- W empik go
Przeszkoda - ebook
Przeszkoda - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
BIBLJOTECZKA „CYKLISTY. – I.-
Przeszkoda,
NOWELA SPORTOWA
Klemensa Junoszy.
Z rysunkami w tekście M. Roszkowskiego.
WARSZAWA
Nakładem Redakcji „CYKLISTY”
Druk Lepperta i S-ki Elektoralna 8.
1897.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ. Âàðøàâà 12 1þûÿ 1897 ãîäà.
Rozdział pierwszy, w Morfin jest mowa o nieletnich sportmenach, łyżwie za trzy prosze i o tajemniczim koniu ziało się to w roku pańskim 1859.
Najmocniej przepraszam szanownych panów, którzy jeszcze te czasy pamiętają, a już czernią włosy i brody, za to nieprzyjemne przypomnienie, ale są termina preklnzyjne, są wyroki stanowcze i ostateczne, od których nic masz apelacji…
Jeszcze bardziej, jeszcze gorącej, jeszcze uniżeniej przepraszam pensjonarki ówczesne, z których dziś jeszcze niejedna opiera się niszczącym zębom czasu, i spóźniwszy się do ołtarza, udaje młodą mężatkę…
Co pomoże protestować?! Rok 1859 był, i myśmy w nim byli, jako kandydaci na ludzi, malcy w ciemnozielonych mundurach, z czerwonemi kołnierzami, „bąki” o pyzatych twarzach, lnianych, lub czarnych włosach, żwawi weseli, rwący się do życia.
I te pensjonarki, może już babcie, może ciocie, może, w wyjątkowych razach młode mężatki, a moie więdnące, niby georginje na jesieni, staro panny…
Ale cóż tam pensjonarki… Myśmy mieli po dziesięć lat życia, więc uważaliśmy się za panów stworzenia, a „kobiety” za istoty znacznie pod każdym względem niższe a że kochaliśmy się w nich, to znowuż co innego.
Należało do szyku, aby być zakochanym, tak jak należało do Bzyka ćmić papierosy po kątach.. Palenie wywoływało przykre skutki, zakochanie nie sprawiało żadnych wrażeń, ale każdy szanujący się sztubak musiał ćmić… choćby suszone listki róży, i kochać się, bodaj w najbrzydszej uczennicy klasy pierwszej lub drugiej, z pensji pani Pigeon…
Ta gorąca miłość objawiała się latem przez grę w zielone a zimą ukłonem przy spotkaniu, lub walczykiem, przetańczonym na zabawie prywatnej.
Zajmowaliśmy się łaciną i palantem–a szczerze mówiąc, gorliwiej palantem niż łaciną, a kiedy zima nadeszła i szerokie kałuże na błoniach podmiejskich zamarzły, oddawaliśmy się z rozkoszą sportowi łyżwowenm, chociaż żaden z nas nie miał wyobrażenia o tem, że wyraz „sport” istnieje i ie co znaczy.
Jakże gorąco pragnęliśmy ośmnastostopnio-wego mrozu!!… W takim dniu bowiem, szkoła, ze względu na zdiowio uczniów, na to, ie się mogą przeziębić, bywała zamknięta…
Gdy się i wieczora bardzo zimno robiło, seu nasz bywał niespokojny; nasłuchiwaliśmy uważnie, czy nie pękają gonty na dachu, czy śnieg pod stopami przechodniów bardzo skrzypi.
Gonty pękały, śnieg strasznie skrzypiał, okna w naszej sypialni pokrywały się warstwą zamrożonej pary, białą, grubą, zwelnioną jak futro na jagnięciu…
Zaspane słońce zimowe budziło nas ze snu gorączkowego.
Natychmiast tworzyło się kilka delegacyj… Jedna, nie czekając śniadania, biegła do apteki, gdzie był wystawiony za oknem termometr; druga chcąc zasięgnąć informacyj ze źródeł urzędowych, pędziła pod ratusz; trzecia dla zdobycia pewnika biegła do szkoły, aby wybadać stróża – czy będzie wywieszona karta o mrozie.
–- Dziewiętnaście! wołali z tryumfem jedni.
– Dwadzieścia trzy! krzyczeli ci, którzy powrócili z pod ratusza..
– Michał powiedział, że jest piętnaście. Saui widział na termometrze w kaucelaryi szkolnej.
– To ciepła!
– Wszystko jedno… ale tylko piętnaście… Wątpliwość targała młode serca.
Nie oglądając się na delegacje, nie wierząc nikomu, prócz sobie, każdy biegł przed gmach szkolny, i tam dowiadywał się, że z powodu wielkiego mrozu lekcyj nie ma…
Natychmiast następował odwrót do domu i wyprawa na błonia, na ślizgawkę…
Teren był ogromy, rozlana na nizkich łąkach woda w szerokich, długich kałużach, tworzyła wielkie talie lodu, poprzerywane pasami ziemi. Można było pędzić wprost, przed siebie, dwie i trzy wiorsty, z przerwami.. Co za rozkosz dla małych sportsmenów..
Tylko że ten sport wyglądał całkiem inaczej niż dzisiaj. Rozkosz ślizgania się była za darmo, bo właściciel lodu nie dorósł jeszcze do pojęcia, aby można było ciągnąć z tego zamarzniętego źródła dochody, powtóro polowa „łyżwiarzy1 – była bez łyżew. – Wystarczały dobre podeszwy u butów. Chłopak rozpędzał się, przysiadał, i suną) po lodzie kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kroków i zatrzymywał się lub przewracał…
W ogóle owych małych łyżwiarzy podzielić można było na trzy kategorye, a mianowicie: bezlyżwowych, posiadaczy tak zwanych „drutówek” i paniczyków, jeżdżących na „stalówkach”, – a były jeszcze przytem poddziały: łyżwiarze, jeżdżący na jednej łyżwie i łyżwiarze, jeżdżący na dwóch. Jak się wykaże poniżej, była to duża różnica.
Ze względu na starożytność przedmiotu, na leży powiedzieć jak wyglądała łyżwa „drutówka”. było to kopytko, wystrugane z drzewa, płaskie z tej strony, na której miała się noga opierać, zaokrąglone półkolisto od spodu. Środkiem spodu, wzdłuż, znajdowało się male wyżłobienie podłużne, a w niem założony gruby drut żelazny, lub miedziany, z obu końców ku górze zagięty i wbity w owo drewno… W przedniej i tylnej części „kopytko” było przewiercone (najczęściej rozpalonym do białości pogrzebaczem), a przez te dziury przeciągano szpagat, który służył do przytwierdzenia drutówki do stopy łyżwiarza.
Jeden egzemplarz takiej łyżwy kosztował trzy grosze, para (dla zamożniejszej młodzieży) dwa razy tyle.
Jeszcze parę słów o „stalówkach”. Te były już ostatnim wyrazem szyku łyżwiarskiego: nie wyrabiano ich sposobem domowym, lecz kupowano w sklepie. Drewienko było zgrabnie obrobione, miało ono sztyft, który wbijał się w obcas, i właściwą łyżwę, czyli nóż stołowy rowkowany; do przytwierdzenia zamiast sznurków używane były paski rzemienne.
Jedna taka łyżwa kosztowała onego czasu bardzo drogo: dwa złote! Posiadacz pary stalówek uważany był w tym światku chłopięcym za magnata…
ślizgano się: bez łyżew, na jednej łyżwie, lub na dwóch, zabawka nie była kosztowna a uciechy dawała mnóstwo.
Czerwieniły się twarze, wyszczypanego od mrozu, który tez wywoływał wielką energję ruchów; rozbrzmiewały wesołe okrzyki i śmiechy urządzano wyścigi, a nie jeden mały sportsman, powracał do domu z siniakiem lub guzem. To się nic liczyło jednak, na ślizgawce, jak na wojnie, o plejzer nic trudno.
Wieczorem, po nauczeniu się lekcyj na dzień następny, rozpoczynała się rozmowa, naturalnie o ślizgawce, a potem i o innych przyjemnościach.
Na czarnej ławce, przy piecu, zasiedli trzej chłopcy, drugoklasiści: Stas, Janek i Oleś. Pierwszy, tegi blondyn z gęstemi konopiastemi włosami, drugi wątły szatyn, trzeci wysmukły brunecik.
– To wszystko nic, rzekł Janek, dobra ślizgawka, dobre łyżwy, ale ja wolę konia… Jeździł z was który na koniu?
Na to zapytanie Stasiek śmiechem wybuchnął. Syn zagonowego szlachcica, dziecię wioski, nie wyobrażał sobie, aby mógł istnieć chłopiec, któryby konia nie dosiadał…
– Oto! zawołał… trzy lata miałem, gdy mie ojciec pierwszy raz na szkapę posadził, a teraz jeżdżę jak stary.. Byłem się chwycił grzywy to dość i… Eh, co o tem gadać – trzeba widzieć jak chłopcy na wsi u nas z pastwiska wracają! Ziemia dudni!….
wiatr w uszach dzwoni, a jak wpadną na gościniec–to kurz taki, że światu nie widać..
– Bajesz!
– Aha., przyjedź kiedy i zobacz… Wsadzę cię na nasz;; siwą źrebicę… jeżeli dosiedzisz..
– Tak mówisz, bo wiesz, że do ciebie nie pojadę, rzeki Stas, bo moi rodzice daleko w miasteczku mieszkają..
– Żebyś chciał…
– Bardzo chciałbym. Musi tu być przyjemnie tak pędzić szybko.
– Tak, tylko trzeba się dobrze trzymać…
– Spadłeś kiedy?
– Oj oj–albo raz.
– A potłukłeś się?
– Bajki. Com się miał potłuc? Na gościńcu piasek, więc nie twardo; a na pastwisku trawa. Teraz już nie spadam–a choćbym i spadł, to także nic, bo ojciec zawsze powiada, że z dobrego konia spaść nie żal., a u nas konie dobre…
– Dużo ich macie?
– …jest gniada, jest źrebica i dwa źrebaki. Ojciec bogaty, ma piętnaście morgów gruntu.
– Ale na siodle toś chyba nic jeździł? Chłopak zaczerwienił się.
– Czasem.. Ojciec ma kulbakę, ale sani jej używa, gdy w daleką drogę jedzie; przytacza do niej torbę z obrokiem, kobiałkę z pożywieniem, jak zwyczajnie do podróży… Mnie tam po alodie nic… aby koń domy, to najpierwsza rzecz…
– Moi kochani odezwał się milczący dotąd Oleś, koń dobre stworzenie, jeździć na nim rzecz bardzo przyjemna. Ja sam bardzo lubie, chociaż trochę się boję–ale dla nas to na nic.
– Jakto na nic?, zawołał StasicU, przecież bez konia gospodarz radyby sobie nie dał..
'- My też nic gospodarze, tylko uczniowie.. Ot dziś byliśmy na ślizgawce, wróciliśmy, łyżwy za pice–i dobrze. Jeść im dawać nie trzeba. Zechcemy ślizgać się jutro–łyżwa za pieca'i już. A konia gdziebyś schował, co?
– To prawda., ale podczas świąt i wakacyi można używać do woli.
– A właśnie ja słyszałem o takim konin, co nic nie jada, stajni nie potrzebuje, a jeździć na uim można kiedy kto chce.