- W empik go
Przewrotna kobieta. Tom 2 - ebook
Przewrotna kobieta. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hrabina Zula czuła, wyraźnie czuła, że w danej chwili, gdy Alfred zażąda dowodów uczucia, z któremi się nie taiła, nie będzie miała siły oprzeć mu się.
W tej epoce swego życia, najniespodzianiej zboczywszy z drogi obowiązków i zdając sobie z tego sprawę, doznawała wciąż wrażenia, że schodzi po jakichś stopniach bardzo łagodnych, ale porywających krok za krokiem w niezbadaną i głęboką przepaść.
Niekiedy przychodziła jej myśl zatrzymania się i cofnięcia się, ale myśl ta nawet nie ubierała się w słowa, a tem mniej stawała się wolą. Jakaś nieprzeparta siła pociągała ją nadół, z zakrętu w zakręt, jakby tam wreszcie miała być zaspokojoną jej ciekawość, czy namiętność.
Ciekawość czy namiętność? – sama nie wiedziała. Te dwa uczucia walczyły w niej o lepsze ogarniając ją nieznacznie a wszechwładnie.
Ta cała droga, którą umiejętnie i przesprytnie prowadził ją Zboiński, była dla niej taką nowością, niespodzianek pełną, iż sądziła, że gdyby nawet człowiek ten nie był w niej rozbudził kobiety, to jednak drogę tę dla zaspokojenia swej ciekawości wraz z nim do celu odbyćby pragnęła. Zdawało jej się, że teraz dopiero, po latach tylu, u schyłku swej młodości, u przełomu swej piękności, dowiadywała się o prawdziwem powołaniu kobiety w dziedzinie miłości.
Wszystko, co od czasów panieństwa odczuwała, co życie w niej, zdawało się, stłumiło czy zagasiło, teraz budziło się w niej, domagając się z nieprzepartą siłą zaspokojenia.
Wszystkie mary lat ośmnastu powracały i życiowego urzeczywistnienia się; dopominały.
Roman, który odrazu na drugi dzień po ślubie wszedł w swą rolę prozaicznego małżonka, opierającego miłość, której od niej żądał, na prawie, nie na uczuciu szału, czy wzajemności, nie mógł ani w części zaspokoić potrzeb serca, i wyobraźni kobiety, którą uroda powoływała do oddychania pełną piersią w krainie miłości.
Nikt nie lubi być przez życie po macoszemu traktowanym.
Otóż hrabina nie mogąc się pogodzić ze swym losem pasierbicy, wytłómaczyła sobie, że to wszystko, czego ona w swej gorącej wyobraźni panieńskich lat pragnęła i od przyszłego męża swego się spodziewała, było niedościgłem w ogóle marzeniem i wobec tego przeświadczenia pogodziła się ze swym losem, nie pozwalając zagnieździć się w swem sercu podszeptom, że może inny, a nie Roman, byłby urzeczywistnił jej marzenia…
Aż tu nagle stawał przed nią Zboiński i obiecywał wynagrodzić wszystkie rozczarowania, obiecywał zaspokoić tę wielką tem silniej teraz w niej się odzywającą potrzebę kochania.
I pani Zula… zostawiwszy na górze uczciwą kobietę, a schodząc po tych stopniach, po których ją oględnie sprowadzał Sierpont… przystawała, zastanawiając się nad tem pytaniem, które się w jej mózgu jasno formowało: albo zaznać rozkoszy kochania, albo zostać uczciwą kobietą?
I nie formułując jasnej odpowiedzi, bo jedno i drugie ją nęciło, szła dalej, pocieszając się sama przed sobą, że jedno z drugiem może się da pogodzić.
Nie była zmysłową, nie chodziło jej o tę całą dziedzinę, dla której wiele kobiet upada, i sądziła, że potrafi dojść aż do barjery, u podnóża tych łagodnych i porywających schodów, a nie rzucić się w przepaść.
Tymczasem szła, choć poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa ogarniało ją całą i rzucało w ramiona rozpaczliwych i trwożnych myśli.
Ale Alfred był przy niej, jeśli nie zakochany, to wszystkiemi pozorami wielkiej miłości opromieniony, porywający ją swym czarem, tkwiącym w łagodnem skłanianiu kobiety do wszelkich ustępstw i przedstawiającym je, jako nic nieznaczące, jej należne, a jemu do szczęścia nieodzowne błahostki.
A ona, już widząc cel tej niebacznej wycieczki, czuła, że staczając się po tej urwistej pochyłości, może nie będzie miała siły zatrzymania się u tej barjery, odgraniczającej ją od przepaści, ale nie miała odwagi zatrzymać się i nawrócić ku przeszłości, która wydawała się jej teraz tak bezmiernie mdłą i szarą.
Sierpont, który bardzo często bywał w Olszanach z racji stosunku, wiążącego jego ciotkę z hrabiną mógł widzieć i śledzić walkę, jaką staczała ze sobą ta kobieta i nie potrzebował nawet wysilać się, by odgadnąć, jak daleko pani Zula zaszła, u progu jakiego etapu się znajdowała. Pani Zula, oddawna z nim będąc na tej stopie poufałości i oddawna przywykła widzieć w nim inteligencję, która wystrzeliła ponad poziom, ciekawą była teraz więcej, niż kiedykolwiek wrażenia, jakie na powieściopisarzu sprawiała.
A wrażenie to przestraszało go tak ze względu na kobietę, która mogła pozostać uczciwą gwoli jego romansowym ideałom, jakoteż ze względu na Zboińskiego, o którym był przekonany, że wybiła dlań ostatnia pora połączenia się węzłem małżeńskim, jeśli chciał strzępy życia swego ratować.
Nadto obawiał się katastrofy, jakąby upadek pani Żuli wywołał w rodzinie dumnej ze swych zasad i tradycji niczem nieskalanej i obawiał się zmartwienia, jakieby to wywołało w sercu pani Teresy.
Ta bowiem widziała, na co się zanosi, i mawiała, nie tając swych obaw:
– Zula zawsze, od dzieciństwa była inną, niż my wszystkie. Obawiałyśmy się zawsze o nią…
A tu ciągłe zjazdy, zabawy i baliki; przygotowujący się kulig, wszystko przyczyniało się do przyspieszenia wypadków, które w takich okolicznościach zbliżają się z niezwykłą chyżością.
Raz po obiedzie familijnym w Olszanach pani Zula odosobniła się z Sierpontem z zamiarem roztrząśnienia z jego pomocą swego własnego sumienia.
Chodziło jej o to, by autor rozświecił jej przed własnemi jej oczami sytuację, w jakiej się znajdowała. Rozmowa toczyła się po manowcach najsubtelniejszych uczuć kobiecych, marzeń i pragnień, domagających się zaspokojenia. Hrabina z wielką trafnością psychologicznych spostrzeżeń analizowała potrzeby serca kobiecego, mówiąc nibyto wogóle o kobietach, a właściwie przedstawiając własny stan duszy. Sierpont zapalił się do tematu tak dla powieściopisarza zajmującego i zamiast skorzystać ze sposobności zatrzymania kobiety na jednym z ostatnich stopni, przyspieszył jej upadek.
– Mężczyzny – mówił na zakończenie – o jakim marzą młode, własnemi uczuciami zdemoralizowane panny, nie znajdują zwykle w mężu. Wszystkie one marzą o takim, o jakim i pani marzyłaś, ale żadna takiego nie spotkała. Wiesz pani dlaczego? – zapytał wlepiając wzrok w zaciekawioną panią Zulę, połyskującą swemi oczami, grającemi od pewnego czasu dziwnemi blaskami.
– Nie wiem!
– Bo taki nie egzystuje.
Pani Zula potrzebowała chwili czasu, aby się zorientować. Jakto? Co on mówił? ten autor, którego kobiety chórem nazywały polskim Bourgetem?
Wzburzona, zapalona już przedmiotem może więcej, niż obroną tego mężczyzny, którego w Zboińskim widziała, zawołała:
– Jakto? panie Sierpont! nie egzystuje mężczyzna, którego istnienie my odczuwamy naturalną siłą naszych uczuć, ideałów i zmysłów, jeśli pan chcesz? Ależ to niepodobna…
– Ależ! – zawołał Wit, – uspokójże się pani. Mężczyzna taki egzystuje, lecz mówiliśmy o małżeństwie… Taki mężczyzna nie nazywa się nigdy mężem…
Hrabina się zamyśliła.
A więc i ona, jeśli chciała mieć wyobrażenie o tysiącach rozkoszy, do których się rwało jej kobiece jestestwo, musiała szukać ich poza małżeństwem, poza granicami uczciwości kobiecej?!…
A Sierpont, śledzący grę jej oblicza, mającego dlań teraz zdwojony interes, ani byłby przypuścił, iż tą rozmową niejaka popchnął kobietę do upadku, przyspieszając tempo jej pochodu i rozgrzeszając jej skrupuły…
Chciała być kochaną, zrozumianą, odczutą we wszystkich swych subtelnościach. Wszakże to pragnienie leży w zakresie dozwolonych każdej kobiecie aspiracji. Myślała o Zboińskim. Zapuściła wzrok w bezdeń nie widząc nic, co się dokota niej działo, nie widząc, jak lokaj odwoływał jej męża, który wybiegł zaaferowany, nie widząc zamyślenia na twarzy pani Teresy, haftującej przy lampie.
Ona teraz rozumiała te kobiety, które dotąd były dla niej jakimiś niezrozumiałemi potworami.
W tej chwili je rozumiała i uniewinniała. Cóż cne były winne, że chciały spełnić swe posłannictwo kobiece, – tem szybciej je do upadku skłaniające, im subtelniejsze były i wrażliwsze, cieplejsze i prawdziwiej kobiece.
Myślała długo, bo Sierpont ją opuścił i rozmawiał z kuzynką. Nadsłuchiwała co chwila, czy w podwórcu przed pałacem nie usłyszy dzwonków o dźwięku jej tak znanym, iżby go wśród tysięcy poznała, dzwonków uprzęży Alfreda.
Wszakże miał przyjechać. Nic go wstrzymać nie mogło, nawet obawa niegrzecznego przyjęcia ze strony Romana. Ten bowiem widocznie przyzwyczajał się do Zboińskiego. Wczoraj był jej ni stąd ni zowąd powiedział: "ten Zboiński, żeby nie był takim niebezpiecznym dla mężów, byłby wcale miłym człowiekiem".
Wszystko się doskonale układało, skoro nawet Alfred znalazł w miłości intuicję sposobu zjednania sobie Romana, bo nie ulegało wątpliwości, że stosunki ich się zmieniały. Genjalny Alfred rozgryzł jej małżonka i odkrył w nim te klawisze, które na tym rozstrojonym instrumencie fałszywie jeszcze nie odpowiadały. Rozmawiali teraz ze sobą coraz dłużej, coraz poufalej. Z czasem gotów się do niego Roman tak przyzwyczaić, jak się przyzwyczaił Torwalsen.
Uśmiechnęła się i głośno zapytała:
– Tereniu, czy słyszałaś, co opowiadają o panu Torwalsenie?
– Nie!
– Mówią, iż się obejść nie może bez Zboińskiego. Co drugie słowo, mówi "Ah! żeby był Zboiński" lub "Zboiński by na to poradził". Zboiński i Zboiński!
Sierpont nachylił się do ciotki i szepnął:
– Nie mówiłem? myślała o Zboińskim.
Wtem powrócił hrabia i z ogromnym marsem na twarzy, potoczywszy wzrokiem po obecnych, jakby chciał wybadać, czy co do niego nie żywią jakich podejrzeń, zaczął biegać wzdłuż trzech salonów, swym właściwym z góry stawianym krokiem człowieka, już to nie bardzo oswojonego z posadzką, już to używającego złego obuwia, jak mawiał Wit.
Pani Zula, która przysunęła się pod lampę i wzięła do rąk jakąś robótkę, szepnęła:
– Coś się stało. Roman jest…
– Jakiż? – zapytała pani Teresa.
– Jakiż? – wtórował i Sierpont, którego słabą stroną było to badanie drobnych codziennych stron z pożycia małżeńskiego.
Hrabina potoczyła wzrokiem za hrabią, który chodził, wydając za każdym krokiem podwójny kroku odgłos, szarpiąc brodę i jakby przyglądając się swym butom.
– Coś go spotkało przyjemnego i zarazem nieprzyjemnego – rzekła cicho hrabina. – Jeszcze sam nie wie przynajmniej iak ma to uważać. Zaraz przyjdzie i wyspowiada się.
– To chyba – mruknął Wit – Torwalsen podniósł cenę buraków, ale równocześnie fabryka się zawaliła.
– Zaśmiały się kobiety.
– Z czego się śmiejecie? – zapytał, przystając szorstko hrabia, podejrzewający zawsze, że się z niego śmiano, a więc wiedzący o swych śmiesznościach i tem rozbrajający nawet Sierponta.
– Z ciebie odparła pani Zula – bo wyglądasz, mówi pan Sierpont…
Hrabia przerwał.
– Rzeczywiście! spotkała mnie rzecz, którą nie wiem, jak mam uważać. Rzecz bardzo przykra – dodał, ale równocześnie twarz jego mówiła, iż go spotkała przeciwnie rzecz bardzo mila.
– Co? – zapytała hrabina – ciekawie raczej, niż trwożnie..
– Kiedyś byłem w Pustowodach… oglądaliśmy konie… Spodobał mi się bardzo ogier czystej krwi – mówił pospiesznie swym nosowym, a w tej chwili ze wzruszenia mniej płaskim głosem, i tu, jakby wpadając w furję, ciągnął: – Naturalnie nie widziałem potrzeby ukrywania się z tem, że mi się ten koń podobał. Chwaliłem go nawet – dodał z zwiększonym odcieniem złości w głosie.
Sierpont, który już się domyślił końca, nie mógł się powstrzymać i zapytał;
– Ale o cóż się tak gniewasz? W tem, żeś był szczerym, nie ma nic irytującego.
Hrabia ściągnął brwi.
– Bo mi przysłał tego konia w prezencie! – huknął Karsznicki i nagle, zupełnie innym tonem, z jakimś filuternym uśmiechem dodał: – ten koń wart z tysiąc rubli…
– A więc – zawołał Wit – jest tylko przyczyna do najwyższej radości. Gaudeamus igitur.
Tu wstał i zaczął niby tańczyć, by… zrobiwszy kilka obrotów walca, stanąć pod piecem. '
Chciał zostawić swobodne fale dyskusji rodzinnej nad tym wypadkiem, który, jak zauważył, wysoce podniecił panią Zulę.
Towarzystwo zaraz się rozdzieliło, bo ldalia podeszła do Sierponta, zostawiając resztę obecnych pod lampą, gdzie i Karsz – nicki usiadł i gdzie wywiązała się żywa dyskusja.
– Widzisz! – mówiła Idalia… – twój system, którym zastosowała, nie przynosi owoców. Zboiński ani myśli dać się złapać.
Sierponta te słowa zelektryzowały. On już oddawna uważał w Idalce pewne ukrywane zajęcie się Zboinskim i wyrzucał sobie srodze, czy się do tego swojemi uwagami i radami nie przyczynił.
– Chciałabyś – rzekł żartobliwie – natychmiastowych skutków, ale zapominasz, że środki tak homeopatyczne, jak nasze, nie mogą tak działać, jak materje wybuchowe. My go dopiero hypnotyzujemy… Czekajmy, aż uśnie…
– Nie wygląda na zasypiającego pod promieniami ócz cioci Żuli…
– O! źle – pomyślał Wit… – dziewczyna zazdrosna: kto wie, czy nie narobiłem tu bigosu? Ale któż mógł przypuszczać taki fatalny zbieg okoliczności….
Wtem tragiczny wątek myśli przerwał mu głos hrabiny. Wolała:
– Panie Sierpont! panie Wit!
– Co?
– Potrzebujemy pańskiej rady – wolała, rozpalona przedmiotem.
– Rady! – dodał, również pobudzony hrabia, który aż się zerwał i, podbiegając do zbliżającego się Wita, pytał: – Nieprawdaż? nie można przyjąć? Przyjąć nie można.
– Cóż pan sądzi? – pytała pani Zula… wytrzeszczając rozpaczliwy wzrok, ale Sierpont tylko widział w nim rozpacz, powodu zaś nie chwytał.
– Cóż ty sądzisz? – pytała, pani Teresa głosem, w którym dźwięczało jej głębokie zaufanie do rozumu bratanka.
– Sądzę – odparł Sierpont, – iż w naszym rycerskim narodzie ofiarowanie sąsiadowi przez hodowcę konia jest drobiazgiem niemal naturalnym, codziennym.
– Ot! widzisz! – zawołała tryumfująco hrabina.
– Rycerskim! rycerskim – powtarzał, niby bardzo zły, a w gruncie rzeczy uszczęśliwiony z tej rady Karsznicki.
Wkrótce rozmowa o koniu przerwaną została odgłosem dzwonków, a w chwilę potem zjawieniem się samego Zboińskiego. Hrabia, który wybiegł naprzeciw niego widocznie z nim się już w przedpokoju co do prezentu rozmówił.
– Jak król, poprzedzasz się królewskiemi darami – rzekł mu Sierpont.
– Vraiment – dodawała rozczerwieniona hrabina – psujesz nas pan tak…
Zboiński zagadał czemprędzej o czem innem. Niebawem służba wniosła lampy i zapomniano o koniu, o którym jeden tylko Karsznicki zdawał się pamiętać bo bardziej, niż kiedykolwiek, badawczym wzrokiem obejmował swą żonę, gdy rozmawiała z przemiłym dnia tego Alfredem.
Po herbacie zaimprowizowano krakowiaka.
Pani Teresa grała, Zboiński, pani Zula i Idalja tańczyli.
Roman i Sierpont się przypatrywali.
– Patrz! – zagadnął go hrabia głosem niemal zmienionym z admiracji – jaka ta Zula lekka, jaka młoda; ona wygląda na rówieśniczkę Idalji.
Sierpont potakiwał głową. Jego głęboka ogarniała melancholja na ten widok kobiety młodniejącej pod ciepłem podziwiającego ją spojrzenia. Hrabina, licząca najmniej trzydzieści pięć lat wieku, wyglądała istotnie na panienkę, tyle było lekkości w jej ruchach, tyle gibkości w figurze, układającej się do trudnych pozycyi krakowiaka.
Spojrzał na Karsznickiego, który z pionowym zmarszczkiem przez czoło przyglądał się z admiracją swej żonie, a zarazem i ze złością, gdyż czuł, że tańczyła dla Zboińskiego.
Spojrzał i zamyślił się. Westchnął rozdzierającą nutą. Inaczej być nie mogło. Ta kobieta nie mogła znajdować tego "zaspokojenia" w tym uwielbiającym wzroku niedźwiedziowatego i szpakowatego hrabiego.
Tę uroczą panią Zulę, cnotliwą i czystą widział już kochanką Alfreda i zdawało mu się, że widzi wyrastające rogi na spiczastej ale szlachetnej głowie Romana.
Żal mu się go zrobiło…
* * *
Z pierwszej chwili, w której pani Zula była wolną, skorzystał, zbliżył się do niej i rzekł:
– Gdybyś pani była widziała wzrok rnęża, gdyś rzeczywiście z wielkim wdziękiem przypominała sobie krakowiaka…
– Ach! – zawołała promieniejąca kobieta – bo pan nie wiesz, on pierwszy raz poznał mnie tańczącą krakowiaka… Było to… Ach! nie powiem. Jakże to dawno temu. I ja teraz czułam, że mi się taksamo przypatruje, jak mi się wtedy przypatrywał.
– I taki wzrok i to, czego on dowodem! – zapytał poważnie Sierpont – czyż nie znajduje pani, że to więcej, o wiele więcej warte, niż to "zaspokojenie", o którem mówiliśmy, a którego mąż dać nie może?
Kobieta się zamyśliła, potoczyła dokoła siebie niemal błędnym wzrokiem, spojrzała jakby z urazą na Wita, jak gdyby przeczuła instynktem, że sobie te jego słowa w bardzo ważnej chwili życia przypomnieć będzie musiała.
– Pan takbyś sądził? – rzekła widocznie bezmyślnie, śledząc oczami Alfreda, który teraz z Idalją ćwiczył się w krakowiaku, mającym go podczas kuligu pokazać w nowym blasku zawołanego tancerza.
Sierpont nie wątpił w tej chwili, że i ona jest przeznaczona na ofiarę powodzenia Alfreda – ona! siostra jego świętej ciotki, Zbęska z domu, kobieta, która zdawała się być niedostępną pokusie.
Rozmyślając nad tem, postanawiał po raz setny nigdy się nie żenić. Rogi mężczyzny były, według jego życiowej obserwacji, kwestją tylko przypadku i zbiegu okoliczności.
Ale ten konieczny upadek pani Zuli nagle mu sprawił nieuchwytnie przykre wrażenie.
Zboiński, już i tak najgorsze mający wyobrażenie o kobiecie wogóle, po tym jeszcze sukcesie byłby chyba stracony dla małżeństwa.
A to właśnie było przeciwnem jego interesowi.
Postanawiał głębiej pomyśleć nad tem, jakby przeszkodzić nieuniknionej i bliskiej katastrofie.
Chodziło mu już o tezę. Wszakże zawsze w rozmowie z Alfredem, jak dawniej, za ich młodzieńczych lat, tak i teraz, brał w obronę kobietę i małżenstwo.
jeśliby i pani Zula pokazała się taką, jak inne, jak pani Torwalsen i wszystkie jej poprzedniczki, nie pozostawało mu nic innego, jak uchylić czoła przed poglądami Zboińskiego…OBAWY TORWALSENA.
Odkąd pani Olga interesować się zaczęła " buntem szlachty", jak w Adamowie nazywano koalicję, odtąd wstąpiła otucha tak w serce Torwalsena, jak i urzędników zagrożonej w bycie ogromnej maszyny cukrowniczej.
Ta kobieta nietylko imponowała wszystkim siłą woli i stanowczością zdecydowanego charakteru, ale reprezentowała zarazem potęgę materjalna. Całe jej wiano, złożone z dóbr na Ukrainie i kapitałów, leżało nietknięte, podczas gdy Torwalsen, – sam niegdyś majętny, dziś chylił się do upadku, zjedzony życiem nad stan i niefortunnem wpakowaniem całego mienia w cukrownię, która właśnie założona została w przeddzień znanego i głośnego kryzysu w przemyśle cukrowniczym.
Dyrektor, który już był myślał o wycofaniu się z Adamowa, teraz gotów był iść w ogień za zdaniem pani Olgi, która nie przestawała zalecać taktyki wyczekiwania i przetrzymania, choćby ze znaczną stratą, byleby nie ustąpić.
– Trzeba znać polską szlachtę – mawiała – ustąpimy dzisiaj i podwyższymy te piętnaście kopiejek, na przyszły rok zawiąże się znów koalicja i będzie tosamo, a raczej gorzej, bobyśmy już podwyższyć nie mogli. Ustępując dzisiaj pod naciskiem, dawalibyśmy broń przeciw samym sobie…
Zdanie jej nie było zapewne bezpodstawne ale bodźcem tegoż nie była ani głęboka znajomość ludzi, jak sądził dyrektor, ani upór kobiecy jak mniemał Torwalsen, tylko jej ogromna duma i miłość własna.
Dzięki zwyczajowi szlachty płaszczenia się przed pieniędzmi i pochlebianiu tym, którzy mieniem szafowali, przywykła się uważać za pierwszą damę w okolicy.
Ta koalicja ludzi, których wczoraj widziała robiących słodkie oczy do niej, uszczęśliwionych każdem do Adamowa zaproszeniem, żebrzących o zaliczki za ludzi zależnych od niej uważanych – oburzyła ją i zraniła głęboko jej miłość własną i pychę..
Gdy Zboiński nadto zapisał się w szeregi buntu, Zboiński, o którym wiedziała, że cały dochód ze swych dóbr źle administrowanych zawdzięczał cukrowni, obraza jej przybrała charakter zaciętości.
Chwilami, w swym żalu: do okolicy, dla której, jak sądziła, tyle zrobiła poświęceń, bawiąc i pojąc tę "głupią i nudną szlachtę", do Zboińskiego, który ją tak sromotnie opuścił, do hrabiny Zuli, która go przygarnęła… – byłaby gotową poświęcić znaczną część majątku, aby zrujnować tych śmiałków, pozbawiwszy ich jednorocznego dochodu.
Tak sądziła, ale zapomniała wtedy, że na dnie jej jestestwa, pod tą namiętną i mściwą lwicą, siedziała jeszcze inna kobieta, ogromnie wyrachowana i bałwochwalcza, jak wszyscy Tarnoskalscy, czcicielka złota.
To też nie przestawała głaskać Sierponta, będącego jedynym pośrednikiem między Adamowem a koalicją.
Razem z nim obmyśliła plan, oparty r. a zobopólnem ustępstwie, o ile by to nie drażniło jej pychy.
Kulig, którego plan powziął Zboiński, nastręczał wyborną okazję.
Miał się on odbyć w sobotę ostatnią karnawału w Olszanach. Po nim pozostawały trzy dni zapustów, na które nikt nie wyrażał gotowości goszczenia rozbawionej kuligowej czeredy.
Otóż ona, pani Torwalsen, dawała do zrozumienia przez Sierponta, że gotowa była na całe trzy dni otworzyć piękne salony swego doskonale urządzonego domu, jeśliby kulig do Adamowa zjechał.