Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Przewina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przewina - ebook

Dawne sanatorium w Kowalowej zaczyna nowy etap swojej działalności – skrytej i zasłoniętej przed oczami innych. Ani właściciel, ani pacjenci nie chcą rozgłosu. „Ostoja” – to obecna nazwa placówki – przyjmuje bowiem osoby uzależnione, które mają tu zacząć nowe, lepsze życie. Tadeusz Cichosz je kończy. Po kilku dniach pobytu w ośrodku zostaje znaleziony martwy w swoim łóżku.
Komisarz Sonia Kranz tego samego ranka obserwuje, jak w poszczególnych pokojach sanatorium zapalają się i gasną światła. Wydaje się, że to mogłaby być podpowiedź, kto zabił Cichosza. A jednak w tej sprawie nic nie jest oczywiste – ani przyczyna śmierci, ani motywacje tego, kto do niej doprowadził. W toku śledztwa okazuje się, że więcej niż jedna osoba miałaby powód, żeby pozbawić bogatego biznesmena życia, a tropy prowadzą do historii, która wydarzyła się w tym miejscu kilkadziesiąt lat temu. Sonia, sąsiadka sanatorium, dopiero teraz ją odkrywa. Nie tylko zresztą tę, zamkniętą w pożółkłej teczce sprawę – także w sferze prywatnej pani komisarz dokonuje odkryć, które domagają się jej reakcji.
Dochodzenie splata się z życiem osobistym Soni Kranz. W obu przypadkach policjantka ma wrażenie, że uczestniczy w rozgrywce, w której inni grają znaczonymi kartami. Jaki będzie finał tych rozdań?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-44-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Więc to ko­niec? Te­raz, już, tak?

Nie chciał umie­rać, jesz­cze nie, za wcze­śnie, tyle może się prze­cież zda­rzyć, zresztą jest ona. Wszystko by dla niej zro­bił.

Na­wet dałby się za­bić.

Prze­stra­szył się. Pierw­szy raz w ży­ciu aż tak. Zwie­rzęcy strach, na­głe spię­cie ner­wów, jakby prąd go po­ra­ził. Za­bo­lało, bar­dzo.

Za­częło mu się krę­cić w gło­wie.

Spa­dał, spa­dał i spa­dał.

Co­raz głę­biej, ciem­niej, mniej tlenu. Co­raz trud­niej było zła­pać od­dech, my­śli z mo­zo­łem prze­bi­jały się przez mrok.

Znowu lęk. Pa­niczny. Nie chciał być sam, tak bar­dzo po­trze­bo­wał, żeby ktoś go do­tknął.

Nie ktoś, tylko ona, z niego, tylko to się li­czy, zwłasz­cza w ostat­nich chwi­lach.

Roz­bły­ski, mro­wie­nie, roz­myte ob­razy.

Zo­ba­czył ją. Boże, jaka ulga. Prze­cież to wszystko dla niej, z jej po­wodu.

I te­raz ją wi­dział, miał przed oczami, na­wet po­czuł, bo to się czuje.

Krew z krwi. Po­kre­wień­stwo.Roz­dział 1

Czuła się tak, jakby le­żała na stole ope­ra­cyj­nym. Nad nią znaj­do­wała się okrą­gła, świe­cąca na biało lampa. Nie, ten ele­ment nie pa­so­wał, ciało musi prze­cież być do­brze wi­doczne, każdy szcze­gół ana­to­mii po­dany jak na tacy – do tego po­trzebne są no­wo­cze­sne mo­duły le­dowe, a nie lekko przy­mglona ża­rówka, jakby owi­nięta gazą.

Przy­mknęła oczy, ale świa­tło i tak prze­bi­jało przez po­wieki.

Jak w dzie­ciń­stwie, kiedy sa­motne noce w ciem­nym po­koju spra­wiały, że tru­chlała ze stra­chu. Ra­cjo­nalna część jej mó­zgu mó­wiła, że nie ma żad­nego za­gro­że­nia. W po­koju nie czai się po­twór ani zło­czyńca, ko­ry­tarz też jest wolny od za­gro­żeń, a drzwi wej­ściowe za­mknięte na klucz, za­suwę i łań­cuch.

Nie ma się czego bać.

A jed­nak się bała.

Tru­chlała, sztyw­niała, na­wet nie drgnęła. Sta­rała się jak naj­ci­szej od­dy­chać, byle tylko nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

„Co pani wtedy czuła?”, za­py­tała te­ra­peutka, kiedy do­szły do tego mo­mentu jej dzie­ciń­stwa.

Co czuła? Już miała do­brać od­po­wied­nie rze­czow­niki i przy­miot­niki, kiedy uświa­do­miła so­bie, że wła­ści­wie to nic nie czuła. Była po pro­stu za­mro­żona. Umysł od­ci­nał ją od świata ze­wnętrz­nego; hi­ber­nu­jąc, pró­bo­wała prze­cze­kać noc.

„Czy myśl o tym, że w po­koju obok są ro­dzice, nie po­ma­gała?”

Nie. Kiedy oj­ciec był w domu, sy­tu­acja ry­so­wała się kla­row­nie: nie mo­gła im prze­szka­dzać. Kiedy byli we dwoje, to mieli być we dwoje, zwłasz­cza gdy znaj­do­wali się w sy­pialni. Przez długi czas nie ro­zu­miała, skąd biorą się te dziwne, nie­po­ko­jące od­głosy zza ściany. Ni to za­wo­dze­nie, ni to krzyk. Mię­dzy grozą a eks­cy­ta­cją. Tro­chę okropne, a tro­chę in­try­gu­jące.

Do­tarło do niej kilka lat póź­niej, gdy obej­rzała scenę ero­tyczną w ja­kimś fil­mie. Tam to było bar­dziej na miej­scu: ładne de­ko­ra­cje, po­koik na fran­cu­skim pod­da­szu, młode, jędrne ciała, oczy­wi­ste przy­cią­ga­nie.

W przy­padku jej ro­dzi­ców ob­raz bar­dzo od­bie­gał od ki­no­wego wzoru; oni w ni­czym nie przy­po­mi­nali tam­tych bo­ha­te­rów, ich sier­miężne miesz­ka­nie – tam­tego po­ko­iku, a ściany z dykty prze­pusz­czały i znie­kształ­cały od­głosy.

Matka sta­rała się dla ojca, jak­kol­wiek się to re­ali­zo­wało za za­mknię­tymi drzwiami, oj­ciec brał, a po­tem szedł do rów­no­le­głego ży­cia.

Ni­gdy by się nie od­wa­żyła wejść do ich sy­pialni. Za­bro­nili jej oczy­wi­ście, ale i bez tego wie­działa, że nie można. O tym in­for­mo­wał ją głos w środku, in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy, który sta­rał się oszczę­dzić jej bólu, stresu i roz­cza­ro­wań. Przez wiele lat pra­co­wał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, ją też utrzy­mu­jąc w cią­głym na­pię­ciu.

Kiedy ojca nie było, czyli przez więk­szą część roku, teo­re­tycz­nie mo­głaby za­pu­kać do matki lub od razu po ci­chu wśli­zgnąć się pod koł­drę i bez­piecz­nie prze­spać noc przy jej boku.

Raz tak zro­biła. „Prze­cież mu­szę mieć wy­god­nie, wcze­śnie rano wstaję i cały dzień pracy przede mną. Nie mo­żesz my­śleć tylko o so­bie, to ego­istyczne”, usły­szała wtedy.

Nie była ego­istką – wręcz prze­ciw­nie, przej­mo­wał ją cały świat.

Za­bo­lało i już ni­gdy wię­cej nie po­wtó­rzyła tej próby.

Wiele lat póź­niej, gdy córka kła­dła się obok niej w nocy, gdy czuła jej nie­duże, cie­płe ciało przy­kle­jone do swo­ich ple­ców lub brzu­cha, zro­zu­miała, co stra­ciła. Czego ją po­zba­wiono.

Po­pła­kała się wtedy.

„Tyle mie­sięcy po po­ro­dzie, a hor­mony wciąż nie­sta­bilne”, po­wie­dział jej mąż.

Wła­śnie za­czy­nały się sta­bi­li­zo­wać, po­my­ślała ja­kiś czas po­tem. Roz­mro­ziły się, do­szły do głosu.

Znowu otwo­rzyła oczy. Nie, księ­życ nie przy­po­mi­nał lampy ope­ra­cyj­nej. Może po­my­ślała tak w pierw­szym od­ru­chu, bo le­żała nago? Po ką­pieli na­sma­ro­wała ciało bal­sa­mem. Na­ło­żyła grubą war­stwę, która wchła­niała się po­woli. Gdyby wło­żyła pi­żamę, więk­szość ko­sme­tyku wtar­łaby się w ba­wełnę. Miała tak le­żeć, nie­przy­kryta, tylko przez kwa­drans, ale za­snęła. Trzy go­dziny póź­niej obu­dziła się z ko­ła­czą­cym ser­cem. Ta­kie na­głe ze­rwa­nie się ze snu, z bó­lem w klatce pier­sio­wej.

Nie pa­mię­tała, co jej się śniło, ale na pewno coś złego. Chwilę za­jęło, nim przy­po­mniała so­bie, gdzie jest. Przy­kryła się koł­drą. Przez okno wi­działa wielki księ­życ w pełni. Być może to dla­tego – nie­któ­rzy uwa­żali, że księ­ży­cowe fazy de­ter­mi­nują ludz­kie za­cho­wa­nie.

Ona są­dziła, że ta ko­re­la­cja jest ilu­zo­ryczna. Czasy są trudne, lu­dzie wa­riują, jest wię­cej wy­pad­ków i prze­stępstw. Ma­gii nie do­strze­gała w tym żad­nej.

Nor­mal­nie za­sło­ni­łaby okno i by­łoby po kło­po­cie. Ale nie te­raz – za­słony zdjęła do pra­nia, a po­tem się roz­my­śliła. Po­sta­no­wiła się nie spie­szyć, zrobi to w wol­nej chwili. Może po­ju­trze, a może za ty­dzień. Wtedy, kiedy bę­dzie chciała.

I te­raz srebrny ta­lerz wi­siał tuż nad nią.

I wy­glą­dał jak pla­fon. No ja­sne! Dla­czego od razu nie sko­ja­rzyła? Taką lampę miała u sie­bie w po­koju na su­fi­cie. Okrą­gły ta­lerz z gru­bego mlecz­nego szkła, które zmniej­szało ilość prze­do­sta­ją­cego się świa­tła. Nie lu­biła go. Pa­so­wał do ko­ry­ta­rza w ośrodku wcza­so­wym, biu­rze, przy­chodni – ale nie do po­koju dzie­cię­cego. Do tego trudno było od­cze­pić szklaną po­krywę od me­ta­lo­wych za­cze­pów, gdy ża­rówka się prze­pa­liła. Matka się de­ner­wo­wała, jakby to była Soni wina. Cza­sem cze­kała na świa­tło aż do po­wrotu ojca, który bez pro­blemu ra­dził so­bie z tą kon­struk­cją. „Wi­dzisz, oj­ciec to wszystko po­trafi”, mó­wiła i wo­dziła za mę­żem wzro­kiem peł­nym po­dziwu. Ale żeby zmie­nić pla­fon na zwy­kłą lampę, wi­szącą, nie chciała się zgo­dzić. „Prze­cież ta działa, poza tym ile to za­chodu”.

I dla­tego w te lę­kliwe, bez­senne noce So­nia le­żała pod mlecz­nym świa­tłem pla­fonu, czu­jąc się tak, jakby ktoś na niej, wciąż przy­tom­nej, prze­pro­wa­dzał ope­ra­cję. Wie­działa, że wy­bu­dze­nie pod­czas za­biegu ze znie­czu­le­niem i zwiot­cze­niem mię­śni zda­rza się raz na kilka ty­sięcy przy­pad­ków. Ból i nie­moż­ność ru­chu, głos wiązł w ści­śnię­tym gar­dle. Prze­ra­ża­jąca per­spek­tywa.

Te­raz, gdy za kil­ka­na­ście go­dzin miała się zo­ba­czyć z matką, czuła się tak samo.

Do­ro­sła, w swoim domu, z na­sto­let­nią córką, znowu stała się małą, zlęk­nioną dziew­czynką.

Jak do­szło do tego, że od ju­tra przez naj­bliż­szy ty­dzień bę­dzie go­ściła matkę w Ko­wa­lo­wej?

Za­częło się w święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, kiedy ra­zem z Julką po­je­chała do Ko­ło­brzegu. Matka usil­nie je za­pra­szała, pod­kre­śla­jąc de­wa­stu­jącą ją sa­mot­ność i zły stan zdro­wia. Nic z tego nie było prawdą. Zdro­wie jej do­pi­sy­wało, z ży­cia w po­je­dynkę mo­głaby zro­bić pro­fe­surę. Była w swoim ży­wiole, usta­la­jąc, usta­wia­jąc, musz­tru­jąc.

Trzy dni spi­na­nia się i trzy trudne noce pod mlecz­nym pla­fo­nem, który wciąż wi­siał pod su­fi­tem. Gdzieś mię­dzy barsz­czem a pie­ro­gami z ka­pu­stą i grzy­bami pa­dła de­kla­ra­cja, że matka przy­je­dzie na Dolny Śląsk. Że ro­zu­mie, jak trudno Soni się wy­rwać, że praca, że sa­motne ma­cie­rzyń­stwo. Wszystko to pod­szyte współ­czu­ciem, ale i oskar­że­niem. Po­da­nym gładko, jak ziem­niak z sa­łatki ja­rzy­no­wej oto­czony grubą war­stwą ma­jo­nezu.

Ja­sne było, że sprawa się nie roz­myje. Aż wresz­cie, pod ko­niec marca, usta­le­nia się sfi­na­li­zo­wały i te­raz, w po­ło­wie kwiet­nia, rzecz miała się urze­czy­wist­nić.

So­nia bała się tej wi­zyty. Nie chciała jej. Od­czu­wała wy­rzuty su­mie­nia, ale już nie miała do sie­bie o to pre­ten­sji. Nie da się za­pa­no­wać nad sy­gna­łami pły­ną­cymi z ciała.

Pla­no­wała ge­ne­ralne po­rządki, po któ­rych z wy­róż­nie­niem zda­łaby test bia­łej rę­ka­wiczki, osta­tecz­nie jed­nak od­pu­ściła. To jej dom, jej ba­ła­gan. Nie, nie ba­ła­gan – od­mienny styl ży­cia. Trwała w tym prze­ko­na­niu do wczo­raj­szego wie­czora, gdy za­częła się ła­mać, czy aby na pewno sprawy mogą zo­stać tak, jak się do­tąd miały.

Mogą, za­de­cy­do­wała i po­szła zro­bić so­bie ką­piel. Długo szo­ro­wała ciało pe­elin­giem, aż do za­czer­wie­nie­nia skóry. Na­ło­żyła dużo bal­samu, żeby ukoić po­draż­nie­nie, za­snęła i obu­dziła się po trzech go­dzi­nach, bez szans na dal­szy sen.

Był kwa­drans po czwar­tej nad ra­nem.

Wstała, uwa­ża­jąc, żeby nie na­dep­nąć na Boba, który wy­trwale spał przy jej łóżku. Pod­niósł łeb i spoj­rzał na nią. On nie miał pro­ble­mów ze snem. Już nie. Na po­czątku, gdy do niej tra­fił, za­wsze miał włą­czoną funk­cję czu­wa­nia. Nie po­tra­fił się od­prę­żyć – byle sze­lest i na­tych­miast był go­towy do ucieczki. Te­raz to się zmie­niło. Le­żał na ple­cach, od­sła­nia­jąc brzuch i szyję. Ufny i zre­lak­so­wany. Za­zdro­ściła mu, cho­ciaż wie­działa, że to dzięki niej. Że po­trafi dać ko­muś ta­kie wspar­cie i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, choć sama nie osią­gnęła po­dob­nego stanu w ży­ciu.

Po­de­szła do ko­mody i wy­cią­gnęła z niej bie­li­znę. Z opar­cia krze­sła ścią­gnęła dżinsy i bluzę. Ubrała się, a po­tem spoj­rzała na Boba.

– Chodź – po­wie­działa ci­cho.

Był tro­chę zdzi­wiony.

Psy przy­zwy­cza­jają się do ru­tyny. Cza­sem lu­dzie my­ślą, że mają szó­sty zmysł, bo po­tra­fią zgad­nąć, że za kilka mi­nut opie­kun lub opie­kunka staną w drzwiach. Albo wie­dzą, że wła­śnie wy­biła trze­cia, i przy­no­szą w py­sku smycz, bo to zwy­cza­jowa pora ich spa­ce­rów. To nie cuda, tylko świetne dzia­ła­nie we­wnętrz­nych psich ze­ga­rów i do­pa­so­wa­nie się do ludz­kiego roz­kładu dnia.

Nie ocią­gał się jed­nak. Po­de­rwał się i ru­szył za nią do przed­po­koju.

– Ci­cho – szep­nęła, po­wstrzy­mu­jąc praw­do­po­dobny wy­buch jego en­tu­zja­zmu. Spa­cery nie­odmien­nie wpra­wiały go w eks­cy­ta­cję. Wier­cił się przy drzwiach, pró­bu­jąc wy­trwać w przy­sia­dzie, bo wie­dział, że tylko w tej po­zy­cji So­nia przy­pnie smycz do jego ob­roży i będą mo­gli wyjść.

Nie chciała, żeby Julka się obu­dziła. Praw­do­po­do­bień­stwo wy­rwa­nia na­sto­latki z głę­bo­kiego snu było nie­wiel­kie, ale le­piej za­cho­wać ci­szę.

Prze­krę­ciła klucz w zamku i wy­szli na ze­wnątrz.

Za­pach wio­sen­nych po­ran­ków jest nie do pod­ro­bie­nia. Mo­kra zie­mia, w któ­rej za­częły się pro­cesy in­ten­syw­nego wzro­stu, a miej­scami jesz­cze za­le­ga­jąca bu­twie­jąca ściółka. Śmierć i roz­kład prze­pla­ta­jące się z no­wym ży­ciem.

Ru­szyła w dół, w stronę pen­sjo­natu.

Nie do­szła tam jed­nak. Za­trzy­mała się przy bu­dynku z na­pi­sem „Blit­zen­grund”. In­try­go­wał ją od dawna, od pierw­szej chwili, gdy tu przy­je­chała i go zo­ba­czyła. „Ze śla­dami daw­nej urody”, ta zbitka zna­cze­niowa od razu przy­szła jej do głowy. Ślady były nie­miec­kie, to, co po­psuło pier­wotne za­ło­że­nia, czyli wi­doczna od frontu do­bu­dówka, mu­siało po­wstać „za Po­laka”. Ory­gi­nalna bu­dowla miała pro­por­cje, cha­rak­ter, piękny sza­chul­cowy sznyt, fi­ne­zję drew­nia­nych wy­koń­czeń. Do­sta­wio­nego do przed­niej ściany po­wo­jen­nego kloca na pewno nikt nie pro­jek­to­wał – po pro­stu przy­szła bry­gada z ce­głami oraz za­prawą i po­sta­wiła trzy mury. Wy­da­wało się, że w tym po­miesz­cze­niu dzia­łała kie­dyś sto­łówka. To by pa­so­wało, bo So­nia prze­czy­tała w in­ter­ne­cie, że od lat sześć­dzie­sią­tych do osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku od­by­wały się tu let­nie ko­lo­nie dla dzieci. A wcze­śniej, to zna­czy przed wojną, pro­wa­dzono dzia­łal­ność lecz­ni­czą. „Nowe, wy­godne, małe, przy­tulne, wy­jąt­kowo ci­che po­koje. Ką­piel po­wietrzna dla osób po­trze­bu­ją­cych re­laksu, re­kon­wa­le­scen­tów i osób ner­wo­wych”. Taką in­for­ma­cję zna­la­zła po nie­miecku; trans­la­tor prze­ło­żył w ten spo­sób. Wy­ni­kało z tego, że wła­ści­ciele nie za­mie­rzali or­ga­ni­zo­wać tu ży­cia to­wa­rzy­skiego, tylko stwo­rzyć wa­runki umoż­li­wia­jące doj­ście do sie­bie. Co­kol­wiek to zna­czyło i z ja­kie­go­kol­wiek pu­łapu „odej­ścia od sie­bie” star­to­wano.

A jak było te­raz?

Do nie­dawna nic nie było. Obiekt wy­glą­dał na za­dbany, do­glą­dany, ewi­dent­nie ktoś nad nim czu­wał, ktoś nie­wi­doczny. W każ­dym ra­zie na­wet je­śli tu miesz­kał czy po­miesz­ki­wał, to w po­je­dynkę. I nie w głów­nym, sta­rym bu­dynku, tylko ciut now­szym nie­du­żym domu wy­bu­do­wa­nym na ty­łach sa­na­to­rium Blit­zen­grund.

Aż kilka ty­go­dni temu za­szła ja­kaś zmiana. Ktoś prze­cho­dził przez po­dwórko, gdzieś wie­czo­rem pa­liło się świa­tło, cza­sem do­bie­gały od­głosy roz­mów, a cza­sem zwy­kłego do­mo­wego ży­cia. Kilka razy mi­jała na dro­dze auta, które wjeż­dżały do Ko­wa­lo­wej i nie za­trzy­my­wały się na par­kingu na dole. A po­tem znowu wszystko za­mie­rało.

Ale od kilku dni na pod­jeź­dzie stało auto. Luk­su­sowe. Po­rsche. Niby też mo­gło na­le­żeć do wła­ści­ciela, choć...

W bu­dynku za­czął się re­gu­larny ruch. Stałe ży­cie, acz­kol­wiek uta­jone. Kilka dni wcze­śniej Soni wy­da­wało się, że wie­czo­rem sły­szy głosy do­la­tu­jące gdzieś z tej strony. Szept roz­mów, żadna im­preza. Po­tem za­uwa­żyła pa­ra­sol ogro­dowy. Wy­sta­wał zza ściany. Nie usta­wiono go w ogro­dzie przed tą brzydką do­bu­dówką, mimo że było tu dużo ład­nie za­go­spo­da­ro­wa­nego, zie­lo­nego miej­sca, tylko w głębi, pod la­sem. Z tyłu, żeby unik­nąć wy­sta­wia­nia się na wi­dok, choć prze­cież i tak było tu bez­lud­nie, nie li­cząc jej i Julki. Na­wet w se­zo­nie tu­ry­ści rzadko tu do­cie­rali, a co do­piero w kwiet­niu.

Co do auta, to re­je­stra­cja była pol­ska, a do­kład­niej war­szaw­ska. Sa­mo­chód wy­glą­dał na nowy. Cena – pew­nie od pół mi­liona w górę. Po­rsche Pan­amera. Trzeba było mieć kasę, żeby czymś ta­kim jeź­dzić. I nie przej­mo­wać się ewen­tu­al­nymi uszko­dze­niami, bo na tyl­nym le­wym nad­kolu wid­niały mocne rysy. So­nia wczo­raj rano wspięła się po zbo­czu, wzdłuż ogro­dze­nia, żeby obej­rzeć sa­mo­chód. I wtedy je za­uwa­żyła. Aż cmok­nęła. Bru­talne wy­żło­bie­nia w ka­ro­se­rii na tak wy­pa­sio­nym pro­duk­cie wzor­nic­twa prze­my­sło­wego ro­biły wra­że­nie. Kiedy ze­szła na drogę, przyj­rzała się bra­mie. Bingo. Na me­ta­lo­wym słupku do­strze­gła dro­binki czer­wo­nego la­kieru. Tak, po­rsche było czer­wone, czyli kom­plet ste­reo­ty­pów ze­brany. A wła­ści­ciel po­jazdu? Bo chyba ra­czej nie wła­ści­cielka. Po co tu przy­je­chał? Kim był?

Za­cie­ka­wiło ją to. Na ra­zie pry­wat­nie, choć... Po tylu la­tach pracy w po­li­cji pry­watne i służ­bowe się mie­szało. In­tu­icja nie roz­dzie­lała tych ob­sza­rów.

– Chodź – po­wie­działa ci­cho do Boba.

Pies ru­szył do przodu, as­fal­tówką w dół.

– Nie, nie tam. – Lekko po­cią­gnęła smycz.

Sta­nął zdzi­wiony. Nie­chęt­nie do niej pod­szedł, ale kiedy zo­ba­czył, że nie wra­cają do domu, tylko wcho­dzą na łą­kowe zbo­cze i pną się ku la­sowi, oży­wił się.

– Ra­zem – upo­mniała go So­nia.

Za­trzy­mał się. Od­no­sili wspólne suk­cesy edu­ka­cyjne.

– Do­bry pies. – Prze­cią­gnęła „o”, co było ja­snym sy­gna­łem, że jest za­do­wo­lona z jego za­cho­wa­nia.

Za­mer­dał i wy­dał z sie­bie pisk za­do­wo­le­nia.

– Ciiii – uci­szyła go na­tych­miast.

Zwie­rzęta są pro­ste w ob­słu­dze, po­my­ślała. Po­chwa­liła go, no to się ucie­szył. To ona za­cho­wała się nie­prze­wi­dy­wal­nie. Po ludzku.

Po­woli ru­szyła w górę. Mi­nęli sto­jące przed ga­ra­żem po­rsche i po­szli da­lej. Za­trzy­mała się po­wy­żej nie­du­żego bu­dynku go­spo­dar­czego, mniej wię­cej na wy­so­ko­ści daw­nego sa­na­to­rium. Księ­życ nie­źle oświe­tlał za­bu­do­wa­nia, ale tylko od frontu. Tył po­zo­sta­wał za­ciem­niony. Choć...

Do­strze­gła świa­tło. Nie­zbyt silne, może przy­tłu­mione przez za­słonę w oknie. Na pię­trze, skrajny po­kój po pra­wej stro­nie. Się­gnęła do kie­szeni dżin­sów po ko­mórkę. Była czwarta czter­dzie­ści trzy. Można so­bie wy­obra­zić, że ktoś wstaje o tej go­dzi­nie. Zwłasz­cza starsi lu­dzie tak mają. Po­my­ślała o matce. Ona pew­nie też już na no­gach. Po­ciąg ma po dzie­wią­tej, ale zna­jąc ją, spraw­dzi wszystko po kilka razy przed wyj­ściem, a przede wszyst­kim bę­dzie się bała za­spać.

So­nia po­czuła nie­przy­jemny skurcz. Ty­dzień. Sie­dem dni. Zleci. Poza tym ona prze­cież pra­cuje. No i trzeba to mieć za sobą. Zresztą to matka, nie bę­dzie tak źle.

Świa­tło zga­sło. Ktoś pew­nie wstał tylko do ła­zienki i wró­cił.

Już miała odejść, gdy znowu coś bły­snęło. Za­sty­gła. Bob wy­czuł jej na­strój, usiadł.

Znowu na­stała ciem­ność. Upły­nęło może kil­ka­na­ście se­kund, za­nim coś usły­szała. Po­czuła na­pię­cie smy­czy. Bob pod­niósł się i na­prę­żył. Na­sta­wił uszu. Do­le­ciał do nich dźwięk drzwi otwie­ra­nych szybko, z im­pe­tem. I kroki, też pręd­kie. Jakby ktoś biegł. Od­ru­chowo spoj­rzała w dół, w kie­runku pod­jazdu pro­wa­dzą­cego do bramy i furtki, ale ni­kogo tam nie do­strze­gła. Od­głos, tym ra­zem ewi­dent­nie z tyłu po­se­sji. Me­ta­liczny. I wszystko uci­chło.

Bob w prze­ci­wień­stwie do niej chyba cały czas wpa­try­wał się w las po­ra­sta­jący zbo­cze po­nad nimi. Szarp­nął smy­czą, jakby chciał po­biec w tamtą stronę.

So­nia go przy­trzy­mała. Stała w miej­scu. Nie po­tra­fiła oce­nić, co wła­śnie za­ob­ser­wo­wała. Wła­ma­nie? Inne prze­stęp­stwo? Za­wa­hała się. Wy­star­cza­jąco długo była po­li­cjantką, żeby wie­dzieć, że w czte­rech ścia­nach dzieją się różne rze­czy. Nie­które można by za­kwa­li­fi­ko­wać jako czyn ka­ralny, gdyby nie to, że wy­da­rzyły się po­mię­dzy ludźmi, któ­rzy nie chcą prze­ciwko so­bie ze­zna­wać.

Czy tak było tym ra­zem?

Znowu do­strze­gła świa­tło. Z dwóch okien i dwóch od­dziel­nych po­koi, bo po­ja­wiło się w od­stę­pie kil­ku­na­stu se­kund. Zga­sło. Po chwili za­ja­śniało w ko­lej­nych po­miesz­cze­niach. Pew­nie ko­ry­tarz, część wspólna, po­my­ślała. Za szybą prze­sło­niętą je­dy­nie fi­ranką po­ja­wiły się dwie syl­wetki, wy­glą­dały na mę­skie. Spo­kojne ru­chy, żad­nej ner­wo­wo­ści. Jedna stała w miej­scu, druga się od­da­liła i wró­ciła po kilku mi­nu­tach. Lu­dzie, na któ­rych So­nia pa­trzyła, mu­sieli usiąść, po­nie­waż te­raz wi­działa tylko głowy nad pa­ra­pe­tem.

Nie wie­działa, czy iść, czy zo­stać. Gdyby wy­da­rzyło się tam coś, czym po­winna się za­jąć po­li­cja, już by pod­nie­siono alarm.

Mimo wszystko nie ru­szyła się z miej­sca.

Jedna z po­staci się pod­nio­sła. Po­szła do­kądś. Po nie­ca­łej mi­nu­cie za­pa­liło się świa­tło na par­te­rze, w środ­ko­wym po­koju. Po­tem zga­sło i na pię­trze po­ja­wiły się dwie syl­wetki. Ta trze­cia, która do tej pory sie­działa, wstała na ich wi­dok. Wy­glą­dało na to, że roz­ma­wiają. So­nia wciąż cze­kała. Kilka mi­nut póź­niej to­wa­rzy­stwo się ro­ze­szło.

Roz­bły­sły dwa po­koje na gó­rze i je­den na dole – te same co po­przed­nio.

– Już, za­raz – prze­mó­wiła ci­cho do Boba.

Coś ją przy­trzy­my­wało w tym miej­scu. Była już cał­ko­wi­cie roz­bu­dzona. Spraw­dziła go­dzinę – piąta sie­dem.

Zga­sło świa­tło na par­te­rze, po chwili także dwa górne. Bu­dy­nek znowu po­grą­żył się w ciem­no­ści.

– Chodź. – So­nia po­cią­gnęła lekko za smycz. Chciała zejść do drogi i przejść się w stronę So­ko­łow­ska po as­fal­cie. Uznała, że nic tu po nich. Bob zde­cy­do­wa­nie wo­lał ciem­nie­jący w od­dali las.

– Nie, stary, żad­nych ło­wów. Bez szans – po­wie­działa ci­cho.

Bob wciąż pa­trzył w górę.

Przy­szło jej do głowy, że chciałby ru­szyć śla­dem tego ko­goś, kto wy­biegł z bu­dynku i roz­mył się w mroku. Gdyby była sama, mia­łaby wąt­pli­wo­ści, czy do­brze in­ter­pre­tuje to, co się tu wy­da­rzyło, ale Bob miał pew­ność – upar­cie wpa­try­wał się w te­ren po­nad nimi.

Za­wa­hała się. Las w tym miej­scu był wy­soki i gę­sty. Na­wet przy świe­tle księ­życa ni­czego tam te­raz nie wy­pa­trzy.

Poza tym gdyby coś się stało, tamci w środku wsz­czę­liby prze­cież alarm.

Chyba.

Cie­ka­wość wzięła górę. Kim byli ci lu­dzie? Do kogo na­le­żało to auto? Kto tu się spro­wa­dził? Co tu się wła­ści­wie działo?

Od­bija ci, po­my­ślała. Może coś jed­nak było na rze­czy z tym Księ­ży­cem? Kto pi­sał o jego wi­nie? Że się zbliża do Ziemi i wpę­dza lu­dzi w sza­leń­stwo? Chyba Szek­spir. Julka miała ostat­nio czy­tać frag­menty Ro­mea i Ju­lii i kwę­kała, że nie da rady, że po co. Z Szek­spira mo­żesz się na­uczyć wszyst­kiego o na­tu­rze ludz­kiej, od­parła wtedy So­nia, a córka w spo­sób ty­powy dla na­sto­lat­ków wzru­szyła ra­mio­nami. „Od tego są pod­ca­sty”.

Pod­ca­sty. Choć i tak do­brze, że nie Tik­Tok.

– Do­bra, tylko ka­wa­łek – szep­nęła znowu.

Prze­szła wzdłuż ogro­dze­nia w górę i skrę­ciła w prawo, tak jak pro­wa­dziła me­ta­lowa siatka. Bob wy­strze­lił przed sie­bie. Z no­sem przy ziemi wę­szył, nie­spo­koj­nie się po­ru­sza­jąc. Za­trzy­mał się, spoj­rzał w dół, po­tem znowu do­sta­wił nos do ściółki i wy­rwał do przodu.

– Nie. – So­nia lekko po­cią­gnęła smycz. Nie wcią­gnie jej w las, to prze­cież bez sensu.

Włą­czyła la­tarkę w te­le­fo­nie i przyj­rzała się siatce. Nie zo­ba­czyła żad­nych wgnie­ceń, ale to był so­lidny ma­te­riał sprzed lat, nie to co współ­cze­sne pro­dukty. Na ziemi po­kry­tej igli­wiem też nic, choć...

Tuż obok swo­jego buta do­strze­gła do­łek. Nie­równy, w jed­nym miej­scu głęb­szy. Taki, jakby ktoś sko­czył i od­ci­snął ślad, choć rów­nie do­brze po­cho­dze­nie tego wgłę­bie­nia mo­gło być inne.

Kuc­nęła i po­sta­no­wiła zro­bić zdję­cie. Na wszelki wy­pa­dek. Nie prze­sa­dzasz?, po­my­ślała, ale się­gnęła po apa­rat i na­ci­snęła przy­cisk. Zmru­żyła oczy po­draż­nione lampą bły­skową. Błysk się po­wtó­rzył. Za­mru­gała i po­my­ślała, że nie­chcący po raz drugi do­tknęła ekranu. We­szła w ga­le­rię w te­le­fo­nie. Fo­to­gra­fia była po­je­dyn­cza. Spoj­rzała w stronę bu­dynku daw­nego sa­na­to­rium. Je­śli to nie z lampy bły­sko­wej w jej apa­ra­cie, to zna­czy, że...

Wszyst­kie pro­sto­kąty okien spo­wi­jała ciem­ność, ale prze­cież jej się nie przy­wi­działo.

Usły­szała trzask, tuż za sobą. Bob szarp­nął smycz, a ona z tru­dem utrzy­mała rów­no­wagę. Przez jej ciało prze­szedł dreszcz stra­chu.

Mię­dzy drze­wami, ka­wa­łek od nich, do­strze­gła od­da­la­jący się biały ku­li­sty przed­miot.

Sarna. To była sarna. Te zwie­rzęta mają białe zady; kiedy ucie­kają, stro­szą sierść w tym miej­scu, co spra­wia, że „plama” się po­więk­sza. Za tym „zna­kiem” po­ru­sza się reszta stada, uni­ka­jąc roz­pro­sze­nia czy za­gu­bie­nia.

Ta sarna była sama. Out­si­derka, po­my­ślała So­nia. Tro­chę jak ona. Spoj­rzała na ze­ga­rek. Szes­na­ście mi­nut po pią­tej. Za dzie­sięć go­dzin do­łą­czy do niej matka.

Otrzą­snęła się.

– Chodź, Bob. – Lekko po­cią­gnęła smycz.

Pies nie­chęt­nie się od­wró­cił i ru­szył za nią. W dół, do drogi. Prze­szli do końca as­faltu, a po­tem wró­cili do domu. Kiedy mi­jali bu­dy­nek z wy­tar­tym na­pi­sem „Blit­zen­grund”, za­czy­nało świ­tać. Dawne sa­na­to­rium wy­glą­dało te­raz na uśpione i pu­ste.

So­nia usły­szała dźwięk przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści. O tej po­rze? Od­blo­ko­wała te­le­fon. SMS był od Pio­tra Dęb­skiego.

„Jak na­strój przed go­dziną zero? In­stynkt ucieczki czy walki?”

Do­ło­żył uśmiech­niętą buźkę na końcu. Tro­chę mu opo­wie­działa, tyle, żeby zro­zu­miał, choć wąt­piła, by zdo­łał. Jego matka umarła kilka lat temu. Był z nią zwią­zany, ciężko prze­żył jej odej­ście. Ko­chali się, jak ro­dzina, w zwy­czajny, do­bry spo­sób.

„Kon­fron­ta­cji. Ale bez mor­der­czych in­stynk­tów”. Też klik­nęła w emotkę uśmie­chu.

„To do­brze. Mor­der­stwo to za­wsze kło­pot”.

„Albo praca”, od­pi­sała.

„Albo praca”, zgo­dził się. „A wła­ści­wie – dla­czego nie śpisz?”

„Za­wsze na sta­no­wi­sku”.

„A mo­gła­byś być gdzie in­dziej. Na przy­kład obok mnie”.

Po­czuła skurcz w dole brzu­cha. To, co dziś się wy­da­rzyło, było in­try­gu­jące i nie­po­ko­jące, wy­wo­łało w niej de­li­katne na­pię­cie, a na­pię­cie – wia­domo – do­maga się uj­ścia. Naj­le­piej w to­wa­rzy­stwie Pio­tra.

„Obo­wiązki”, od­pi­sała jed­nak krótko. Nie była w na­stroju ro­man­tycz­nym.

„Za­tem do­brej pracy. I do­brego spo­tka­nia”.

Tym ra­zem na końcu po­ja­wiło się czer­wone ser­duszko. Błysz­czało jak po­rsche na pod­jeź­dzie.

Z tej ład­nej, nie­po­ry­so­wa­nej strony.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: