- promocja
- W empik go
Przewina - ebook
Przewina - ebook
Dawne sanatorium w Kowalowej zaczyna nowy etap swojej działalności – skrytej i zasłoniętej przed oczami innych. Ani właściciel, ani pacjenci nie chcą rozgłosu. „Ostoja” – to obecna nazwa placówki – przyjmuje bowiem osoby uzależnione, które mają tu zacząć nowe, lepsze życie. Tadeusz Cichosz je kończy. Po kilku dniach pobytu w ośrodku zostaje znaleziony martwy w swoim łóżku.
Komisarz Sonia Kranz tego samego ranka obserwuje, jak w poszczególnych pokojach sanatorium zapalają się i gasną światła. Wydaje się, że to mogłaby być podpowiedź, kto zabił Cichosza. A jednak w tej sprawie nic nie jest oczywiste – ani przyczyna śmierci, ani motywacje tego, kto do niej doprowadził. W toku śledztwa okazuje się, że więcej niż jedna osoba miałaby powód, żeby pozbawić bogatego biznesmena życia, a tropy prowadzą do historii, która wydarzyła się w tym miejscu kilkadziesiąt lat temu. Sonia, sąsiadka sanatorium, dopiero teraz ją odkrywa. Nie tylko zresztą tę, zamkniętą w pożółkłej teczce sprawę – także w sferze prywatnej pani komisarz dokonuje odkryć, które domagają się jej reakcji.
Dochodzenie splata się z życiem osobistym Soni Kranz. W obu przypadkach policjantka ma wrażenie, że uczestniczy w rozgrywce, w której inni grają znaczonymi kartami. Jaki będzie finał tych rozdań?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68226-44-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Więc to koniec? Teraz, już, tak?
Nie chciał umierać, jeszcze nie, za wcześnie, tyle może się przecież zdarzyć, zresztą jest ona. Wszystko by dla niej zrobił.
Nawet dałby się zabić.
Przestraszył się. Pierwszy raz w życiu aż tak. Zwierzęcy strach, nagłe spięcie nerwów, jakby prąd go poraził. Zabolało, bardzo.
Zaczęło mu się kręcić w głowie.
Spadał, spadał i spadał.
Coraz głębiej, ciemniej, mniej tlenu. Coraz trudniej było złapać oddech, myśli z mozołem przebijały się przez mrok.
Znowu lęk. Paniczny. Nie chciał być sam, tak bardzo potrzebował, żeby ktoś go dotknął.
Nie ktoś, tylko ona, z niego, tylko to się liczy, zwłaszcza w ostatnich chwilach.
Rozbłyski, mrowienie, rozmyte obrazy.
Zobaczył ją. Boże, jaka ulga. Przecież to wszystko dla niej, z jej powodu.
I teraz ją widział, miał przed oczami, nawet poczuł, bo to się czuje.
Krew z krwi. Pokrewieństwo.Rozdział 1
Czuła się tak, jakby leżała na stole operacyjnym. Nad nią znajdowała się okrągła, świecąca na biało lampa. Nie, ten element nie pasował, ciało musi przecież być dobrze widoczne, każdy szczegół anatomii podany jak na tacy – do tego potrzebne są nowoczesne moduły ledowe, a nie lekko przymglona żarówka, jakby owinięta gazą.
Przymknęła oczy, ale światło i tak przebijało przez powieki.
Jak w dzieciństwie, kiedy samotne noce w ciemnym pokoju sprawiały, że truchlała ze strachu. Racjonalna część jej mózgu mówiła, że nie ma żadnego zagrożenia. W pokoju nie czai się potwór ani złoczyńca, korytarz też jest wolny od zagrożeń, a drzwi wejściowe zamknięte na klucz, zasuwę i łańcuch.
Nie ma się czego bać.
A jednak się bała.
Truchlała, sztywniała, nawet nie drgnęła. Starała się jak najciszej oddychać, byle tylko nie zdradzić swojej obecności.
„Co pani wtedy czuła?”, zapytała terapeutka, kiedy doszły do tego momentu jej dzieciństwa.
Co czuła? Już miała dobrać odpowiednie rzeczowniki i przymiotniki, kiedy uświadomiła sobie, że właściwie to nic nie czuła. Była po prostu zamrożona. Umysł odcinał ją od świata zewnętrznego; hibernując, próbowała przeczekać noc.
„Czy myśl o tym, że w pokoju obok są rodzice, nie pomagała?”
Nie. Kiedy ojciec był w domu, sytuacja rysowała się klarownie: nie mogła im przeszkadzać. Kiedy byli we dwoje, to mieli być we dwoje, zwłaszcza gdy znajdowali się w sypialni. Przez długi czas nie rozumiała, skąd biorą się te dziwne, niepokojące odgłosy zza ściany. Ni to zawodzenie, ni to krzyk. Między grozą a ekscytacją. Trochę okropne, a trochę intrygujące.
Dotarło do niej kilka lat później, gdy obejrzała scenę erotyczną w jakimś filmie. Tam to było bardziej na miejscu: ładne dekoracje, pokoik na francuskim poddaszu, młode, jędrne ciała, oczywiste przyciąganie.
W przypadku jej rodziców obraz bardzo odbiegał od kinowego wzoru; oni w niczym nie przypominali tamtych bohaterów, ich siermiężne mieszkanie – tamtego pokoiku, a ściany z dykty przepuszczały i zniekształcały odgłosy.
Matka starała się dla ojca, jakkolwiek się to realizowało za zamkniętymi drzwiami, ojciec brał, a potem szedł do równoległego życia.
Nigdy by się nie odważyła wejść do ich sypialni. Zabronili jej oczywiście, ale i bez tego wiedziała, że nie można. O tym informował ją głos w środku, instynkt samozachowawczy, który starał się oszczędzić jej bólu, stresu i rozczarowań. Przez wiele lat pracował na najwyższych obrotach, ją też utrzymując w ciągłym napięciu.
Kiedy ojca nie było, czyli przez większą część roku, teoretycznie mogłaby zapukać do matki lub od razu po cichu wślizgnąć się pod kołdrę i bezpiecznie przespać noc przy jej boku.
Raz tak zrobiła. „Przecież muszę mieć wygodnie, wcześnie rano wstaję i cały dzień pracy przede mną. Nie możesz myśleć tylko o sobie, to egoistyczne”, usłyszała wtedy.
Nie była egoistką – wręcz przeciwnie, przejmował ją cały świat.
Zabolało i już nigdy więcej nie powtórzyła tej próby.
Wiele lat później, gdy córka kładła się obok niej w nocy, gdy czuła jej nieduże, ciepłe ciało przyklejone do swoich pleców lub brzucha, zrozumiała, co straciła. Czego ją pozbawiono.
Popłakała się wtedy.
„Tyle miesięcy po porodzie, a hormony wciąż niestabilne”, powiedział jej mąż.
Właśnie zaczynały się stabilizować, pomyślała jakiś czas potem. Rozmroziły się, doszły do głosu.
Znowu otworzyła oczy. Nie, księżyc nie przypominał lampy operacyjnej. Może pomyślała tak w pierwszym odruchu, bo leżała nago? Po kąpieli nasmarowała ciało balsamem. Nałożyła grubą warstwę, która wchłaniała się powoli. Gdyby włożyła piżamę, większość kosmetyku wtarłaby się w bawełnę. Miała tak leżeć, nieprzykryta, tylko przez kwadrans, ale zasnęła. Trzy godziny później obudziła się z kołaczącym sercem. Takie nagłe zerwanie się ze snu, z bólem w klatce piersiowej.
Nie pamiętała, co jej się śniło, ale na pewno coś złego. Chwilę zajęło, nim przypomniała sobie, gdzie jest. Przykryła się kołdrą. Przez okno widziała wielki księżyc w pełni. Być może to dlatego – niektórzy uważali, że księżycowe fazy determinują ludzkie zachowanie.
Ona sądziła, że ta korelacja jest iluzoryczna. Czasy są trudne, ludzie wariują, jest więcej wypadków i przestępstw. Magii nie dostrzegała w tym żadnej.
Normalnie zasłoniłaby okno i byłoby po kłopocie. Ale nie teraz – zasłony zdjęła do prania, a potem się rozmyśliła. Postanowiła się nie spieszyć, zrobi to w wolnej chwili. Może pojutrze, a może za tydzień. Wtedy, kiedy będzie chciała.
I teraz srebrny talerz wisiał tuż nad nią.
I wyglądał jak plafon. No jasne! Dlaczego od razu nie skojarzyła? Taką lampę miała u siebie w pokoju na suficie. Okrągły talerz z grubego mlecznego szkła, które zmniejszało ilość przedostającego się światła. Nie lubiła go. Pasował do korytarza w ośrodku wczasowym, biurze, przychodni – ale nie do pokoju dziecięcego. Do tego trudno było odczepić szklaną pokrywę od metalowych zaczepów, gdy żarówka się przepaliła. Matka się denerwowała, jakby to była Soni wina. Czasem czekała na światło aż do powrotu ojca, który bez problemu radził sobie z tą konstrukcją. „Widzisz, ojciec to wszystko potrafi”, mówiła i wodziła za mężem wzrokiem pełnym podziwu. Ale żeby zmienić plafon na zwykłą lampę, wiszącą, nie chciała się zgodzić. „Przecież ta działa, poza tym ile to zachodu”.
I dlatego w te lękliwe, bezsenne noce Sonia leżała pod mlecznym światłem plafonu, czując się tak, jakby ktoś na niej, wciąż przytomnej, przeprowadzał operację. Wiedziała, że wybudzenie podczas zabiegu ze znieczuleniem i zwiotczeniem mięśni zdarza się raz na kilka tysięcy przypadków. Ból i niemożność ruchu, głos wiązł w ściśniętym gardle. Przerażająca perspektywa.
Teraz, gdy za kilkanaście godzin miała się zobaczyć z matką, czuła się tak samo.
Dorosła, w swoim domu, z nastoletnią córką, znowu stała się małą, zlęknioną dziewczynką.
Jak doszło do tego, że od jutra przez najbliższy tydzień będzie gościła matkę w Kowalowej?
Zaczęło się w święta Bożego Narodzenia, kiedy razem z Julką pojechała do Kołobrzegu. Matka usilnie je zapraszała, podkreślając dewastującą ją samotność i zły stan zdrowia. Nic z tego nie było prawdą. Zdrowie jej dopisywało, z życia w pojedynkę mogłaby zrobić profesurę. Była w swoim żywiole, ustalając, ustawiając, musztrując.
Trzy dni spinania się i trzy trudne noce pod mlecznym plafonem, który wciąż wisiał pod sufitem. Gdzieś między barszczem a pierogami z kapustą i grzybami padła deklaracja, że matka przyjedzie na Dolny Śląsk. Że rozumie, jak trudno Soni się wyrwać, że praca, że samotne macierzyństwo. Wszystko to podszyte współczuciem, ale i oskarżeniem. Podanym gładko, jak ziemniak z sałatki jarzynowej otoczony grubą warstwą majonezu.
Jasne było, że sprawa się nie rozmyje. Aż wreszcie, pod koniec marca, ustalenia się sfinalizowały i teraz, w połowie kwietnia, rzecz miała się urzeczywistnić.
Sonia bała się tej wizyty. Nie chciała jej. Odczuwała wyrzuty sumienia, ale już nie miała do siebie o to pretensji. Nie da się zapanować nad sygnałami płynącymi z ciała.
Planowała generalne porządki, po których z wyróżnieniem zdałaby test białej rękawiczki, ostatecznie jednak odpuściła. To jej dom, jej bałagan. Nie, nie bałagan – odmienny styl życia. Trwała w tym przekonaniu do wczorajszego wieczora, gdy zaczęła się łamać, czy aby na pewno sprawy mogą zostać tak, jak się dotąd miały.
Mogą, zadecydowała i poszła zrobić sobie kąpiel. Długo szorowała ciało peelingiem, aż do zaczerwienienia skóry. Nałożyła dużo balsamu, żeby ukoić podrażnienie, zasnęła i obudziła się po trzech godzinach, bez szans na dalszy sen.
Był kwadrans po czwartej nad ranem.
Wstała, uważając, żeby nie nadepnąć na Boba, który wytrwale spał przy jej łóżku. Podniósł łeb i spojrzał na nią. On nie miał problemów ze snem. Już nie. Na początku, gdy do niej trafił, zawsze miał włączoną funkcję czuwania. Nie potrafił się odprężyć – byle szelest i natychmiast był gotowy do ucieczki. Teraz to się zmieniło. Leżał na plecach, odsłaniając brzuch i szyję. Ufny i zrelaksowany. Zazdrościła mu, chociaż wiedziała, że to dzięki niej. Że potrafi dać komuś takie wsparcie i poczucie bezpieczeństwa, choć sama nie osiągnęła podobnego stanu w życiu.
Podeszła do komody i wyciągnęła z niej bieliznę. Z oparcia krzesła ściągnęła dżinsy i bluzę. Ubrała się, a potem spojrzała na Boba.
– Chodź – powiedziała cicho.
Był trochę zdziwiony.
Psy przyzwyczajają się do rutyny. Czasem ludzie myślą, że mają szósty zmysł, bo potrafią zgadnąć, że za kilka minut opiekun lub opiekunka staną w drzwiach. Albo wiedzą, że właśnie wybiła trzecia, i przynoszą w pysku smycz, bo to zwyczajowa pora ich spacerów. To nie cuda, tylko świetne działanie wewnętrznych psich zegarów i dopasowanie się do ludzkiego rozkładu dnia.
Nie ociągał się jednak. Poderwał się i ruszył za nią do przedpokoju.
– Cicho – szepnęła, powstrzymując prawdopodobny wybuch jego entuzjazmu. Spacery nieodmiennie wprawiały go w ekscytację. Wiercił się przy drzwiach, próbując wytrwać w przysiadzie, bo wiedział, że tylko w tej pozycji Sonia przypnie smycz do jego obroży i będą mogli wyjść.
Nie chciała, żeby Julka się obudziła. Prawdopodobieństwo wyrwania nastolatki z głębokiego snu było niewielkie, ale lepiej zachować ciszę.
Przekręciła klucz w zamku i wyszli na zewnątrz.
Zapach wiosennych poranków jest nie do podrobienia. Mokra ziemia, w której zaczęły się procesy intensywnego wzrostu, a miejscami jeszcze zalegająca butwiejąca ściółka. Śmierć i rozkład przeplatające się z nowym życiem.
Ruszyła w dół, w stronę pensjonatu.
Nie doszła tam jednak. Zatrzymała się przy budynku z napisem „Blitzengrund”. Intrygował ją od dawna, od pierwszej chwili, gdy tu przyjechała i go zobaczyła. „Ze śladami dawnej urody”, ta zbitka znaczeniowa od razu przyszła jej do głowy. Ślady były niemieckie, to, co popsuło pierwotne założenia, czyli widoczna od frontu dobudówka, musiało powstać „za Polaka”. Oryginalna budowla miała proporcje, charakter, piękny szachulcowy sznyt, finezję drewnianych wykończeń. Dostawionego do przedniej ściany powojennego kloca na pewno nikt nie projektował – po prostu przyszła brygada z cegłami oraz zaprawą i postawiła trzy mury. Wydawało się, że w tym pomieszczeniu działała kiedyś stołówka. To by pasowało, bo Sonia przeczytała w internecie, że od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych ubiegłego wieku odbywały się tu letnie kolonie dla dzieci. A wcześniej, to znaczy przed wojną, prowadzono działalność leczniczą. „Nowe, wygodne, małe, przytulne, wyjątkowo ciche pokoje. Kąpiel powietrzna dla osób potrzebujących relaksu, rekonwalescentów i osób nerwowych”. Taką informację znalazła po niemiecku; translator przełożył w ten sposób. Wynikało z tego, że właściciele nie zamierzali organizować tu życia towarzyskiego, tylko stworzyć warunki umożliwiające dojście do siebie. Cokolwiek to znaczyło i z jakiegokolwiek pułapu „odejścia od siebie” startowano.
A jak było teraz?
Do niedawna nic nie było. Obiekt wyglądał na zadbany, doglądany, ewidentnie ktoś nad nim czuwał, ktoś niewidoczny. W każdym razie nawet jeśli tu mieszkał czy pomieszkiwał, to w pojedynkę. I nie w głównym, starym budynku, tylko ciut nowszym niedużym domu wybudowanym na tyłach sanatorium Blitzengrund.
Aż kilka tygodni temu zaszła jakaś zmiana. Ktoś przechodził przez podwórko, gdzieś wieczorem paliło się światło, czasem dobiegały odgłosy rozmów, a czasem zwykłego domowego życia. Kilka razy mijała na drodze auta, które wjeżdżały do Kowalowej i nie zatrzymywały się na parkingu na dole. A potem znowu wszystko zamierało.
Ale od kilku dni na podjeździe stało auto. Luksusowe. Porsche. Niby też mogło należeć do właściciela, choć...
W budynku zaczął się regularny ruch. Stałe życie, aczkolwiek utajone. Kilka dni wcześniej Soni wydawało się, że wieczorem słyszy głosy dolatujące gdzieś z tej strony. Szept rozmów, żadna impreza. Potem zauważyła parasol ogrodowy. Wystawał zza ściany. Nie ustawiono go w ogrodzie przed tą brzydką dobudówką, mimo że było tu dużo ładnie zagospodarowanego, zielonego miejsca, tylko w głębi, pod lasem. Z tyłu, żeby uniknąć wystawiania się na widok, choć przecież i tak było tu bezludnie, nie licząc jej i Julki. Nawet w sezonie turyści rzadko tu docierali, a co dopiero w kwietniu.
Co do auta, to rejestracja była polska, a dokładniej warszawska. Samochód wyglądał na nowy. Cena – pewnie od pół miliona w górę. Porsche Panamera. Trzeba było mieć kasę, żeby czymś takim jeździć. I nie przejmować się ewentualnymi uszkodzeniami, bo na tylnym lewym nadkolu widniały mocne rysy. Sonia wczoraj rano wspięła się po zboczu, wzdłuż ogrodzenia, żeby obejrzeć samochód. I wtedy je zauważyła. Aż cmoknęła. Brutalne wyżłobienia w karoserii na tak wypasionym produkcie wzornictwa przemysłowego robiły wrażenie. Kiedy zeszła na drogę, przyjrzała się bramie. Bingo. Na metalowym słupku dostrzegła drobinki czerwonego lakieru. Tak, porsche było czerwone, czyli komplet stereotypów zebrany. A właściciel pojazdu? Bo chyba raczej nie właścicielka. Po co tu przyjechał? Kim był?
Zaciekawiło ją to. Na razie prywatnie, choć... Po tylu latach pracy w policji prywatne i służbowe się mieszało. Intuicja nie rozdzielała tych obszarów.
– Chodź – powiedziała cicho do Boba.
Pies ruszył do przodu, asfaltówką w dół.
– Nie, nie tam. – Lekko pociągnęła smycz.
Stanął zdziwiony. Niechętnie do niej podszedł, ale kiedy zobaczył, że nie wracają do domu, tylko wchodzą na łąkowe zbocze i pną się ku lasowi, ożywił się.
– Razem – upomniała go Sonia.
Zatrzymał się. Odnosili wspólne sukcesy edukacyjne.
– Dobry pies. – Przeciągnęła „o”, co było jasnym sygnałem, że jest zadowolona z jego zachowania.
Zamerdał i wydał z siebie pisk zadowolenia.
– Ciiii – uciszyła go natychmiast.
Zwierzęta są proste w obsłudze, pomyślała. Pochwaliła go, no to się ucieszył. To ona zachowała się nieprzewidywalnie. Po ludzku.
Powoli ruszyła w górę. Minęli stojące przed garażem porsche i poszli dalej. Zatrzymała się powyżej niedużego budynku gospodarczego, mniej więcej na wysokości dawnego sanatorium. Księżyc nieźle oświetlał zabudowania, ale tylko od frontu. Tył pozostawał zaciemniony. Choć...
Dostrzegła światło. Niezbyt silne, może przytłumione przez zasłonę w oknie. Na piętrze, skrajny pokój po prawej stronie. Sięgnęła do kieszeni dżinsów po komórkę. Była czwarta czterdzieści trzy. Można sobie wyobrazić, że ktoś wstaje o tej godzinie. Zwłaszcza starsi ludzie tak mają. Pomyślała o matce. Ona pewnie też już na nogach. Pociąg ma po dziewiątej, ale znając ją, sprawdzi wszystko po kilka razy przed wyjściem, a przede wszystkim będzie się bała zaspać.
Sonia poczuła nieprzyjemny skurcz. Tydzień. Siedem dni. Zleci. Poza tym ona przecież pracuje. No i trzeba to mieć za sobą. Zresztą to matka, nie będzie tak źle.
Światło zgasło. Ktoś pewnie wstał tylko do łazienki i wrócił.
Już miała odejść, gdy znowu coś błysnęło. Zastygła. Bob wyczuł jej nastrój, usiadł.
Znowu nastała ciemność. Upłynęło może kilkanaście sekund, zanim coś usłyszała. Poczuła napięcie smyczy. Bob podniósł się i naprężył. Nastawił uszu. Doleciał do nich dźwięk drzwi otwieranych szybko, z impetem. I kroki, też prędkie. Jakby ktoś biegł. Odruchowo spojrzała w dół, w kierunku podjazdu prowadzącego do bramy i furtki, ale nikogo tam nie dostrzegła. Odgłos, tym razem ewidentnie z tyłu posesji. Metaliczny. I wszystko ucichło.
Bob w przeciwieństwie do niej chyba cały czas wpatrywał się w las porastający zbocze ponad nimi. Szarpnął smyczą, jakby chciał pobiec w tamtą stronę.
Sonia go przytrzymała. Stała w miejscu. Nie potrafiła ocenić, co właśnie zaobserwowała. Włamanie? Inne przestępstwo? Zawahała się. Wystarczająco długo była policjantką, żeby wiedzieć, że w czterech ścianach dzieją się różne rzeczy. Niektóre można by zakwalifikować jako czyn karalny, gdyby nie to, że wydarzyły się pomiędzy ludźmi, którzy nie chcą przeciwko sobie zeznawać.
Czy tak było tym razem?
Znowu dostrzegła światło. Z dwóch okien i dwóch oddzielnych pokoi, bo pojawiło się w odstępie kilkunastu sekund. Zgasło. Po chwili zajaśniało w kolejnych pomieszczeniach. Pewnie korytarz, część wspólna, pomyślała. Za szybą przesłoniętą jedynie firanką pojawiły się dwie sylwetki, wyglądały na męskie. Spokojne ruchy, żadnej nerwowości. Jedna stała w miejscu, druga się oddaliła i wróciła po kilku minutach. Ludzie, na których Sonia patrzyła, musieli usiąść, ponieważ teraz widziała tylko głowy nad parapetem.
Nie wiedziała, czy iść, czy zostać. Gdyby wydarzyło się tam coś, czym powinna się zająć policja, już by podniesiono alarm.
Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca.
Jedna z postaci się podniosła. Poszła dokądś. Po niecałej minucie zapaliło się światło na parterze, w środkowym pokoju. Potem zgasło i na piętrze pojawiły się dwie sylwetki. Ta trzecia, która do tej pory siedziała, wstała na ich widok. Wyglądało na to, że rozmawiają. Sonia wciąż czekała. Kilka minut później towarzystwo się rozeszło.
Rozbłysły dwa pokoje na górze i jeden na dole – te same co poprzednio.
– Już, zaraz – przemówiła cicho do Boba.
Coś ją przytrzymywało w tym miejscu. Była już całkowicie rozbudzona. Sprawdziła godzinę – piąta siedem.
Zgasło światło na parterze, po chwili także dwa górne. Budynek znowu pogrążył się w ciemności.
– Chodź. – Sonia pociągnęła lekko za smycz. Chciała zejść do drogi i przejść się w stronę Sokołowska po asfalcie. Uznała, że nic tu po nich. Bob zdecydowanie wolał ciemniejący w oddali las.
– Nie, stary, żadnych łowów. Bez szans – powiedziała cicho.
Bob wciąż patrzył w górę.
Przyszło jej do głowy, że chciałby ruszyć śladem tego kogoś, kto wybiegł z budynku i rozmył się w mroku. Gdyby była sama, miałaby wątpliwości, czy dobrze interpretuje to, co się tu wydarzyło, ale Bob miał pewność – uparcie wpatrywał się w teren ponad nimi.
Zawahała się. Las w tym miejscu był wysoki i gęsty. Nawet przy świetle księżyca niczego tam teraz nie wypatrzy.
Poza tym gdyby coś się stało, tamci w środku wszczęliby przecież alarm.
Chyba.
Ciekawość wzięła górę. Kim byli ci ludzie? Do kogo należało to auto? Kto tu się sprowadził? Co tu się właściwie działo?
Odbija ci, pomyślała. Może coś jednak było na rzeczy z tym Księżycem? Kto pisał o jego winie? Że się zbliża do Ziemi i wpędza ludzi w szaleństwo? Chyba Szekspir. Julka miała ostatnio czytać fragmenty Romea i Julii i kwękała, że nie da rady, że po co. Z Szekspira możesz się nauczyć wszystkiego o naturze ludzkiej, odparła wtedy Sonia, a córka w sposób typowy dla nastolatków wzruszyła ramionami. „Od tego są podcasty”.
Podcasty. Choć i tak dobrze, że nie TikTok.
– Dobra, tylko kawałek – szepnęła znowu.
Przeszła wzdłuż ogrodzenia w górę i skręciła w prawo, tak jak prowadziła metalowa siatka. Bob wystrzelił przed siebie. Z nosem przy ziemi węszył, niespokojnie się poruszając. Zatrzymał się, spojrzał w dół, potem znowu dostawił nos do ściółki i wyrwał do przodu.
– Nie. – Sonia lekko pociągnęła smycz. Nie wciągnie jej w las, to przecież bez sensu.
Włączyła latarkę w telefonie i przyjrzała się siatce. Nie zobaczyła żadnych wgnieceń, ale to był solidny materiał sprzed lat, nie to co współczesne produkty. Na ziemi pokrytej igliwiem też nic, choć...
Tuż obok swojego buta dostrzegła dołek. Nierówny, w jednym miejscu głębszy. Taki, jakby ktoś skoczył i odcisnął ślad, choć równie dobrze pochodzenie tego wgłębienia mogło być inne.
Kucnęła i postanowiła zrobić zdjęcie. Na wszelki wypadek. Nie przesadzasz?, pomyślała, ale sięgnęła po aparat i nacisnęła przycisk. Zmrużyła oczy podrażnione lampą błyskową. Błysk się powtórzył. Zamrugała i pomyślała, że niechcący po raz drugi dotknęła ekranu. Weszła w galerię w telefonie. Fotografia była pojedyncza. Spojrzała w stronę budynku dawnego sanatorium. Jeśli to nie z lampy błyskowej w jej aparacie, to znaczy, że...
Wszystkie prostokąty okien spowijała ciemność, ale przecież jej się nie przywidziało.
Usłyszała trzask, tuż za sobą. Bob szarpnął smycz, a ona z trudem utrzymała równowagę. Przez jej ciało przeszedł dreszcz strachu.
Między drzewami, kawałek od nich, dostrzegła oddalający się biały kulisty przedmiot.
Sarna. To była sarna. Te zwierzęta mają białe zady; kiedy uciekają, stroszą sierść w tym miejscu, co sprawia, że „plama” się powiększa. Za tym „znakiem” porusza się reszta stada, unikając rozproszenia czy zagubienia.
Ta sarna była sama. Outsiderka, pomyślała Sonia. Trochę jak ona. Spojrzała na zegarek. Szesnaście minut po piątej. Za dziesięć godzin dołączy do niej matka.
Otrząsnęła się.
– Chodź, Bob. – Lekko pociągnęła smycz.
Pies niechętnie się odwrócił i ruszył za nią. W dół, do drogi. Przeszli do końca asfaltu, a potem wrócili do domu. Kiedy mijali budynek z wytartym napisem „Blitzengrund”, zaczynało świtać. Dawne sanatorium wyglądało teraz na uśpione i puste.
Sonia usłyszała dźwięk przychodzącej wiadomości. O tej porze? Odblokowała telefon. SMS był od Piotra Dębskiego.
„Jak nastrój przed godziną zero? Instynkt ucieczki czy walki?”
Dołożył uśmiechniętą buźkę na końcu. Trochę mu opowiedziała, tyle, żeby zrozumiał, choć wątpiła, by zdołał. Jego matka umarła kilka lat temu. Był z nią związany, ciężko przeżył jej odejście. Kochali się, jak rodzina, w zwyczajny, dobry sposób.
„Konfrontacji. Ale bez morderczych instynktów”. Też kliknęła w emotkę uśmiechu.
„To dobrze. Morderstwo to zawsze kłopot”.
„Albo praca”, odpisała.
„Albo praca”, zgodził się. „A właściwie – dlaczego nie śpisz?”
„Zawsze na stanowisku”.
„A mogłabyś być gdzie indziej. Na przykład obok mnie”.
Poczuła skurcz w dole brzucha. To, co dziś się wydarzyło, było intrygujące i niepokojące, wywołało w niej delikatne napięcie, a napięcie – wiadomo – domaga się ujścia. Najlepiej w towarzystwie Piotra.
„Obowiązki”, odpisała jednak krótko. Nie była w nastroju romantycznym.
„Zatem dobrej pracy. I dobrego spotkania”.
Tym razem na końcu pojawiło się czerwone serduszko. Błyszczało jak porsche na podjeździe.
Z tej ładnej, nieporysowanej strony.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------