rodzice z nasto­let­nim chłop­cem, który nie miał prawa pamię­tać tam­tych wyda­rzeń. Przy­szedł tu i stał nie­mal nie­ru­chomo, patrząc w zadu­mie. Ojciec objął go ramie­niem. On pamię­tał, co tu się wyda­rzyło. Nikt o nic nie pytał. Wszy­scy wie­dzieli. Razem stali w ciszy.

To wła­śnie wtedy, widząc dzie­siątki zmie­rza­ją­cych w stronę daw­nych wież, milk­ną­cych z każ­dym kolej­nym kro­kiem ludzi, pomy­śla­łem sobie, że choć o zama­chach na World Trade Cen­ter w Nowym Jorku napi­sano i powie­dziano już wszystko, to nie ma jed­nak opo­wie­ści o tam­tych tra­gicz­nych wyda­rze­niach widzia­nych oczami ame­ry­kań­skiej Polo­nii i Pola­ków prze­by­wa­ją­cych w USA tym­cza­sowo.

Gdy prze­kro­czy­łem progi 9/11 Memo­rial Museum (Natio­nal Sep­tem­ber 11 Memo­rial & Museum), czyli muzeum pamięci o tym, co wyda­rzyło się w Nowym Jorku, Waszyng­to­nie i Shank­sville w Pen­syl­wa­nii, wró­ciły obrazy sprzed lat. Byłem wów­czas kil­ku­na­sto­let­nim chło­pa­kiem. Kiedy o godzi­nie ósmej czter­dzie­ści sześć pierw­szy samo­lot ude­rzył w wieżę pół­nocną, w Pol­sce zegar poka­zy­wał czter­na­stą czter­dzie­ści sześć. Był wto­rek. Koń­cówka ostat­niej lek­cji. Wszy­scy z utę­sk­nie­niem, zmę­czeni, odli­czali czas do dzwonka. Inter­net w Pol­sce wtedy racz­ko­wał, a o mediach spo­łecz­no­ścio­wych i smart­fo­nach nikt jesz­cze nie myślał. O wyda­rze­niach z Nowego Jorku dowie­dzie­li­śmy się od nauczy­cieli, a ci od dyrek­cji. Włą­czy­li­śmy stare szkolne tele­wi­zory. Rela­cję prze­ry­wały usterki tech­niczne, ale już pierw­sze obrazki z Nowego Jorku prze­ra­żały. Wtedy jesz­cze nikt nie wie­dział, co się stało. Nie­szczę­śliwy wypa­dek awio­netki − taka infor­ma­cja poja­wiała się naj­czę­ściej. W dro­dze do domu usły­sza­łem o dru­gim samo­lo­cie, który tym razem ude­rzył w wieżę połu­dniową. Wtedy zro­zu­mia­łem, że to nie może być przy­pa­dek. Następ­nego dnia zapla­no­wany był spraw­dzian z mate­ma­tyki, ale nikt nie myślał o szkole. W domu przez cały wie­czór słu­cha­li­śmy i oglą­da­li­śmy rela­cje z USA. U kole­gów i kole­ża­nek z klasy było podob­nie. Nikt nie był przy­go­to­wany. Kla­sówka została prze­ło­żona, ale powo­dów do zado­wo­le­nia za wiele nie było. Dzie­li­li­śmy się swo­imi wra­że­niami, tym, co prze­czy­ta­li­śmy, zoba­czy­li­śmy, usły­sze­li­śmy. Szu­ka­li­śmy odpo­wie­dzi na naj­bar­dziej nur­tu­jące nas pyta­nie: „Czy to wojna?”. Bali­śmy się, i nie ma w tym ani krzty prze­sady. Poko­le­nie dziad­ków żyło z traumą II wojny świa­to­wej, rodzice mie­rzyli się z komu­ni­zmem, więc może tak zaczyna się wojna mojej gene­ra­cji? Ale czy to nasza wojna? Z kim? Kto jest naszym wro­giem? Pytań było wiele. Odpo­wie­dzi brak.

Ame­ry­kań­skie muzeum nie tylko opo­wiada histo­rię tego, co wyda­rzyło się 11 wrze­śnia 2001 roku w USA. Ow­szem, możemy tu zoba­czyć wiele pamią­tek zwią­za­nych z ata­kiem na World Trade Cen­ter w Nowym Jorku, na Pen­ta­gon w Waszyng­to­nie oraz z roz­bi­ciem porwa­nego przez ter­ro­ry­stów samo­lotu w Shank­sville w Pen­syl­wa­nii. Przede wszyst­kim to jed­nak uczcze­nie pamięci wszyst­kich ofiar tam­tego tra­gicz­nego dnia. Na spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nych inte­rak­tyw­nych ekra­nach można bowiem prze­czy­tać infor­ma­cje o każ­dej z nie­mal trzech tysięcy ofiar ata­ków ter­ro­ry­stycz­nych, do któ­rych przy­znała się orga­ni­za­cja Al-Kaida.

Wśród tych, któ­rzy zgi­nęli, byli rów­nież Polacy − zarówno ci miesz­ka­jący w USA od wielu lat, jak i ci, któ­rzy przy­je­chali do Nowego Jorku na chwilę. Kilka tygo­dni przed śmier­cią Maria Jaku­biak omal nie zgi­nęła w spa­da­ją­cej bez żad­nej kon­troli win­dzie w wieży pół­noc­nej WTC. Nor­bert Szur­kow­ski, syn słyn­nego kola­rza szo­so­wego Ryszarda Szur­kow­skiego, miał tego dnia skoń­czyć pracę w wieży jesz­cze przed otwar­ciem biur. Nie zdą­żył. Dla Łuka­sza Milew­skiego praca w restau­ra­cji na sto pierw­szym pię­trze wieży pół­noc­nej WTC sta­no­wiła tylko waka­cyjną przy­godę, pozwa­la­jącą przy oka­zji zaro­bić. Pla­no­wał wró­cić do Pol­ski, dokoń­czyć stu­dia w Bia­łym­stoku. Jan Macie­jew­ski pra­co­wał w naj­bar­dziej docho­do­wej restau­ra­cji w Nowym Jorku kilka pię­ter wyżej, czyli nad strefą ude­rze­nia samo­lotu. Na ewa­ku­ację nie miał szans. Doroty Kopiczko tego dnia miało nie być w ogóle w pracy. Samo­lot, który wbił się w wieżę, odciął jej drogę ucieczki. Podob­nie jak Annie DeBin, asy­stentce w dziale praw­nym firmy Can­tor Fit­zge­rald.

To jed­nak nie wszyst­kie pol­skie ofiary ata­ków z 11 wrze­śnia. Rzadko kiedy w mediach wspo­mina się o dwóch kolej­nych oso­bach, które wyje­chały z Pol­ski jako dzieci. Jedną z nich jest sto­larz Józef Piska­dło. W cza­sie ataku znaj­do­wał się powy­żej set­nego pię­tra jed­nej z wież. Nie miał zatem szans na pomoc. Z kolei rodzina Giny Sztejn­berg ucie­kła do Rosji przed Holo­kau­stem, by po woj­nie wró­cić do Pol­ski. Do Sta­nów Zjed­no­czo­nych wyemi­gro­wała w latach sześć­dzie­sią­tych, gdy Gina była nasto­latką. W wieży pół­noc­nej WTC pra­co­wała na dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym pię­trze, w stre­fie ude­rze­nia samo­lotu.

Prze­glą­da­jąc w nowo­jor­skim muzeum mul­ti­me­dialne bio­gra­fie pol­skich ofiar, tylko utwier­dzi­łem się w prze­ko­na­niu, że na dwu­dzie­stą rocz­nicę ata­ków warto je przy­bli­żyć pol­skiemu czy­tel­ni­kowi, ale także spi­sać opo­wie­ści tych, któ­rzy prze­żyli. Zapro­si­łem więc do współ­pracy Leoka­dię Gło­gow­ską ucie­ka­jącą z osiem­dzie­sią­tego dru­giego pię­tra, zaklesz­czo­nego w win­dzie Jana Dem­czura, który ura­to­wał nie tylko sie­bie, lecz także kilka innych osób, Stan­leya Tro­ja­now­skiego − bio­rą­cego udział w akcji ratun­ko­wej i Irenę, choć woli ona pozo­stać ano­ni­mowa. Ucie­kała przed kurzem i pyłem walą­cych się wież. Jej histo­ria poka­zuje, jak wielki wpływ na ludzką psy­chikę miały wyda­rze­nia z 11 wrze­śnia. Dwa lata póź­niej myślała bowiem, że histo­ria się powta­rza, a obrazy, o któ­rych chcia­łaby zapo­mnieć, wró­ciły ze zdwo­joną siłą.

W ciągu ostat­nich trzech lat opu­bli­ko­wa­łem w One­cie serię arty­ku­łów na temat olbrzy­mich odszko­do­wań, jakie mogą uzy­skać Polacy pra­cu­jący przy oczysz­cza­niu tere­nów, na któ­rych znaj­do­wał się kom­pleks World Trade Cen­ter. Ame­ry­kań­skie wła­dze fede­ralne zaprze­czały, jakoby w rejo­nie Strefy Zero powie­trze było tok­syczne i mogło mieć póź­niej wpływ na kon­dy­cję zdro­wotną prze­by­wa­ją­cych na tym tere­nie ludzi. To sta­nowi do dziś pod­stawę do ubie­ga­nia się o rekom­pen­satę finan­sową za ponie­sione straty zdro­wotne. Już po pierw­szych publi­ka­cjach zgło­siło się do mnie kil­ka­dzie­siąt osób pra­cu­jących kie­dyś na zglisz­czach wież WTC. Do tej chwili skon­tak­to­wało się ze mną ponad stu pra­cow­ni­ków twier­dzą­cych, że mają dowody na to, iż w wyma­ga­nym zakre­sie cza­so­wym (od 11 wrze­śnia 2001 do 30 maja 2002 roku) byli obecni w Stre­fie Zero. Dzięki nagło­śnie­niu sprawy w One­cie wnio­ski pięt­na­stu z nich zostały zakwa­li­fi­ko­wane do roz­pa­trze­nia przez ame­ry­kań­ski Fun­dusz Odszko­do­wań dla Ofiar Wyda­rzeń z 11 wrze­śnia (The Sep­tem­ber 11th Vic­tim Com­pen­sa­tion Fund, czyli VCF). W chwili, gdy piszę te słowa, pięć osób otrzy­mało pie­nią­dze, kolejne cztery cze­kają już tylko na prze­lew, wnio­ski sze­ściu innych − na osta­teczną wery­fi­ka­cję. Łącz­nie Polacy otrzy­mali do tej pory ponad milion dola­rów odszko­do­wa­nia (nie­mal cztery miliony zło­tych). Zaj­mu­jący się tego typu przy­pad­kami mece­nas Andrzej Kamin­ski, ame­ry­kań­ski praw­nik pol­skiego pocho­dze­nia, powie­dział mi, że sza­cuje się, iż Pola­ków, któ­rzy wciąż mogą sta­rać się o odszko­do­wa­nia, może być nawet cztery do pię­ciu tysięcy. To uświa­do­miło mi, że pol­skich histo­rii zwią­za­nych z World Trade Cen­ter jest mnó­stwo i wciąż są nie­opo­wie­dziane.

Dzięki uprzej­mo­ści mece­nasa Kamin­skiego i jego żony Bożeny Kamin­skiej, dyrek­tor Cen­trum Pol­sko-Sło­wiań­skiego (Polish Sla­vic Cen­ter), swój pomysł na książkę przed­sta­wi­łem szer­szemu gronu ame­ry­kań­skiej Polo­nii miesz­ka­ją­cej na co dzień w Nowym Jorku i oko­li­cach. Wtedy też pozna­łem bli­skich Jana Szu­mań­skiego, któ­rzy opo­wie­dzieli mi pokrótce jego histo­rię i zachę­cili mnie do kon­taktu. Jan i jego żona Wie­sława są przed­sta­wi­cie­lami pol­skiej emi­gra­cji do Sta­nów Zjed­no­czo­nych na początku lat osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku, która naj­pierw tra­fiała do austriac­kich obo­zów spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nych dla azy­lan­tów poli­tycz­nych, by liczyć na łut szczę­ścia i podróż w nie­znane z nadzieją na roz­po­czę­cie nowego, szczę­śliw­szego i bar­dziej dostat­niego życia w USA. Podob­nych histo­rii jest z pew­no­ścią znacz­nie wię­cej, ale losy Jana Szu­mań­skiego zasłu­gują na szcze­gólną uwagę, bo był on kie­row­ni­kiem załogi oczysz­cza­ją­cej znaczną czę­ści terenu z pozo­sta­ło­ści po wie­żach World Trade Cen­ter − peł­nił tę funk­cję od tra­gicz­nego wrze­śnia 2001 roku. Poka­zał mi nie­pu­bli­ko­wane dotąd zdję­cia z miej­sca, które koja­rzyło mi się ze świa­tem po apo­ka­lip­sie − poka­zu­jemy je w książce po raz pierw­szy. Z Janem pla­no­wa­łem zoba­czyć się wiele razy, jed­nak pan­de­mia koro­na­wi­rusa unie­moż­li­wiła loty do Nowego Jorku. Musie­li­śmy wyko­rzy­stać dostępną nam tech­no­lo­gię, by móc się komu­ni­ko­wać. Z każ­dym kolej­nym wir­tu­al­nym spo­tka­niem prze­ka­zy­wane przez Jana opo­wie­ści upew­niały mnie w poczu­ciu, że obok tego czło­wieka i jego rodziny nie można przejść obo­jęt­nie. Na początku ich ame­ry­kań­skiej przy­gody Nowy Jork poka­zał im swoje ciemne obli­cze, a kiedy wyda­wało się, że naj­gor­sze za nimi, nad­szedł 11 wrze­śnia 2001 roku.

Książka jest zatem podzie­lona na dwie czę­ści. Pierw­sza z nich to histo­ria Jana Szu­mań­skiego, jego rodziny, ówcze­snych przy­ja­ciół i zna­jo­mych, napi­sana na pod­sta­wie pamięt­ni­ków głów­nego boha­tera i roz­mów z nim. Druga zawiera roz­mowy z Pola­kami, któ­rzy w trak­cie ataku znaj­do­wali się w wie­żach, brali udział w akcji ratun­ko­wej lub byli w pobliżu i podob­nie jak tysiące osób ucie­kali w popło­chu, nie wie­dząc, co tak naprawdę się stało. Przed­sta­wiam też ośmioro Polek i Pola­ków, któ­rzy zgi­nęli wsku­tek zama­chów z 11 wrze­śnia − ich losy nakre­śli­łem na pod­sta­wie roz­mów z ich naj­bliż­szymi. Jed­nak nie wszy­scy chcieli wra­cać do tych wspo­mnień. Rozu­miem to i sza­nuję tę decy­zję. W tym przy­padku trudno bowiem mówić o tym, że czas leczy rany. Pod­czas spo­tkań ponow­nie je otwie­ra­li­śmy. Mimo upływu tylu lat wciąż nie chcą się zabliź­niać… Nie­raz roz­mowę trzeba było na moment prze­ry­wać, by kon­ty­nu­ować ją po chwili. Opi­su­jąc nasze rodaczki i naszych roda­ków, któ­rzy zgi­nęli, bar­dzo prze­ży­wa­łem ich histo­rie. Trudno mi było opa­no­wać żal i smu­tek. Nie zapo­mnę też widoku mojej dziew­czyny Moniki, wyraź­nie wzru­szo­nej, która jako pierw­sza recen­zentka czy­tała książkę i musiała robić sobie prze­rwy w lek­tu­rze. Celem kil­ku­mie­sięcz­nej pracy było to, aby ofiary zama­chów, a także nazna­czeni wyda­rze­niami z 11 wrze­śnia, stali się nam wszyst­kim w Pol­sce bli­scy. Głę­boko wie­rzę, że zapa­mię­tamy te nazwi­ska. Po roz­dziale poświę­co­nym odszko­do­wa­niom histo­rię zamyka pełen reflek­sji i pod­su­mo­wań list Jana do Życia.

Jan długo nie był gotowy na roz­mowę o tym, jak 11 wrze­śnia 2001 roku zmie­nił życie całej jego rodziny. Z tego miej­sca bar­dzo dzię­kuję mu za zaufa­nie, za inspi­ru­jące roz­mowy i udo­stęp­nie­nie mi wspo­mnień i doku­men­tów, zamknię­tych dotąd w szu­fla­dzie.

Dzię­kuję rodzi­nom pol­skich ofiar tra­gicz­nych wyda­rzeń sprzed dwu­dzie­stu lat. Mimo wielu trud­nych pytań i wspo­mnień zgo­dzili się przede mną otwo­rzyć i opo­wie­dzieć histo­rię swo­ich naj­bliż­szych, któ­rzy zna­leźli się w nie­od­po­wied­nim miej­scu w nie­od­po­wied­nim cza­sie.

Dzię­kuję Leoka­dii Gło­gow­skiej, Ire­nie, Janowi Dem­czu­rowi i Stan­ley­owi Tro­ja­now­skiemu za ich świa­dec­twa, boha­ter­stwo i wiarę w osta­teczne zwy­cię­stwo dobra nad złem.

Dzię­kuję Boże­nie Kamin­skiej i Andrze­jowi Kamin­skiemu za wszelką pomoc, życz­li­wość, dobre serce, a także gościn­ność pod­czas pobytu w Nowym Jorku.

Dzię­kuję Rodzi­nie za wspar­cie, dobre słowo i trzy­ma­nie kciu­ków.

Dzię­kuję mojej miło­ści Monice za pomoc, zro­zu­mie­nie, cier­pli­wość, poświę­ce­nie i wiarę w powo­dze­nie pro­jektu. Każ­dego kolej­nego dnia moty­wo­wała mnie do dal­szego dzia­ła­nia. Bez jej wspar­cia byłoby dużo trud­niej.PRO­LOG

Wokół nastała cisza. Sły­chać tylko deli­katne puka­nie w ścianę z wid­nie­jącą na niej liczbą 50. To numer pię­tra, na któ­rym zatrzy­mała się winda. W ciągu zale­d­wie kilku sekund spa­dła o co naj­mniej kil­ka­na­ście kon­dy­gna­cji. Drzwi są otwarte. Wyczu­wa­jąc rękami płytę kar­to­nowo-gip­sową oddzie­la­jącą pasa­że­rów od zbaw­czego kory­ta­rza, Jan Dem­czur spo­gląda za sie­bie.

− Chyba będę pró­bo­wał roz­bić ją gumową ścią­gaczką do okien − odzywa się, spo­glą­da­jąc na pię­ciu współ­pa­sa­że­rów. Nie ocze­kuje apro­baty. Wie, co ma robić. Dziś zaj­muje się myciem okien w budyn­kach World Trade Cen­ter, wcze­śniej pra­co­wał na budo­wach. Ściąga prze­szka­dza­jącą gumę, pozo­sta­wia­jąc sam metal. Ściana deli­kat­nie się kru­szy, ale efekt jest mizerny w zesta­wie­niu z wło­żo­nym wysił­kiem. Na czole Jana poja­wiają się kro­ple potu. Po kilku minu­tach ręce drżą coraz bar­dziej. Ścierp­nięte upusz­czają narzę­dzie − spada mię­dzy ścianę a windę. Z ner­wów łza poja­wia się w oku. „Czy tak wła­śnie ma wyglą­dać mój koniec?” − prze­myka mu przez głowę. Przed oczami poja­wiają się obrazy żony i dzieci. Duszący dym wgryza się w noz­drza. Wra­ca­jący ze śnia­da­nia współ­pa­sa­że­ro­wie mieli przy sobie zamo­czone w kawie i mleku ser­wetki, które poprzy­ty­kali do nosa. Jan zagląda z nadzieją do wia­dra. Na jego dnie leży krótki meta­lowy trzo­nek ścią­gaczki.

− Pano­wie, ostrymi koń­cami możemy pró­bo­wać prze­bi­jać ścianę. Ta ma mak­sy­mal­nie dwa i pół cen­ty­me­tra gru­bo­ści. Damy radę…

− Ucie­kać! Natych­miast ucie­kać! − grzmi kolega Leoka­dii Gło­gow­skiej z osiem­dzie­sią­tego dru­giego pię­tra. W życiu by nie podej­rze­wała, że potrafi on wydać z sie­bie taki ryk… Zawsze grzeczny, bar­dzo spo­kojny, opa­no­wany i deli­katny. Gdyby głos pod­niósł ktoś inny, pew­nie nikt nie zwró­ciłby uwagi, ale to był on. Prze­żył atak na World Trade Cen­ter w 1993 roku. Pamięta dosko­nale tamte wyda­rze­nia. Wie, co należy robić. Leoka­dia bie­gnie w stronę wyj­ścia przy ścia­nie wschod­niej. Do tego od strony pół­noc­nej kie­rują się ci z jej pię­tra, któ­rzy są naj­bli­żej. Oprócz niej sześć do ośmiu osób. Hol, przez który prze­cho­dzi się do wind, wypeł­niony jest gęstym, czar­nym dymem.

− Panie Boże, jeśli to jest moment mojej śmierci, bła­gam, daj mi tylko pokój w sercu. Przyj­mij mnie do sie­bie − mówi cicho sama do sie­bie.

Przed oczami prze­la­tują jej wyda­rze­nia z ostat­niego pół­ro­cza, szcze­gól­nie to z 15 sierp­nia. Omal wtedy nie zgi­nęła. Nie ma jed­nak wyj­ścia. Nie wie, co kryje się za dymem, ale z wiarą w oca­le­nie wska­kuje w ciem­ność. Po chwili z tuma­nów wyła­nia się prze­ciw­po­ża­rowa klatka scho­dowa. Pusta. Nikogo nie ma. Leoka­dia bar­dzo szybko poko­nuje około dwu­dzie­stu pię­ter w dół. To dzięki san­da­łom, które wło­żyła w ostat­niej chwili przed wyj­ściem do pracy, choć zasta­na­wiała się nad szpil­kami. Nikt nie wycho­dzi z biur. Chyba wszy­scy cze­kają na komu­ni­kat. Tak prze­cież uczą pod­czas szko­leń…

Tym razem Jan Szu­mań­ski nie zwraca uwagi na Man­hat­tan za oknem. W akom­pa­nia­men­cie pły­ną­cej z radia muzyki ustala w gło­wie plan dnia. Spo­kój zostaje prze­rwany przez prze­ra­żony głos bry­ga­dzi­sty.

− Wie­siek, nie rozu­miem, o czym mówisz. Nie krzycz tak, uspo­kój się, pro­szę. W czym pro­blem? − Jan pró­buje pojąć, o co cho­dzi kole­dze.

− Janek, powta­rzam. Coś ude­rzyło w wieże. Na ulice spa­dają frag­menty budynku. Nie jedź tam.

− Co ty wyga­du­jesz?

− Janek, zro­zu­mia­łeś?

− Tak − odpo­wiada, dostrze­gł­szy w tym momen­cie przez okno samo­chodu dym uno­szący się z jed­nej z wież. Wie­siek jesz­cze coś mówi, ale kotłu­jące się w gło­wie myśli zagłu­szają jego słowa. Jan patrzy na zega­rek. Jest tuż przed dzie­wiątą.

− Muszę szybko doje­chać na budowę i zoba­czyć, co się dzieje − mówi sam do sie­bie, jed­nak w tej samej chwili zdaje sobie sprawę, że nakre­ślo­nego naprędce planu nie uda się zre­ali­zo­wać. Poli­cja już blo­kuje ulice, wszę­dzie two­rzą się gigan­tyczne korki. Kiedy jest w dro­dze do głów­nego biura firmy, dzien­ni­ka­rze radiowi prze­ka­zują kosz­marną wia­do­mość − nastą­piła druga eks­plo­zja, tym razem w wieży połu­dnio­wej World Trade Cen­ter. Z naj­now­szych infor­ma­cji wynika, że ogień w pierw­szej z „bliź­nia­czych wież” to praw­do­po­dob­nie efekt błędu pilota i wypadku spor­to­wej awio­netki.

− Cóż to się dzieje? − pyta Jan wła­ści­ciela firmy, któ­rego spo­tyka w biu­rze.

− To jest nie­praw­do­po­dobne. Sam spójrz. Przed chwilą powie­dzieli, że drugi samo­lot ude­rzył, tym razem w drugą wieżę.

− Jak to: drugi samo­lot? Prze­cież mówiono o jakiejś eks­plo­zji, wcze­śniej o wypadku.

− Tak, ale zobacz to.

W tele­wi­zji wła­śnie poka­zują w zwol­nio­nym tem­pie, jak samo­lot pasa­żer­ski wbija się w wieżę połu­dniową.

− Janek, to nie może być przy­pa­dek. Ktoś nas wła­śnie zaata­ko­wał…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij