- W empik go
Przewrotna kobieta. Tom 1 - ebook
Przewrotna kobieta. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie siostry i sąsiadki, pani Teresa Sierpont i hrabina Zula Karsznicka siedziały we framudze okna, za którem roztaczał się szeroki, parkowy, wiejski pejzaż.
Obie wyglądały znudzone rozmową kulejącą, nie podsycaną niczem nowem, co niezbędnem było w ich codziennych stosunkach.
Otoczenie ich zdradzało dobitnie sferę, do której należały, do której należała przynajmniej hrabina, w której domu obie teraz gawędziły.
Za oknem roztaczał się park, od lat ręką biegłych ogrodników prowadzony, bo choć cały przyprószony był grubą warstwą śniegu, widniały w nim pyszne świerki i modrzewie, umiejętnie rozstawione po przestrzeniach, krzewy pookręcane słomą, cięte szpalery i żywopłoty grabów i innych tego rodzaju drzew.
Z tej strony okna był to buduar kobiecy, urządzony według ostatnich wymagań ornamentyki pokojowej, pełen barw i tonów, jakie dokoła siebie rzucały dywany smyrneńskie, plusze mebli złoconych, rzeźbione ramy portretów i obrazów, bronzy lamp, zegaru i bibelotów.
Było tu dobrze, cicho, miękko i ciepło, w tym zbytku, harmonizującym z jego właścicielką.
Pani Zula była bowiem jeszcze pełną wdzięku i uroku osobą, jakkolwiek dawno przeżyła pierwszej młodości ostatnie lata.
Nazywano ją w okolicy Ninon.
Przedstawiała ona typ niepospolity siłą rysów, które natura, jakby dla zabawki, ułożyła w niepojęty kaprys, a mimo to całość uczyniła tak wdzięczną, niemal bardzo piękną.
Blondynka ta, o włosach, iście przypudrowanych popiołem, miała śniadaworóżową cerę twarzy, cokolwiek matową, by lepiej odbijała błysk siwych, pełnych życia i śmiechu oczu.
Rysy jej twarzy były bardzo drobne i dalekie od klasycyzmu. Usta duże, zdawało się, że po to tylko były za duże, w stosunku do drobnych rysów, by co chwila lepiej uwidoczniać szereg pięknych zębów i czarować pełnym, zdrowym, jasnym, szczerym śmiechem, płynącym wprost jednym potokiem perlistym z wesołego dna czystej i swobodnej duszy.
Ale nie to jeszcze robiło z tej kobiety wyjątkowe zjawisko o wielkim, a nieumotywowanyni jej twarzą, wdzięku.
Wielki znawca kobiet, sąsiad jej, pan Alfred Zboiński, twierdził, iż wdzięk jej czarujący płynął z niepospolitego daru wymowy, jaki posiadała.
Rzeczywiście, głos miała śliczny i pełen modulacji, a płynność wymowy przechodziła niemal granice możliwości.
Gdy mówiła, człowiek naprzód robił sobie uwagę:
– Jakże ona ślicznie mówi.
Potem dopiero konstatował szczegóły tych czynników, które się składały na to wrażenie dominujące – niezwykłej i podbijającej wymowy.
To wrażenie tkwiło w tem, iż hrabina mówiła zawsze z uśmiechem stereotypowym niemal, lecz płynącym z zawsze wesołego jej usposobienia.
Ta wesołość udzielała się słuchaczowi, i porywała go swą magnetyczną mocą prawdziwej dobroci i jakiejś świeżości serca i duszy.
Prócz tych warunków, hrabina miała figurę doskonale zachowaną i lekki chód dziewczynki.
– Już to przyznać trzeba – odezwała się pani Teresa, rozglądając się po pokoju, że bardzo ładnie urządziłaś sobie ten salonik.
– Nie uwierzysz – podchwyciła hrabina – jak się o to starałam. My biedne, które zimy musimy spędzać na wsi… dla nas mieć miłe home jest niemal naszym pierwszym warunkiem szczęścia.
Umilkły. Rozmowa nie szła między temi siostrami, które mieszkając od siebie o kilka wiorst, widywały się niemal codzień i dawno sobie wszystko powiedziały.
– Nie uwierzysz – nagle zagadnęła hrabina z większem ożywieniem – jak pewne przedmioty, przypominają mi zawsze pewne wypadki, czy sceny. Ot spojrzałam w tej chwili na tę lampę, i żywo stanęła mi w oczach scena, która się pod nią, lat temu cztery, odbyła. Bo może nie wiesz, że pod tą lampą zdecydował się romans Olgi i że ja byłam pierwszą, która to odgadła, zmiarkowała i przeczuła.
– Nic o tem nie wiem – z ciekawością niezwykłą podjęła pani Teresa – nigdy droga Zulu mi tego nie powiedziałaś. Opowiedz! – prosiła – opowiedz! ot teraz tak nam tu dobrze… ciepło… miło… Ty tak ślicznie opowiadasz… i tak prędko…
Pani Zula spojrzała na siostrę, zaśmiała się całą swoją wesołą i pogodną fizjognomją i zawołała:
– Nie potrzebujesz? mnie tak prosić! Opowiem chętnie, tem więcej, że mnie samej będzie przyjemnie przypomnieć sobie te chwile. Czy uważasz, jak czasem lubimy przeżywać drugi raz pewne epizody, choćby dla nas, na nasze życie żadnego wpływu nie mające, jak ten oto:
– Opowiadaj!
Hrabina poprawiła się na fotelu i zaczęła.
– Było to nad ranem po tym kuligu co był u nas. Byłyśmy wszystkie lekko odurzone szampanem i Zboińskim. Pamiętasz, Zboiński wtedy był kupił ten majątek w sąsiedztwie i nas młode wtedy mężatki, niezmiernie intrygował. Nie przyznałam ci się nigdy, ale i mnie wtedy bardzo zajmował. Taki lew, seduktor w którym się kochały po kolei toutes nos grandes dames, grandes et mondaines, o którym mawiano w świecie, że jest poprostu irresislible, jakże nie miał w parafii na głuchej wsi, zrobić olbrzymiego wrażenia? Patrzyłyśmy w niego, jak w tęczę. Tyś na tym balu, droga Tereniu, nie była?
– Nie byłam! Była to rocznica śmierci mego męża – odparła pani Teresa cicho, pokrywając się jakimś wyrazem smutku, krótkotrwającego, bo zaraz podjęła – ale pamiętam to ożywienie, to emoustillement młodych kobiet w okolicy. Opowiadaj!
– Otóż tak! Nad ranem złapałyśmy Zboińskiego, osaczyły tu pod tą lampą i zaczęły pracować, by nam odkrył, by mówił, by nam objawił, w czem był taki irrestible.. Zaczepiałyśmy go, każda na swój sposób…
Jak dziś pamiętam, jak nam odpowiedział i jak mi się podobał jego sposób mówienia, taki jakiś głaskający, intonacya jego głosu, taka do dna słuchu idąca, jak mnie głęboko zastanowiły jego paradoksy i myśli – tu się zamyśliła, westchnęła i podjęła. – Byłam młodszą o lat cztery, byłam dwuletnią mężatką…
– Więc ci się podobał? Ach, opowiadaj.
– "Wy, panie, na wsi, gdzie praktykujecie biblijne cnoty – mówił bardzo à propos, bo odpowiadał na uczyniony mu zarzut doprowadzania kobiet do upadku –
sądzicie, że mężczyzna, używający sławy seduktora, może z każdej spotkanej kobiety w świecie, która mu się podoba, zrobić swą zdobycz. Mylicie się radykalnie. Jest tylko pewna sfera kobiet, mogących być zdobyczą pochłaniaczy serc, a ich talent polega właśnie natem, że się nie kuszą o ofiary, o których cnotliwe pancerze rozbićby się mogła ich sławą podbijaczy. Seduktor prawdziwy nic wspólnego niema z Napoleonem, któremu się zachciało podbić Rosję. Seduktor wchodzi do salonu, rozgląda się i w ciągu półgodzinnej rewii dam wie, które z nich są fortecami do zdobycia, i o jednę z nich tylko się kusi".
– Otóż to chcemy wiedzieć od pana, podjęła Rodrygowa – po czem poznajecie te łatwe do zdobycia fortece? Sąż to elegantki? – pytała Olga. – Sąż tu złe żony? – pytała druga. – Sąż to kobiety, kokietki? – pytałam. Zdaje mi się, że Zboiński namyślał się, zawalony temi pytaniami. Najwidoczniej się skupiał – i tak zaczął swym prześlicznym językiem, z tą niezrównaną czystością dykcyi.
Hrabina odetchnęła, a z przyjemnością sprawdziwszy, że siostra była zainteresowaną, ciągnęła:
– "Kobiety te – mówił qui se laissent prendre według mnie, nie należą ani do elegantek, ani do złych, ani do kokietek. Gruboby się oszukaj ten mężczyzna, który, pragnąc mieć w życiu quelques bonnes fortunes, czepiałby się kobiet według tych kategorji. Owszem, o ile w życiu zauważyłem, wielkie elegantki są najczęściej kamieniami wierności małżeńskiej; kokietki są najgorszym materyałem dla romansu, a kobiety światowe tak są pochłonięte obowiązkami salonu, iż czasu nie mają na rzecz, wymagającą tyle skupienia myśli, jak romans".
Urwał, a pod tą lampą zahuczało od pytań i żądań.
– Po czemże więc poznawałeś pan te, które później robiłeś swemi ofiarami? – zapytała namiętnie zaciekawiona Olga.
– "Pani mnie osobiście o to pytasz? – zapytał Zboiński.
– Wszystkie jesteśmy ciekawe – zawołało nas kilka.
– Otóż – odparł – moge paniom pod tym względem udzielić tylko moich osobistych wrażeń, które nie są regułą, gdyż nie należę do pochłaniaczy serc z zawodu, a jeśli miałem w życiu kilka szczęśliwych zdarzeń, w których jakiej uroczej kobiecie spodobała się "moja najpiękniejsza w Polsce broda", to to jeszcze nie dałoby moim wnioskom, opartym na osobistem doświadczeniu, powagi choćby psychologiczne! prawdy…
– Tu pogłaskał tę swoją "najpiękniejszą w Polsce brodę i ciągnął – mówiła tak dalej pani Zula.
– "Istnieje pewien rodzaj kobiet, dostarczających według mnie, najpodatniejszego i najwdzięczniejszego materjału dla romansu współczesnego, Bourgetowskiego, zaczynającego się od flirtu, a kończącego się dramatem. Te kobiety, których w życiu bardzo mało spotkałem, a które trafiają się zarówno na wielkoświatowych arenach, jak zagrzebane w błotach głuchych prowincji nazwałbym kobietami tajemniczemi, des femmes a mystere. Ile razy taką kobietę" która na mnie to pierwsze wrażenie tajemnicy zrobiła, spotkałem, tyle razy spotkałem kobietę, która albo już miała przejścia w życiu, albo je mieć będzie". Tu musiał urwać – mówiła pani Zula – bo ja mu przerwałam, prosząc, by nam bliżej określił to zjawisko, które nazwał "kobietą tajemniczą".
– Nad tem mojem pytaniem długo myślał i wreszcie znów zaczął, tym razem z właściwą mu kokieterją słów i spojrzeń i jakoby z zapałem do przedmiotu, który jednakże pierwszy raz w słowa ubierał, bo mu ich często brakowało, mówił: – "Trafiają się kobiety, które, zaledwie spostrzeżone w wirujących parach walca, w tłumie wychodzących z teatru, za szybą karety, pędzącej ulicą, owiewają człowieka jakimś prądem magnetycznym, zaniepokajają go i budzą w nim, najmniej chociażby ciekawym, uczucie tak potężnego zaciekawienia, iż wytłómaczyć go i zanalizować trudno. Poprostu, chcąc kwestję tę naukowo zbadać, sądziłbym, że niepokój wewnętrzny, który te kobiety trapi i który je do zguby popycha, jest elementem, mającym swój, jakby udzielający się fluid magnetyczny. Taka kobieta-tajemnica nieraz nie zrobiła nic więcej, tylko przeszła koło mnie, nie rzuciwszy mi nawet spojrzenia, a roznieciła we mnie burzę różnorodnych uczuć, ciekawości, mających jakieś zarody miłości, szału niemal i pragnienia – istną burzę, która dotąd w mej piersi się żarzyła, póki nie zbadałem, lub nie posiadłem tajemnicy. Taka kobieta porywa człowieka przedewszystkiem tą ciekawością, bo trzeba wam wiedzieć, moje panie, że ciekawość, nie będąca wadą pospolitą mężczyzn, jest u nich najstraszniejszą namiętnością, gdy ich ogarnie pod postacią ciekawości kobiety. Zaciekawić "sobą" mężczyznę jest, najwyższym kobiety tryumfem, jej najpotężniejszą bronią".
Słuchałyśmy, bardzo zainteresowane, a Olga Torwalsen zaparła w sobie oddech. Widział to Zboiński, jak jest pochłanianym, i nie usiłował skracać.
– "Pamiętam raz – ciągnął, – wrażenie to tajemnicy zrobiła na mnie słynna pani Luison, tylko sposobem, w jaki w walcu trzymała indywidualnie swoją figurę na ramieniu tancerza. A pani Liza, owa przesławna pani Liza, której nie znałem, podrzuciła mną jak na sprężynach, gdym ją, siedząc przed kawiarnią w Paryżu, pierwszy raz zobaczył, wychodzącą au bras swojego nieciekawego męża.
Pobiegłem za nimi i nie opuściłem ich, dopóki nie dowiedziałem się przynajmniej, kim byli. Często w drobiazgu może tkwi to, co na nas takie tajemnicze sprawia wrażenie i taką w nas obudza ciekawość. To "coś"' posiadała w najwyższym stopniu cesarzowa Eugenja, i nie można mieć pojęcia o czarze, jakim dla mężczyzn ta kobieta zdawała się być owianą.
I ta okoliczność właśnie, że takie kobiety, jak cesarzowa Eugenia, pani Liza, które chyba zdały wyśmienicie swe kobiece egzamina, wywierały na mnie to samo wrażenie, jakie wywierały i te, którym się miała zaszczyt podobać "moja najpiękniejsca w Polsce broda", sprawiły, żem uchwycił ten niedostrzegalny, a olbrzymi urok, tkwiący w tej tajemniczości, w jaką natura, czy sztuka pewne kobiety przybiera"…
Urwał może dlatego, żeśmy wszystkie, chciwe dalszych zwierzeń, porwane jego niezaprzeczalnym darem przykuwania do swych słów, prosiły o rozstrzygnięcie: czy natura, czy sztuka.
I pani Teresa była zaciekawioną, bo podjęła:
– Jestem zaciekawiona, a godzę się z jego teorją.
– Przypominasz sobie zapewne, chociaż dzieckiem byłaś, panią Zenobję? Ona miała tę tajemniczość, która jej towarzyszyła, która, zdawało się, mawiał pan Podoski, także un lovelas, gnieździła się w fałdach jej sukni i odzywała jej tylko właściwem frou-frou.
– Ot! ta sama teorją w dwu pokoleniach seduktorów – podjęła pani Zula
– Ale cóż on, Zboiński, wam odpowiedział?
– Już nie pamiętam…
– Jakto?
– Bo widzisz, moja Tereniu, w tej chwili właśnie, w której Zboiński odpowiadał, moją całą uwagę pochłaniała Olga. Żebyś była ją widziała wtedy, pożerającą swemi czarnemi cyganki oczami Zboińskiego, bladą z zaciekawienia, drżącą z niepewności, czy i ona może nie jest taką kobietą-tajemniczą, byłabyś odgadła to, co ja wtedy odgadłam.
– To jest?
– Wtedy, jak dziś pamiętam – mówiła pobudzona pani Zula, nadając swej dykcji jakieś przyspieszone tempo – wtedy sobie powiedziałam, patrząc na Olgę: "oto najnowsza ofiara Zboińskiego".
– Przeczułaś?
– Flirt zaczął się jeszcze tegoż wieczoru. Romans, jak wiesz, nie kazał na siebie długo czekać.
– I trwa lat cztery – westchnęła melancholijnie pani Teresa. – Żebyś ty wiedziała, jak ja tego Zboińskiego pragnęłam dla Idalki – dodała, przerzucając się na inny temat, na temat ulubiony matek, mających córki na wydaniu. Ona dlatego z takim interesem słuchała opowiadania Zuli o Zboińskim, że tenże był w swoim czasie, gdy się sprowadzał w tę okolicę, gdy zawiązywał romans z Olgą Torwalsen, marzeniem jej macierzyńskiego serca, dumnego z wdzięków swej Idalki i szukającego dla niej męża w szeregach młodzieży okolicznej. Wybór padł na Zboińskiego, któremu nawet Idalka najwidoczniej się podobała, ale właśnie w owym czasie był ten bal, i Olga zarzuciła nań sidła.
To wszystko, z pełną smutku i goryczy minką na swej pogodnej, różowej, twarzy, przypomniała sobie pani Teresa i szepnęła:
– Przewrotna kobieta…
– Kto?
– Ta Olga Torwalsen.
Pani Zula nic nie odpowiedziała, ale dla siostry widocznem było… iż ją ostatnie słowa zastanowiły i całą jej wyobraźnię w jakimś kierunku myśli popchnęły. Tak było oczywiście, bo po długiej pauzie, odezwała się:
– My wszystkie, my w naszej rodzinie, liczącej, jak wiesz, pięćdziesiąt, kiedyś to Edwin wyliczył, kobiet w trzeciem pokoleniu po dziadku Zbęskim, jesteśmy dragonami cnoty. To także Edwinka powiedzenie. My więc nie jesteśmy w stanie takiej Olgi zrozumieć.
– Ale czy wiesz, co ci powiem?
– Hm?
– Ja się chyba wyrodziłam ze wszystkich Zbęskich, bo czy uwierzysz – pytała jakby z przekonaniem, że jej siostra nie uwierzy – ja ją rozumiem. Mnie się zdaje, że ja bym w danej chwili, potrafiła pokaskadować.
– Zulu! – zawołała pani Teresa, udając oburzenie.
Pani Karsznicka się zastanowiła.
– Kaskadować możebym nie potrafiła, ale zdaję mi się, iż ogromną by mi sprawiło przyjemność, odbić np. Oldze takiego Alfreda… To musi być coś nadziemskiego w odbiciu, w tym tryumfie kobiety nad kobietą. I widzisz, że jestem wyrodną Zbęską, nie będąc nią. Nie rozumiem wiarołomnej żony, ale rozumiem nawet kaskadowanie z punktu widzenia rywalizacji kobiecej.
– Pobudki prowadzące do tego samego celu i temi samemi drogami, moja Zulu… gdybyś je miała, tobyś rzeczywiście była wyrodną Zbęską.
Pani Zuli siwe oczy pałały.
– A ty? Tereniu? ty nigdy? nigdy? nie miałaś w sobie djabła, któryby ci podszeptywać, że takie nasze życie, zamknięte w tych murach domu, w horyzoncie, zacieśnionym sąsiedztwami, między mężem i dziećmi, lub dziećmi i mężem, to jest życiem niekompletnem, życiem w którem czegoś brakuje?…
– Nie! – odparła krótko pani Teresa, niemal przestraszona słowami młodszej siostry – a zresztą niewiem. Jeśli mi jednakże taka myśl przez głowę przeszła, to zaraz poszłam do spowiedzi, zrobiłam jakie votum i myśl więcej nie powróciła. To samo tobie radzę zrobić.
Pani Zula spostrzegła, iż siostrę niemal zaniepokoiła. Chcąc ją doprowadzić do równowagi i rozpędzić może przykre wrażenie, zaczekała chwilę i zagadnęła.
– Ale mam nadzieję, że teraz już dla Idalki Zboińskiego nie pragniesz?
– Trudno pragnąc tego, co nie jest do wzięcia.
– Taki Zboiński – wtrąciła pani Zula – nigdy się nie ożeni, a szczególnie z panienką…
– Owszem! widziałam sama wielu takich, żeniących się… Gdyby Idalka miała odrobinę kokieterji
Wit Sierpont, – wiesz jaki to głęboki znawca ludzi i charakterów, kolega i przyjaciel Zboińskiego – zawsze mówi, że gdyby on był Idalką… toby go miał w ciągu dziesięciu dni.
– Ale moja droga, to podziwiam twoją apatję. Poproś go, niech nauczy Idalkę, jak to się robi i koniec! Ale jemu odemnie powiedz, że mówi głupstwa. Odebrać takiej Oldze kochanka, który jej dogadza, takiej Oldze, uosobionej przebiegłości, zmysłowej i zazdrosnej, pilnującej i chciwej, wciąż pozostającej na straży?… Oh! nie, pan Wit Sierpont się, myli… To nie jest rzecz do zrobienia, chociażby Idalka była również, jak Olga przebiegła. A jakże do tego szczęścia daleko!
Tu pani Teresa pogrążyła się w zadumie. Dziwaczna myśl ją opanowała z całym swoim orszakiem malutkich, jak zefirki myśli. Gdyby Zula Karsznicka, jej siostra, zadała sobie nieco pracy, to kto wie… czyby nie odbiła Alfreda Torwalsenowej. Ona mu się podobała. On już musiał być Olgą znudzony…
Gdyby taki Alfred Zboiński wyrwał się z pęt takiej Olgi, toby łatwiejszą z nim była sprawa nagnania go w jej sieci macierzyńsko-matrymonjalne.
– Wiesz co, – zagadnęła – odbić Zboińskiego Oldze, to byłby dobry uczynek do zrobienia, toby była niemal zasługa przed Bogiem. Skończyć ten skandal! Uwolnić tego męża, tego biednego, poczciwego Torwalsena! Ukarać tę paskudną babę!….
To mówiąc, podniosła obie dłonie w górę i oczy jej z niemi biegły, jakby ukazując drogę, prowadzącą za taki uczynek, pomagający jej w dopięciu matrymonialnych celów, prosto do nieba tę, któraby się go tytułem ofiary podjęła.
* * *II.
Adamów, należący do Torwalsenów, był jedną z najpiękniejszych rezydencyj i jednem z najlepszych gospodarstw w gubernii.
Znajdowała się w nim cukrownia, zbudowana przez Torwalsena i będąca prawie całkowicie jego wyłączną własnością.
Jak ta cukrownia ściągała i koncentrowała w Adamowie wszystkie zabiegi okolicznej szlachty, tak pałac adamowski odgrywał tę samą w okolicy towarzysko-społeczną rolę.
Bo też gospodynią domu tego który sobie w krótkim czasie wyrobił w szerokiej i bogatej okolicy przodującą pozycje, była niepospolita kobieta, Olga z hrabiów Żubrów Torwalsen.
W tej chwili, w której zaczynają się wypadki, (u opowiadane, pani Olga uległa jednemu z tych stanów, zdarzających się młodym kobietom, w którym odbiegła od właściwej sobie pożyteczności i trzeźwości, niemal rachunkowej, umysłu.
Siedziała w swym gabinecie, – bo nie pozwalała nazywać swego pokoju baudoirem, – pozując stale na głowę i inteligencję nie kobiecą.
Gabinet ten, jeśli nie odzwierciedlał osoby, (niektóre kobiety, nieprzywiązujące zbytniej wagi do mieszkania, zadają kłam francuskiemu aforyzmowi o analogii mieszkania z charakterem jego właściciela) to zawierał na jednej ze swych ścian tak znakomity portret tej kobiety, iż tenże lepiej niż żywy, niesłychanie zmienny i namiętny oryginał, dawał poznać jej psychiczną i fizyczną istotę.
Portret ten, malowany przez Ajdukiewicza, mistrza wschodnich typów i barw, przedstawiał panią. Torwalsen w cygańskim kostjumie w naturalnej wielkości. Pomyśl tego partretu zrodził się w jej głowie po jakimś balu, na którym tak była kostjumowaną i na którym spodobała się jedynemu mężczyźnie, którego może byłaby w stanie pokochać, Witowi Sierpontowi.
Przedstawiał on brunetkę z profilu, a poza ta nie wpływała bynajmniej na brak wyrazu, lub charakter jej twarzy. Byłto profil o rysach ostrych i prostych, zdecydowany i śmiały. Nos prosty nieco, cieniował górną wargę, zaciskającą usta linią, pełną woli i stanowczości. Wzrok iście cygański, rzucał namiętne iskry, w których zdawały się walczyć o lepsze dwa tylko psychiczne pierwiastki: zmysłowość i wola, wola i zmysłowość.
Twarz ta nie była piękną, lecz tak oryginalną, tak wyrazistą, iż nietylko podobać się, ale oszołamiać mogła amatorów "dużo charaktaru" w kobiecie.
Stała dumna, cala w cekinach i barwach, które ten mistrz złocistych tonów słońca z nad Kairu i piramid umiał oddać z obiema rękami, ślicznie wypieszczonemi, wspartemi na biodrach. – Zdawała się ona coś jakiejś dzikiej hordzie w dali i niewidzialnej, wzrokiem i giestem głowy, podnoszącym ostro zakończoną brodę, rozkazywać.
Stałą wypukła, jakby żywa, i czekało się, by te usta, napół uchylone w uśmiechu, który miał już w sobie zarodek rozkazu, przemawiały jędrnemi słowy odważnej i wiedzącej, czego chce, i gdzie idzie duszy.
Takim był portret, istne arcydzieło, odtwarzające kobietę psychicznie, co winno być pierwszym warunkiem kobiecego portretu.
A ona sama siedziała teraz w staroświeckim fotelu, czerwonym pluszem krytym, i przyglądała się tym swoim wzrokiem temu właśnie swojemu konterfektowi.
Inne ściany gabinetu, pokryte czerwonym aksamitem, odbijały obrazy rodzajowe i portrety przodków, a przygarniały do siebie meble, zdradzające swym doborem i gatunkiem wykwintny smak, odwieczny dobrobyt i pewną, i to niemałą dozę rozmiłowania ich właścicielki, jeżeli nie w sztuce, to w zbytku i modzie.
Między oknami, bokiem do ściany, stał duży stół, pokryty cackami kobiecemi za srebra, bronzu i porcelany. Na nim leżała otwarta teka z kartką białego papieru, o złotym monogramie, tworzącym "Olgę" w literach maurytańskiego stylu, na różowej bibule. Za stołem, w punkcie, tworzącym jego główny niejako horyzont, stała staluga, na której widniała duża fotografia młodego mężczyzny.
Po wzroku, jaki na tę fotografję co chwila kobieta skierowywała ze swego portretu, można się było domyślić, iż wszystkie jej namiętne fibry trzymał w swej dłoni człowiek, którego ten portret przedstawiał.
Po brodzie tego mężczyzny, którą fotografja oddawała w całym jej splendorze utrzymania i rozrostu, można się było chyba domyślić, że to był portret jej kochanka, Alfreda Zboińskiego.
Ale wzrok każdego, kto wchodził do tej komnaty, natychmiast po portrecie jej przyciągał inny, przedmiot znajdujący się w jeddnym, jakby honorowym kącie tego pokoju. Był to nagi chłopiec wyrzeźbiony w bronzie i wznoszący z wyprężeniem całego ciała rękę do góry, w której trzymał złotą dużą gwiazdę,
Ta alegoryczna figura, pełna wdzięku, artyzmu i zdradzająca u tej kobiety, jakby kult dla zwierzęcych form mężczyzny, stała… na słupie z różowego marmuru, na którym dużemi złotemi literami wyrżnięty był napis: