- W empik go
Przez Ciebie, synu - ebook
Przez Ciebie, synu - ebook
„Przez Ciebie, SYNU to najbardziej intymna i szczera relacja z trudnej, bolesnej i niezwykle odkrywczej podróży: od dnia narodzin mojego syna z zespołem Downa, przez kolejne piętnaście lat, aż do dnia oddania tej książki do druku.
To przede wszystkim moje emocje, mój obraz tych lat, moja wewnętrzna śmierć i powrót do życia. Przyznaję, niektóre zdarzenia mogłam przekręcić, niektórych kolejność pomieszać. Przepraszam, jeśli ktoś dopatrzy się nieścisłości, ale to jest historia widziana moimi oczami, doświadczona moim sercem i zapamiętana w mojej duszy dokładnie tak, jak ją opisuję w kolejnych rozdziałach. To jest kompletnie nieobiektywna, choć w stu procentach prawdziwa opowieść. Zapraszam do mojego świata.
To książka nie tylko dla rodziców dzieci z niepełnosprawnościami lub chorymi. Jest inspiracją dla każdego rodzica, opiekuna, terapeuty czy edukatora. Uczy indywidualnego podejścia do drugiego człowieka, ciekawości, akceptacji i traktowania każdego jako cudu, który jest darem, a nie obowiązkiem do spełnienia czy pomyłką do naprawienia”.
Agata Komorowska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-461-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krystianku, ta książka jest dla Ciebie. Nigdy jej nie przeczytasz, bo nie umiesz tego robić, i nigdy się nie nauczysz ani czytać, ani pisać, ani nawet dobrze mówić. Gdybym wiedziała, że tak będzie, nie nadałabym Ci tak trudnego do wymówienia imienia. Może byłbyś Kubą albo Benem. Tak właśnie zacząłeś o sobie mówić, gdy pokochałeś bajkę _Ben 10_. To serial o małym chłopcu, który przemienia się w różnych kosmitów, by ratować świat. Mam wrażenie, że to Ty jesteś kosmitą, który specjalnie dla mnie zmienił się w małego chłopczyka. Próbowałam Cię ratować. Wyszło inaczej…
Kiedy się urodziłeś, chciałam, żebyś był takim samym różowym, pucołowatym bobasem z wielkim nosem i rozwrzeszczaną paszczą jak wszystkie inne noworodki. Chciałam, żebyś budził mnie swoim krzykiem po nocach. Chciałam, żebyś miał dłuższe i chudsze palce, dłuższe nogi i ręce oraz nieproporcjonalnie większą głowę. Nie zależało mi na tym, żebyś był przepięknym dzidziusiem, nie marzyłam o tym, żebyś został lekarzem albo prawnikiem. Kiedy się dowiedziałam, jaki jesteś, marzyłam tylko, żebyś był przeciętnie ładny, przeciętnie inteligentny i przeciętnie rozgarnięty – jak każde zwykłe dziecko bez nadwyżki chromosomów. Ty jednak taki nie byłeś, nie jesteś i nigdy nie będziesz. Jako niemowlę nie płakałeś, niczego nie żądałeś, niczemu się nie sprzeciwiałeś. Byłeś takim dzieckiem, o jakim marzą wszystkie niewyspane i przemęczone matki, a jednak nie byłeś spełnieniem marzeń żadnej z nas. Byłeś dzieckiem popsutym, które napełniało mnie lękiem. Spędzałam noce bezsennie, ale nie z powodu Twojego płaczu, tylko milczenia, inności i niepełnosprawności. Zostałam oszukana przez parszywy los, czułam się pokonana, ukarana i niesprawiedliwie skazana na dożywocie. Przez Ciebie, Synu, przestałam spać i jeść. Przez Ciebie straciłam wiarę w Boga i sprawiedliwość. Dla Ciebie straciłam siebie. I przez Ciebie, Synu, musiałam narodzić się na nowo. Dzięki Tobie odkryłam, kim jestem, i stałam się w pełni świadomą istotą ludzką, kobietą, matką… Dla Ciebie, Synku, piszę teraz tę książkę.DEDYKACJA
Książkę tę dedykuję Wam, kochana mamo i drogi tato niepełnosprawnego dziecka. Bez względu na to, czy w tej chwili uważacie się za dzielnych herosów, upadłe anioły czy sterane istoty ludzkie, jesteście wyjątkowi, choć zapewne wolelibyście być po prostu zwyczajni i mieć niczym się niewyróżniające dziecko.
Bycie rodzicem dziecka z niepełnosprawnością jest życiową misją. Nikt z nas o niej nie marzył. Z czasem wielu nauczyło się z nią żyć. Nielicznym udało się dostrzec szansę na doświadczanie nieznanych obszarów istnienia – niczym astronautom lądującym na Księżycu, z tą różnicą, że astronauta ma za sobą odpowiednie przygotowanie, lata treningów i szkoleń, a lot w kosmos to jego samodzielny wybór. My zaś zostaliśmy wystrzeleni w nieznane bez ostrzeżenia, w jednej chwili, której do końca życia nie zapomnimy. Była to chwila narodzin, wypadku, diagnozy…WSTĘP
Pamięć jest kapryśna. Wybiera nieistotne strzępy, zszywa je, wywraca na lewą stronę i tworzy patchworkową narzutę. W ten sposób scalone zostają – mniej lub bardziej – ważne fragmenty przeszłości. Każdy z nich opowiada własną historię. Razem tworzą subiektywną, wybiórczą i czasem niefaktyczną opowieść, która definiuje jednego jedynego człowieka – właściciela owej patchworkowej narzuty.
Przygotowując się do tej książki, wygrzebałam z pudeł wszystkie dokumenty, które zgromadziłam przez piętnaście lat. Były to orzeczenia, wyniki badań, diagnozy, zaświadczenia i szpitalne wypisy. Ułożyłam je w kolejności chronologicznej, a następnie uzupełniłam pięcioletnią historią maili wymienianych z Anią, mamą chłopca z zespołem Downa. Adres mailowy, z którego korzystałam w tamtych latach, już nie istnieje. Razem z nim zniknęła cała nasza korespondencja. Ania mozolnie odszukała wszystkie wiadomości w swojej skrzynce, a następnie przesłała do mnie, bym mogła odtworzyć emocje i zdarzenia z tamtych lat. Aniu, bez Ciebie ta książka nie byłaby kompletna.
Dziury w pamięci uzupełniłam, czytając ponownie pamiętnik, który pisałam w latach 2011–2014. Początkowo miałam ochotę przeprowadzić rozmowy z rodziną i znajomymi, by końcowo przedstawić bardziej obiektywny obraz tej historii. Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu, bo to wcale nie ma być obiektywna historia oparta na faktach. Ta książka to przede wszystkim moje emocje i mój obraz ostatnich piętnastu lat. Przyznaję, że niektóre zdarzenia mogłam przekręcić, a kolejność faktów pomieszać. Przepraszam, jeśli ktoś dopatrzy się nieścisłości, ale to jest historia widziana moimi oczami, doświadczona moim sercem i zapamiętana przeze mnie tak, jak ją opisuję w kolejnych rozdziałach. To jest najbardziej intymna, szczera, autentyczna i kompletnie nieobiektywna, choć w stu procentach prawdziwa opowieść. Ze względu na potrzebę zachowania anonimowości niektórych osób, jak również dla mojego świętego spokoju, opowieść zawiera mnóstwo zmyślonych miejsc, imion i szczegółów. W związku z tym wszelkie podobieństwa do osób, miejsc i zdarzeń są całkowicie przypadkowe.
Zapraszam do mojego świata.ZŁOŚLIWE LICHO
Jako dwunastolatka postanowiłam, że gdy dorosnę, to się wysterylizuję. Rok wcześniej moi rodzice trochę przypadkiem zafundowali sobie trzeciego potomka, a tym samym mnie małego braciszka. Mateusz, to ja nadałam mu to piękne imię, został przywitany w naszej rodzinie z radością i z otwartymi ramionami. Jako dojrzewająca panienka miałam okazję codziennie obserwować, na czym polega cud macierzyństwa. Muszę przyznać, że matka spadająca ze zmęczenia z taboretu, chodząca na czworakach z bólem pleców, wykończona, niewyspana i sama radząca sobie z trójką dzieci średnio do mnie przemawiała w kategoriach zachęty do prokreacji.
Niedługo po narodzinach Mateuszka mój tata wylądował w szpitalu z powodu komplikacji z sercem. Nie wiem, czy aż tak przejął się swoją rolą, czy też komunistyczny reżim dał mu tak mocno w kość jako prywatnemu przedsiębiorcy, że odbiło się to na jego zdrowiu – teraz to mało ważne. Z opowieści mamy wiem, że podczas kiedy ona całe dnie spędzała u boku męża, ja w wieku jedenastu lat niańczyłam mojego braciszka, karmiąc go ściągniętym przez mamę mlekiem, przewijając, podcierając mu dupkę i robiąc wszystko to, co powinna robić matka. Kompletnie tego nie pamiętam, chyba wyparłam tamte dni ze świadomości. Moja pamięć jednak zakodowała wzorzec, jak zajmować się niemowlakiem, bo jako czternastolatka zostałam prawdziwą gwiazdą w świecie dziecięcych opiekunek. A, zapomniałam nadmienić, że w międzyczasie tata wyzdrowiał, a rodzice postanowili ewakuować naszą rodzinę do Kanady, gdzie mieliśmy wieść spokojne i dostatnie życie…
Nie jest to jednak książka o rozczarowaniach emigranta, tylko o moich wybitnych zdolnościach macierzyńskich, które w jedną noc uczyniły ze mnie królową kanadyjskich nianiek. A stało się to po tym, jak pewien bobas pozostawiony pod moją opieką zarzygał się od stóp do głów, nie oszczędzając przy tym swojego łóżeczka. Dzięki mojemu braciszkowi dziecięce rzygi nie były dla mnie żadną nowością, więc dzieciaka umyłam i przebrałam, a jego brudne bety zaprałam. Zmierzyłam mu temperaturę i obejrzałam go w poszukiwaniu wysypki. Uznałam, że przeżyje, dlatego nie dzwoniłam po jego rodziców, świetnie bawiących się w tym czasie u znajomych. Kiedy wrócili, łamaną angielszczyzną zrelacjonowałam wydarzenia, przyjęłam sowitą zapłatę w wysokości szesnastu dolarów kanadyjskich (cztery dolary za godzinę) i poszłam do domu spać. Nie sądziłam, że moje pragmatyczne podejście do dziecięcych wymiocin wyniesie mnie na wyżyny kariery – stałam się oto najbardziej pożądaną nianią w sąsiedztwie. Od tego dnia większość weekendów spędzałam, zarabiając dolary podczas mamusiowania obcym dzieciom. Nie, nie nabrałam ochoty na macierzyństwo, ale o sterylizacji jakoś zapomniałam…
Pierwszy był Aleks. Poczęty przepisowo cztery miesiące po ślubie. Projekt _Bobas_ rozpoczęłam odpowiedzialnie, bo od badań. W trakcie USG lekarz uśmiechnął się i rzucił:
– O, mamy jajeczkowanie…
Pospieszyliśmy z mężem do domu, a trzy tygodnie później świętowaliśmy dwie kreski na teście ciążowym. Była recesja początku tysiąclecia, a my prowadziliśmy wspólnie agencję reklamową. Z pracą było ciężko. Zwolniliśmy więc większość pracowników i zajęliśmy się firmą we dwoje: mąż odpowiadał za kompleksową administrację i księgowość, ja za kreację i produkcję materiałów reklamowych. Przeprowadziliśmy się do teściów i zmieniliśmy lokal firmowy na mniejszy, położony bliżej domu. Czułam się świetnie, wyniki miałam idealne. Codziennie biegałam do pracy, projektowałam po kilkanaście godzin na dobę, wygrywałam przetargi, a w wolnych chwilach mościłam gniazdko dla bobaska.
Ani się obejrzałam, a był już piątek, 31 sierpnia 2001 roku, czyli dzień, który dziewięć miesięcy wcześniej ginekolog wyznaczył na poród. Wody odeszły mi o piątej rano. Skurcze były rzadkie i bardzo słabe, więc założyłam pieluchę i pojechałam do pracy, bo musiałam dokończyć projekt. O godzinie dziesiątej skończyłam i wylądowałam na porodówce. Akcja trwała do czternastej, kiedy to lekarz podjął decyzję o cesarskim cięciu z powodu zbyt wąskiej miednicy. Pół godziny później mój idealny synek rozdarł swoją cudowną paszczę, obsikał pielęgniarkę i w nagrodę dostał dziesięć punktów w skali Apgar.
Liczyłam, że w poniedziałek wrócę do pracy, bo miałam od cholery roboty. Przeklęta żółtaczka zatrzymała nas w szpitalu do wtorku. Opuszczając oddział, czule żegnałam pielęgniarki słowami: „Do zobaczenia za dwa lata”, bo taki miałam plan. Do domu wróciłam z synkiem około szesnastej, gdzie czekała na nas moja mama, która przyleciała z Kanady, by pomóc mi w pierwszym miesiącu życia pierworodnego wnuka. Po przyjeździe do mieszkania nakarmiłam synka piersią, która zmieniła swój rozmiar z miernego A do gigantycznego D, ululałam, a potem, przez większość nocy, układając kostki lodu na ranie po cesarce, projektowałam kampanię reklamową dla znanej firmy produkującej ciasteczka z galaretką oblane czekoladą.
Aleks był zdrowy, jadł świetnie. Miał wielki nos, konkretne, lecz przylegające uszka i darł się, regularnie żądając cyca i mojej uwagi. Po wyjeździe mamy zatrudniłam opiekunkę i pracowałam z domu. Tym sposobem _home office_ przećwiczyłam dwadzieścia lat przed pandemią. Byłam w domu z synkiem i karmiłam piersią przed komputerem. Trzymając na lewym ramieniu dziecko, prawą ręką wygrywałam kolejne przetargi. Firma zwycięsko wyszła z recesji. Kupiliśmy działkę pod dom i lokal dla firmy.
Narodziny Aleksa jednak coś we mnie zmieniły. Wraz z pojawieniem się synka wróciło natarczywe marzenie o adopcji. Karmiąc Aleksa, oglądałam w telewizji serial o domach dziecka. Krystyna Czubówna czytała tekst, a ja szlochałam. Serce mi pękało i czułam, że adopcja jest mi pisana, że pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego… Jednak kiedy przyznałam się do tego marzenia mężowi, on podszedł do tematu sceptycznie i zamknął go deklaracją, że najpierw urodzimy drugie, a potem zobaczymy…
Cztery lata minęły jak jeden dzień, kiedy podjęliśmy z mężem decyzję, że czas na kolejnego potomka. Wiem, że miały być dwa, ale jakoś tak zleciało. Chcieliśmy córeczkę do kompletu, potem jeszcze po małym mieszkanku dla obojga na dobry start i będziemy mogli iść na emeryturę. Bóg musiał mieć niezły ubaw, kiedy snuliśmy te wizje, bo drań wiedział już, co dla nas uknuć. To był czas, kiedy moja arogancja sięgała zenitu: uważałam, że jestem najmądrzejsza, a cały świat należy do mnie. Byłam tak pewna siebie, że nie przemknęło mi nawet przez myśl, że coś może pójść niezgodnie z moim planem. Dotychczas świat nie śmiał mi się sprzeciwiać. Byłam pracowita i pewna siebie, zdyscyplinowana i doskonale zorganizowana. Wierzyłam, że nadludzkim wysiłkiem można osiągnąć absolutnie wszystko. Nic dziwnego, że szłam przez życie jak burza, zorientowana na sukces. Wszystko ma jednak swoją cenę.
Miałam trzydzieści trzy lata, doskonale prosperującą firmę, wielki dom na wykończeniu, udanego synka i męża. Byłam sterana, sfrustrowana i zdezorientowana. Wszystko szło gładko, nic złego nam się nie przydarzało, zdrowie i fortuna dopisywały. A ja? Ja zaczęłam się gubić… Teraz pewnie myślisz, że w głowie mi się poprzewracało. Ja też tak sądziłam. Dlatego usilnie starałam się sama siebie przekonać, że mój problem polega na tym, że nie umiem docenić tego, co mam, jestem podłą babą obdarowaną przez los niezwykłą fortuną i szczęściem, z którego zwyczajnie nie umiem się cieszyć. Jakieś podłe, złośliwe licho szeptało mi do ucha, że coś mi umyka, że to nie tak powinno wyglądać. Że faktycznie ogarniam wszystko i jestem w tym genialna, ale cena, którą płacę, jest wyższa niż to, co w zamian otrzymuję. Wydawało mi się, że tak świetnie daję sobie radę. Aleks jest szczęśliwy, mąż również, żyjemy w dostatku, tylko… No właśnie: tylko co?
Pracowałam od dziewiątej rano do drugiej w nocy. Czasem kończyłam o piątej nad ranem, a kiedy odnosiłam klucz do recepcji budynku, w którym mieściła się nasza agencja, ochroniarz śmiał się ze mnie, że powinnam zostać, bo przecież nie opłaca się wracać do domu na te kilka godziny. Ale ja chciałam zobaczyć się z synkiem. Wracałam cichutko i padałam na łóżko. Wstawałam o siódmej razem z Aleksem. Witałam go ledwo przytomna, ale szczęśliwa, że jestem, kiedy otwiera oczy. O ósmej trzydzieści przychodziła opiekunka. Aleks cieszył się na jej widok bardziej niż na mój. Bolało. Kiedy wychodziłam pół godziny później, to ona tuliła go w ramionach, a ja w mojej idealnie dopasowanej sukience, stukając niebotycznie wysokimi obcasami, zmierzałam do pracy. Odbierałam klucze od ochroniarza, który patrzył na mnie z politowaniem, i otwierałam w firmie nowy dzień, który wyglądał tak samo jak poprzedni i wszystkie następne.
Bolało mnie to, że Aleksa wychowywała opiekunka. Zmieniłam więc koncepcję i wracałam do domu jak normalny człowiek, czyli koło osiemnastej. Na dysku przynosiłam pracę do domu, ale nie siadałam do komputera, póki nie położyłam synka spać. Te parę godzin wieczorem spędzałam w całości z nim. Stawiałam wielki kubek kawy na biurku i razem wycinaliśmy zwierzątka, lepiliśmy ludziki z plasteliny i układaliśmy puzzle. Aleks kochał dinozaury i przyrodę. Za motoryzacją nie przepadał, sport też go średnio interesował. Uwielbiał wodę. Od czwartego miesiąca życia w każdą sobotę jeździłam z nim na basen. Wtedy zajęcia dla maluszków były jeszcze rzadkością, więc musiałam jeździć na drugi koniec miasta, ale byłam szczęśliwa, widząc, jak on się cieszy.
Moje szczęście miało jednak skazę. Byłam jedynym rodzicem, który przyjeżdżał na basen sam ze swoim dzieckiem. Kiedy wchodziłam do wody, podawałam dziecko instruktorce. Inni rodzice przybywali parami. Jedno siedziało w wodzie z dzidziusiem, drugie wykonywało komiczny taniec na brzegu, robiąc pamiątkowe zdjęcia, ćwierkając do swojego dzidziusia i uśmiechając się od ucha do ucha do współmałżonka. Ja byłam sama. Dlaczego? W tej książce będę pisała niewiele o moim mężu, bo to nie jest tego typu opowieść. On zapewne mógłby sporo napisać na mój temat, ale ponieważ tu na jego wynurzenia miejsca nie ma, więc i ja sprowadzę moje do niezbędnego minimum. Z perspektywy czasu widzę to nieco inaczej niż wtedy, bo jestem w zupełnie innym punkcie swojego życia. Wtedy jednak czułam się samotna i opuszczona. Skrzywdzona i bardzo niesprawiedliwie oszukana przez los.MÓJ DOM
Moi rodzice byli razem i tworzyliśmy normalną, a w sumie pewnie, nawet jak na tamte czasy, zdrową rodzinę. Jednak mojego taty nigdy nie było w domu, a kiedy był, zamykał się w swoim pokoju za przeszklonymi drzwiami. Żeby nasz widok mu nie przeszkadzał, przeszklenie zostało osłonięte kwiecistym płótnem. Być może powód był inny, ale jako dziecko wiedziałam, że te płócienne kwiaty oddzielają mnie od ojca. Kiedy tata pracował, mój brat i ja musieliśmy być cichutko, żeby mu nie przeszkadzać. Terror milczenia przełamałam dopiero w wieku czterdziestu paru lat. W moim rodzinnym domu tata był widmem, któremu wieczorem zostawiało się kawałek czekolady. To były czasy, kiedy czekolada była rarytasem i jedna tabliczka była dzielona sprawiedliwie pomiędzy wszystkich członków rodziny. Mama nauczyła nas, by zawsze zostawiać kawałek dla taty. Ojciec i czekolada byli niczym Święty Mikołaj i ciasteczka. Rano nie było ani jednego, ani drugiego. Wiedzieliśmy, że tata ciężko pracuje i często wyjeżdża. Jego nieobecność była usprawiedliwiona, co nie oznacza, że nam go nie brakowało.
Na wakacje tata wywoził nas do leśniczówki do swoich rodziców i tam spędzałam z braćmi najcudowniejsze chwile mojego życia. Od rana do nocy biegałam po łąkach i lasach. Hodowałam motyle, uprawiałam chwasty, kolekcjonowałam krzemienie i szyszki. Byłam szczęśliwym dzieciakiem, ubłoconym, pogryzionym przez komary, z kleszczem za uchem i strupami na kolanach. Znałam wszystkie gatunki grzybów, owadów i jaszczurek, a moim największym marzeniem było schwytanie traszki. Strzelałam z pistoletu i sztucera, trenowana przez dziadka leśniczego i weterana Armii Krajowej, który zawsze występował w pełnym umundurowaniu. Tak go zapamiętałam. Dziadek w mundurze Wojska Polskiego i wypolerowanych oficerkach na nogach, nawet w trzydziestostopniowym upale. Uczestniczyłam w polowaniach, patrzyłam, jak oprawia się zwierzynę, i jadłam kotleciki z jelenia. Nigdy nie postrzegałam tego jako coś okrutnego. Zwierzynę trzeba było selekcjonować i do tego służyły polowania. Upolowaną zwierzynę oddawało się do skupu lub jadło. Proste, bez dopisanych teorii spiskowych i wydumanych konsekwencji emocjonalnych. Nie zostałam psychopatycznym mordercą, nie straciłam empatii do ludzi i zwierząt. Hodowałam króliki, które potem jedliśmy. Kurczaki chodziły za mną jak za kwoką. Rosół lubię do dziś. Te doświadczenia nie zostawiły w mojej psychice szkodliwych śladów. Nie musiałam się z nich leczyć. Jedyne, z czego się leczyłam, to głód ojca.
Dlatego szukając partnera na całe życie, pragnęłam takiego, który będzie obecny w codzienności mojej i moich dzieci. Kiedy piszę, że chciałam partnera na całe życie, to tak naprawdę miało to wyglądać. Nigdy nie brałam pod uwagę, że jeśli się nie uda, to zawsze można go wymienić na nowszy model. Rozwód nie wchodził w grę. Kilkanaście lat później doświadczyłam, jak bardzo się myliłam.
Po prostu chciałam, żeby moja rodzina była inna niż ta, w której się wychowałam. Pragnęłam, by ojciec moich dzieci był obecny w ich życiu codziennie. Problem polegał na tym, że nie do końca wiedziałam, jak to miało wyglądać. Dlatego dosyć nieśmiało prosiłam tatę Aleksa o obecność na basenie, a kiedy się okazało, że bynajmniej ta sprawa nie jest dla niego priorytetowa, postanowiłam sama ogarnąć temat.
To był tak dobrze znany mi schemat, że szybciutko poczułam się jak w domu. Dosłownie. Przyznaję, że przez chwilę czułam rozczarowanie i smutek, ale szybko uznałam, że wszystkie małżeństwa tak wyglądają, a moje marzenia były jedynie mrzonką naiwnej smarkuli. Przyszedł czas, by dorosnąć, a to oznaczało wzięcie na siebie obowiązków i ich wypełnianie, bez oglądania się na innych i proszenia ich o pomoc. Nauczyłam się z tym żyć i być szczęśliwa. Chyba. Ciężko powiedzieć, bo zazwyczaj byłam tak zmęczona, że nie miałam siły ani czasu, by rozpamiętywać, czego nie mam. Miałam rodzinę, doskonale prosperującą firmę, zdrowego syna i już niebawem także ogromny dom, w którym mieliśmy wszyscy żyć długo i szczęśliwie. Jednak coraz więcej wysiłku wymagało ode mnie cieszenie się tym, co mam. Coraz częściej czułam się więźniem własnego sukcesu. Coraz trudniej mi się wstawało rano i coraz mniej radości sprawiały mi projekty, które kiedyś były całym moim życiem, moją pasją i źródłem mojej satysfakcji. Chodziłam niewyspana i sfrustrowana, a jadąc rano do pracy, powtarzałam modlitwę: „Boże, zrób coś, bo ja nie potrafię… Proszę Cię, zrób coś, by moje życie się zmieniło, bo ja zmienić go nie umiem, nie wiem nawet, gdzie zacząć…”.
Nauczyłam się liczyć na siebie i wiedziałam, że jeśli tylko wystarczająco się postaram i przyłożę, to wszystko się uda. Postanowiłam nawet wyręczyć Boga i pójść na terapię, by odszukać zagubione szczęście. Podstawowym kryterium poszukiwania terapeuty była odległość od miejsca pracy. Chodziło o to, żebym na spotkania z nim przeznaczyła jak najmniej czasu. Potrzebowałam szybkiej naprawy. Pragnęłam pigułki szczęścia, która pozwoli mi cieszyć się tym, co mam, zamiast marnować czas na poszukiwanie dziury w całym. Gdzieś pod skórą czułam, że chcę w życiu zrobić coś wielkiego, że mam do spełnienia jakąś ważną misję, tylko nie umiem jej jeszcze określić. Na szczęście trafiłam na dobrego terapeutę, który szybciutko wyleczył mnie z manii wielkości. Zwarłam pośladki i z bananem na twarzy ruszyłam dalej harować po kilkanaście godzin na dobę, robiąc to, co już nie sprawiało mi radości, jednak przed oczami malowała mi się zamglona wizja wyższego dobra. Jakie było to wyższe dobro? Teraz jakoś nie mogę sobie przypomnieć. Byłam coraz bardziej zmęczona, czułam, że się starzeję. Aleks miał cztery lata, więc w temacie rodzeństwa byłam już nieco spóźniona względem pierwotnie zaplanowanych dwóch lat różnicy. Trzeba było zacząć działać. Jak się postaram, a mąż pomoże, to wiadomo, uda się. Bo mnie zawsze wszystko się udaje.
Poszłam do ginekologa. Na szczęście jego gabinet znajdował się w tym samym budynku co nasza agencja reklamowa, więc nie trzeba było marnować czasu na dojazdy. Obejrzał, co trzeba, zrobił badania, kazał regularnie próbować i życzył powodzenia. Wykupiłam zapas testów owulacyjnych i ciążowych, zażywałam witaminy i kwas foliowy. Nie zwalniałam w pracy, bo po co, przecież poprzednim razem poszło jak z płatka. Byłam pewna, że i tym razem zajdę, przejdę i wyjdę ze szpitala na czas, by zrobić kolejny projekt. Tymczasem zapas testów się kurczył, a ja się nie powiększałam. Regularnie doświadczałam ciąż urojonych. Bolały mnie piersi, miałam nudności i czułam się dziwnie, ale wszystko kończyło się wraz z kolejną miesiączką. W końcu, po wielu miesiącach bezproduktywnych prób, udało się! Byłam w ciąży! Życie nabrało sensu, Aleks się cieszył, mąż również. Liczyliśmy na dziewczynkę, ale co tam płeć, byle dziecko było zdrowe. Pojechaliśmy zrobić pierwsze zakupy dla dzidziusia i wtedy zaczęło mi się robić słabo. Wróciliśmy do domu, a po wizycie w toalecie natychmiast udaliśmy się na ostry dyżur w szpitalu położniczym. Dziecko owszem było, ale nie słychać było bicia jego serca. Ciąża wczesna, więc lekarz pocieszał, że być może to tylko efekt kiepskiego sprzętu do badań ultrasonograficznych. Miałam wrócić do domu i leżeć. Leżałam. Rano mąż pojechał do pracy, a ja nadal leżałam, zawiązując sobie nogi na supeł. Nie pomogło. Następnego dnia i ja pojechałam do pracy. Sama poszłam do ginekologa, tego tuż obok. Zrobił mi USG. Po ciąży nie było śladu. Lekarz poradził odczekać trzy cykle i próbować ponownie. Wyszłam, zalewając się łzami. Przed wejściem do biura spotkałam naszą pracownicę i to jej wypłakałam się w mankiet.
Co poszło nie tak? Dlaczego tym razem się nie udało? Nikt nie był w stanie udzielić mi satysfakcjonującej odpowiedzi. Słyszałam tylko, że to się czasem zdarza, a nawet częściej niż czasem, że niektóre ciąże są skazane na poronienie, że niekiedy organizm kobiety pozbywa się w ten sposób ciąży chorej, uszkodzonej czy upośledzonej.
Przestaliśmy próbować. Urządzaliśmy dom, biegaliśmy po sklepach z wyposażeniem wnętrz, projektowaliśmy ogród. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Uznaliśmy, że jak się przeprowadzimy, to wtedy zaczniemy wszystko od nowa. Do domu wprowadziliśmy się w listopadzie. Miesiąc później ze zdumieniem odkryłam, że jestem w ciąży. Tym razem jednak zamiast radości, poczułam lęk.DZIECKO W SZUFLADZIE
Lęk stał się nowym towarzyszem mojego życia. Wieczorem układał mnie do snu i rano budził, zaciskając macki na mojej szyi. Byłam przekonana, że wynika to z traumy po poronieniu. Pobiegłam do lekarza (tego tuż obok firmy) i natychmiast dostałam leki na podtrzymanie ciąży. Czułam się kiepsko, byłam zmęczona i puchły mi nogi. Mój brzuch niemal natychmiast zmienił się w pokaźną bańkę. Z dumą pokazywałam go światu, choć nie było we mnie tej iskry i energii co przy pierwszej ciąży, kiedy to wydzwaniałam do koleżanek z dawnej redakcji i chciałam pakować się na okładki magazynów dla kobiet. Uznałam, że to starość. W końcu miałam już trzydzieści cztery lata. Był to w moim mniemaniu wiek podeszły jak na ciążę, a i lekarz kazał mi wykonać więcej badań profilaktycznych, w tym test PAPP-A, którego wynik może być wskazaniem do amniopunkcji.
Zaczęłam mieć obsesję na punkcie badań. Zmieniłam ginekologa. Zapisałam się na USG do „najlepszego specjalisty w Polsce”. U niego też zrobiłam test PAPP-A. Wyszedł wzorowo. Nie było żadnych wskazań do dalszej diagnostyki. Przezierność fałdu karkowego u płodu była zdaniem „najlepszego specjalisty w Polsce” bez zarzutu. Nieco pocieszona, choć nie do końca uspokojona, wróciłam do pracy i codziennych obowiązków. Brzuszek rósł, moje włosy stały się gęste i puszyste, Aleks chodził do przedszkola, wszystko się układało.
Wczesną wiosną odszedł mój ukochany pies. Dogi niemieckie były moją wielką miłością od szóstego roku życia, kiedy to ujrzałam pierwszego w życiu arlekina. Po obejrzeniu filmu _W pustyni i w puszczy_ Saba stał się moim marzeniem, które spełniłam, kończąc studia. Niestety tamten pies odszedł gwałtownie na skręt żołądka. Zastąpiła go Tigra, pręgowany dog niemiecki, pies tak mądry, spokojny i przyjazny, że nawet mój mąż go polubił, choć generalnie za psami nie przepada. Tigra zaczęła utykać tuż po przeprowadzce do nowego domu. Sądziłam, że w lesie skręciła nogę. Ponieważ noga nie puchła, nie bolała przy dotyku, odpuściłam. Na wiosnę suczka zaczęła się pokładać nawet na spacerze. Któregoś ranka pojechałam do pracy, a mąż udał się z psem do weterynarza. Wrócił już sam. Rak kości. Przeżyłam to tak okropnie, tak głęboko i boleśnie, że nawet teraz, kiedy o tym piszę, łzy stają mi w oczach. Jestem mężowi wdzięczna za to, że oszczędził mi żegnania się z ukochanym psem. Z poprzednim rozstawałam się, trzymając jego wielki łeb na kolanach. W moich ramionach wydał ostatni oddech. W zaawansowanej ciąży tak silne wzruszenie mogłoby być niebezpieczne dla dziecka. Ta strata była dla mnie wielką tragedią. Jednak nie pozwoliłam sobie na jej przeżywanie z obawy o zdrowie rosnącego we mnie dzidziusia. Zabawne jest to, że jakiś czas temu Krystian wygrzebał stare zdjęcie Tigry, włożył je do ramki i od tej pory nigdy się z nim nie rozstaje. Zabiera tę fotkę nawet na wyjazdy i stawia obok swojego łóżka. To jedna z niewytłumaczalnych rzeczy, które za jakiś czas miały stać się moją i mojego synka codziennością…
W czasie ciąży moje obawy o zdrowie maleństwa nasilały się. To był on. Synek. Szybko zmieniłam koncepcję pokoju z różowego na niebieski. Któregoś dnia zaczęłam plamić. Pojechałam na ostry dyżur, gdzie zostałam potraktowana jak histeryczka i wysłana do domu. Podziałało. Krwawienie ustało. Znowu zmieniłam lekarza. Niepokoiły mnie wyniki badań ultrasonograficznych. Pomiary wydawała się charakteryzować zbyt duża rozbieżność. Wielkość kości udowej sugerowała wiek odmienny od długości kręgosłupa. Zadzwoniłam do mamy w Kanadzie, która miała tam znajomego specjalistę od USG. Po konsultacjach mama oddzwoniła z pocieszającą wieścią, że pomiary podczas badań są szacunkowe, bo dziecko się rusza i stąd mogą wynikać rozbieżności. Wcale mnie to nie uspokoiło. Postanowiłam powtórzyć badanie USG u kolejnego „najlepszego specjalisty w Polsce”. Oferował wariant 4D _full color_. Odmówiłam w obawie, że jakieś promieniowanie, wiązki fal, Bóg jeden wie co jeszcze, mogą mojemu dziecku zaszkodzić. Nie zależało mi na trójwymiarowym portrecie maleństwa, tylko na potwierdzeniu, że jest zdrowe. Potwierdzenie dostałam, ale wątpliwości pozostały.
Rzadko śniłam. Byłam zbyt zmęczona, by cokolwiek pamiętać. Jednak tego snu nie zapomnę nigdy. Śniło mi się, że rozdzielam uprasowane i poskładane pranie, nosząc jednocześnie nowo narodzonego synka. Spiesząc się jak zawsze, wchodzę do garderoby Aleksa ze stertą ubrań w lewej ręce i synkiem na prawym ramieniu. Stoję przez chwilę, zastanawiając się, jak rozłożę ciuchy, trzymając jednocześnie malucha. W końcu wysuwam szufladę z bielizną i tam delikatnie układam synka. Rozkładam koszulki i skarpetki Aleksa, po czym wychodzę z jego pokoju bez dziecka, kompletnie o nim zapominając. W trakcie dnia nagle przypominam sobie, że zostawiłam dziecko w szufladzie! Pędzę na górę, wpadam do szafy, a mój synek nadal tam leży. Nie płacze, nie stęka, nie kwili, tylko patrzy na mnie mądrymi błękitnymi oczkami, a wianuszek diamencików wokół jego źrenic skrzy się jasno, przydając jego spojrzeniu magicznego blasku.
Rodzice, którzy mają dziecko z zespołem Downa, wiedzą, co to oznacza. Ja, będąc w szóstym miesiącu ciąży, nie wiedziałam. Niby skąd miałam wiedzieć, że wianuszek diamencików wokół źrenic to jedna z cech świadcząca o dodatkowym chromosomie… Ale to nie oczy dziecka zrobiły wtedy na mnie największe wrażenie. Najbardziej przeraziło mnie to, że ten sen był odzwierciedleniem mojego życia. Taka sytuacja mogła mieć miejsce. To naprawdę był czas, kiedy tak pędziłam przez życie, robiłam tyle rzeczy naraz, że często zdarzało mi się o czymś zapomnieć, i wcale bym się nie zdziwiła, gdybym zapomniała, że zostawiłam dziecko w szufladzie. Brzmi absurdalnie, ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jakim absurdem było moje życie. Fakt, że dziecko nie płakało, oraz znaczenie magicznych kropeczek w jego oczach zrozumiałam po narodzinach Krystiana, kiedy się okazało, że on właśnie taki jest. W takich chwilach nadprzyrodzone przenika do ludzkiego życia. Niewytłumaczalne wdziera się bez ostrzeżenia i napawa lękiem, że jednak istnieje coś kompletnie poza naszą kontrolą.
Łudzimy się, że wiedza, fakty i rozum uchronią nas przed złem. Zdaje nam się, że jeśli będziemy kontrolowali własną rzeczywistość, to uda nam się również kontrolować cały świat i zaprojektować go tak, by spełnił nasze oczekiwania. Jesteśmy przekonani, że jeśli statystyki mówią o przypadku jednym na osiemset, to ja z pewnością zmieszczę się w tych siedmiuset dziewięćdziesięciu dziewięciu. Nigdy nie przychodzi nam do głowy, że to ja (albo ty) mogę (możesz) być tym jednym przypadkiem na sto, tysiąc czy milion. Mnie wtedy też nie przyszło to do głowy. Nie wpadłam na to, że tak naprawdę nie mam kontroli nad niczym, a moim życiem rządzą siły tak potężne, że taki mały żuczek jak ja jest zaledwie kroplą w oceanie, małą gwiazdką na rozgwieżdżonym, bezkresnym niebie.
W czerwcu wyjechaliśmy nad morze. Kocham nasz polski zimny Bałtyk. Nie wchodzę do wody, bo nie znoszę chłodu, ale uwielbiam siedzieć na rozgrzanym piachu i słuchać szumu fal. Pojechaliśmy ze znajomymi, którzy mają córeczkę w wieku Aleksa. Plan był taki, że dzieciaki będą się razem bawić, a my plażować. Pogoda dopisywała, słońce świeciło, żar lał się z nieba. Rano szliśmy na śniadanie, a raczej Aleks i jego tata szli, a ja toczyłam się za nimi. Potem szykowałam siebie i synka na plażę i ruszaliśmy całą rodziną nad wodę. Na szczęście obiekt, w którym mieszkaliśmy, dumnie stoi nad samiutką plażą, zerkając z góry na bałtyckie fale. Aby uchronić mój gigantyczny brzuch przed skwarem, siedziałam w wiklinowym koszu i obserwowałam, jak Aleks buduje zamki z piasku, zasiedla je meduzami i przywiezionymi z domu, nieodłącznie towarzyszącymi mu dinozaurami.
Upał był nieziemski, szybko opróżnialiśmy butelki wody, nic więc dziwnego, że synkowi zachciało się siusiu. Nigdy nie mówię dziecku: „Idź się wysikać do wody”. Nie pomyślałam też wtedy, by wysadzenie sześciolatka zlecić ojcu. W końcu od urodzenia to ja się nim zajmowałam, więc siedzący obok tata nawet nie zauważył, że pierworodny potrzebuje zaznaczyć terytorium. Dzisiaj wysłałabym dwóch samczyków razem na poszukiwanie toi toia, wtedy jednak bez mrugnięcia okiem bujnęłam się kilka razy i za trzecim czy czwartym razem udało mi się wstać z kosza. Trzymając Aleksa za rączkę, brnęłam przez rozgrzany piach, a skwar lał się nam na głowy. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Okazało się, że młody chce więcej niż siusiu. Po wszystkim wróciłam po śladach w piachu do kosza. Czułam się źle. Było mi gorąco i słabo. Napiłam się wody, ale nie pomogło. Powinnam była iść do pokoju, ale przecież nie mogłam zostawić Aleksa samego. Pewne sprawy były wtedy dla mnie tak oczywiste, że nawet nie podawałam ich w wątpliwość. Moja mama zawsze się zajmowała nami sama. W ciąży czy z anginą, w pionie czy na czworakach, to ona zawsze o nas dbała. Jaki wzorzec, taka rzeczywistość. I takie było też moje podejście. Nie prosiłam, nie miałam żalu ani pretensji.
Wieczorem Aleks bawił się z koleżanką u naszych znajomych dwa piętra wyżej i trzeba było iść go odebrać. Rzadko poddaję się kiepskiemu samopoczuciu, ale tego dnia byłam bardzo wyczerpana i naprawdę źle się czułam. O proszę, nawet teraz się tłumaczę. Nieśmiało napomknęłam mężowi, żeby poszedł odebrać Aleksa, bo to drugie piętro bez windy, a my jesteśmy na parterze. Odparł, że nie ma nastroju na pogawędki ze znajomymi, a jeśli tam pójdzie, to będzie musiał posiedzieć. Dlatego poszłam ja. Pamiętam każdy stopień tych dwóch pięter w górę, a potem w dół. Kiedy wróciłam, krwawiłam. Wpadłam w panikę. Wtedy i mąż się przestraszył. Miałam do niego żal, ale nie przyszło mi do głowy robić mu wyrzutów. To już nie miało znaczenia. To, co miało znaczenie, to fakt, że byłam pięćset kilometrów od Warszawy i nie chciałam rodzić na plaży, nawet jeśli była to plaża najbardziej luksusowego hotelu na Wybrzeżu.
Zadzwoniłam do lekarza. Kazał leżeć i następnego dnia przyjechać do szpitala, gdzie był ordynatorem. Niestety ordynatorem na urlopie. Rano mąż z Aleksem przynieśli mi śniadanie do łóżka. Ale ja nie potrafiłam być wdzięczna. Byłam rozżalona. Mąż mówił, że wszyscy o mnie pytają i pozdrawiają. A ja oczami wyobraźni widziałam tych „wszystkich” i wizerunek czułego małżonka, który przynosi żonie śniadanko do łóżka, bo ta źle się czuje. Tyle że wczoraj nikt nie widział, jak toczyłam się z wysiłkiem na drugie piętro, by odebrać syna, bo mąż nie miał nastroju. Tak, miałam żal i winiłam go za to, co się działo. A przecież mogłam się położyć i powiedzieć, że nigdzie nie idę, jestem w ciąży, źle się czuję i nie ruszam się z miejsca. Poszedłby na górę. Ale ja wtedy nie umiałam o siebie dbać. Nie potrafiłam o siebie walczyć ani samej siebie szanować. Czułam więc, że mam nietroskliwego męża i muszę sobie ze wszystkim poradzić samodzielnie. W końcu moja mama sama siebie zawiozła maluchem do porodu, więc co ja tu narzekam…NA WŁASNE ŻYCZENIE
Na izbie przyjęć krwawiłam już mniej. Nie byłam pilnym przypadkiem, więc odczekałam dwie godziny na plastikowym krzesełku. Zabrali mnie na USG i badanie ginekologiczne. Personel był opryskliwy i miał ochotę się mnie pozbyć, ale powołując się na ordynatora, od którego kiedyś wynajmowałam mieszkanie, uparłam się, że chcę zostać przyjęta na oddział. Z obrazą majestatu, ale przyjęli mnie na patologię ciąży. Wkrótce zrobiono mi komplet badań i KTG.
Wyniki analiz miały być gotowe następnego dnia. Czekałam, ale nikt się nie pojawił. Żadnego obchodu, żadnych odpowiedzi. Odchodziłam od zmysłów. Byłam zakwaterowana w sali z dwiema pacjentkami, które musiały leżeć plackiem, żeby utrzymać ciążę. Kiedy dzwoniły po pielęgniarki, nikt się nie pojawiał. Zostałam więc kurierem pomiędzy moimi towarzyszkami niedoli a leniwymi i opryskliwymi pielęgniarkami, które za każdym razem kiedy mnie widziały, wznosiły oczy ku niebu, albo zwyczajnie mnie opierdalały, że im zawracam dupę i przyjdą, jak będą mogły. Udałam się więc do tych samych pielęgniarek, by spytać o moje wyniki, a że zdążyłam już sobie u nich nagrabić, to teraz mogły się odegrać, zbywając mnie niezbyt czule. Postanowiłam pójść wyżej, czyli do lekarza. Tak jak wspomniałam, mój lekarz był na urlopie. Na oddziale rządziła jego zastępczyni. Zapukałam i zajrzałam do gabinetu. Lekarka rozmawiała przez telefon i gestem ręki wygoniła mnie na korytarz. Czekałam, aż skończy. W końcu drzwi się otworzyły.
– Słucham – rzuciła pani doktor bez zbędnych wstępów.
– Chciałam się dowiedzieć o wyniki moich badań. Zostałam wczoraj przyjęta, dzisiaj miałam otrzymać jakieś informacje, ale nadal nic nie wiem.
– A co pani oczekuje, że ja będę z wynikami do każdej pacjentki biegała?!
Nadmienię, że nie zostałam zaproszona do gabinetu, więc rozmowa odbywała się na korytarzu.
– Nie, dlatego to ja przychodzę do pani. Chciałam się dowiedzieć, co mi jest i czy moje dziecko jest zdrowe.
– Czy wam się w głowach poprzewracało?! Pani myśli, że ja nie mam nic lepszego do roboty, niż udzielać informacji każdej pacjentce z osobna wtedy, kiedy ta sobie zażyczy?!
– A czy to, gdzie pani pracuje nie nazywa się przypadkiem służba zdrowia i czy nie jest pani obowiązkiem służyć zdrowiu pacjentów, którzy zgłaszają się do pani po pomoc?! Tu chodzi o życie mojego dziecka! – Teraz to ja się darłam na nią, a ludzie na korytarzu gapili się na nas, omijając nas szerokim łukiem.
– Dobrze, proszę wejść – skapitulowała.
Weszłyśmy do gabinetu.
– Nazwisko.
– Komorowska.
– Ma pani niski poziom żelaza.
– Niski, to znaczy jaki?
– Jedenaście.
– Czy to zagraża mojemu dziecku?
– Dostanie pani żelazo dożylnie.
– Kiedy?
– Nie wiem.
– Czy coś jeszcze jest w tych badaniach niepokojącego?
– Nie widzę.
– W takim razie proszę o wypis na życzenie. Wychodzę stąd, bo przy pani życzliwej pomocy prędzej mi się coś tutaj stanie niż w domu. Dziękuję za taką służbę zdrowia.
Wyszłam tak roztrzęsiona, że na korytarzu musiałam usiąść. Zadzwoniłam po męża. Szlochając ze złości i rozżalenia, streściłam mu rozmowę. Powiedział, że zaraz przyjedzie. Poszłam do sali i spakowałam swoje rzeczy. Lekarka się nie pojawiła. Mąż przyjechał i poszedł do niej po wypis. Nie było go dosyć długo, wrócił czerwony ze złości. Po wypis musiał wrócić za parę dni. To był jeszcze jeden sposób, w jaki mogła nas upokorzyć.
Wróciłam do domu i zaczęłam szukać nowego lekarza. Nie zamierzałam rodzić w tym szpitalu. Rozczarowała mnie też rozmowa z ordynatorem, który stanął po stronie podwładnej. „Prędzej urodzę w domu niż u tej baby” – pomyślałam i zaczęłam przeglądać internet.
Czasu nie było wiele, bo według prognoz pozostał miesiąc do rozwiązania. Aby dodać sytuacji pikanterii, przypomnę, że wówczas pielęgniarki w całej Polsce zaczęły strajkować. Zamiast na oddziałach spędzały czas w namiotach rozstawionych pod siedzibą rządu. Prześladowały mnie wizje, w których wtaczam się na oddział, a tam pusto – ani jednej pielęgniarki. Zwróciłam się więc ku prywatnej służbie zdrowia. Kliniki prywatne przyjmowały wyłącznie zdrowe ciąże, a moja była traktowana właśnie jako taka. Niemniej jednak zostałam poddana dodatkowym badaniom i zapisana na cotygodniowe USG i KTG. Jako dzień narodzin naszego syna mój mąż wybrał 27 lipca 2007 roku, bo cyferki (siódemki!) ładnie wyglądały.
Od tej pory byłam pod wzmożoną opieką lekarską. Dziecko zostało obejrzane za pośrednictwem ultrasonografu kilkakrotnie. Tylko raz usłyszałam, że ma duży pęcherz moczowy, „ale pewnie jak się wysika, to będzie normalny”. I tyle. Żadnego zlecenia na dodatkowe badania po porodzie, żeby sprawdzić, czy faktycznie wszystko będzie w normie. Wielka szkoda, bo te badania miały szansę wiele zmienić.