- W empik go
Przez ciernie żywota: Przeżycia osobiste i wspomnienia od lat najmłodszych aż po wybuch wielkiej wojny 1914 r. - ebook
Przez ciernie żywota: Przeżycia osobiste i wspomnienia od lat najmłodszych aż po wybuch wielkiej wojny 1914 r. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 318 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
z przedmową
Stefana Żeromskiego
Nakładem Księgarni A. Gmachowskiego
Częstochowa 1925
Czcionkami i drukiem F. D. Wilkoszewskiego w Częstochowie.
Dostojnemu Obywatelowi
Stanisławowi Wojciechowskiemu
Prezydentowi
Odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej
skromną tę pracę, niewprawnąręką wieśniaka skreśloną,
w hołdzie poświęca
AutorPRZEDMOWA.
Opisy życia ludu, o ile ujawniły się w literaturze, bywają zazwyczaj dziełem osób pochodzących z warstw, zwanych wyższemi, czy górnemi. Powodowani litością, współczuciem, podnieceni przez ideał dźwigania warstw, zwanych niższemi, – zdobycia siłą, czego na mocy dobrowolnych, ustępstw osiągnąć nie można, – artyści, szukający barwy lokalnej i istoty życia, – pisarze wszelkiego typu, czerpiący tematy do swych utworów z życia masy pracującej – notują w gruncie rzeczy wspomnienia swe, albo twórczo malują natem tle tak rozległem, wymyślając z głowy świat do ludowego podobny. Te opisy, nieraz barwne epopeje, tworzone w niby – gwarze prowincjonalnej, pisane przez ludzi dostatniej sfery, tworzone w zamożności i spokoju, rzadko kiedy odzwierciadlają żywot istotny synów i córek ziemi, nieraz zaś są śmieszną reporterką i przedrzeźnianiem.
Zdarzają się i twory poczciwe, ale niezdarne i do niczego niepodobne. Język ich nie jest starą, pradawną, a przecież zmienną mową pracy, a sceny życia, gdyby nawet były podobne do istotnych, są ugrupowane w sposób obmyślony na zimno, wymędrkowany dla jakiegoś celu, tendencyjny. Nagromadza się zjawiska jaskrawe, celowo dobrane, albo wydobyte z wyobraźni, ażeby czyniły zadość społecznemu, czy literackiemu założeniu z góry. Rzadko się zdarza, – gdyż nad wyraz trudno może się zdarzyć, – ażeby ktoś z ludu przemówił, to znaczy, żeby sam lud przemówił o sobie.
Taki rzadki wyjątek, a może nawet unikat, stanowi pismo Ferdynanda Kurasia pod tytułem " Przez ciernie żywota". Mamy tutaj w formie jasnej, prostej, bez uciekania się do niby – gwary, w postaci nie obarczonej zamiarem estetyczno-twórczym, podane życie samo w sobie. Czytając te stronice, ma się wrażenie, iż odsłania się ze mgły i pomroki sama najrdzenniejsza iścizna życia ludowego, iż nakreślony został ręką niewprawną i przez to może genjalną, – jego symbol.
Nie podaje nam tu swego referatu, ani dzieła spostrzegacz, reporter, misjonarz do sfery dzikusów, lub poeta, szukający tutaj natchnienia, lecz zcicha mówi o sobie sam objekt, sam murzyn polski, bytujący z prawieków obok nas, dokoła oparcia naszej stopy. Gdyby czarna ospa, albo szkarlatyna jęła przemawiać o sobie i odsłaniać dzieje swego bytu, ukazywać drogi swego pochodu po niewiadomych szlakach rozwoju, doznawalibyśmy tego wrażenia, co przy czytaniu pisma Ferdynanda Kurasia. To porównanie może kogoś urazić, jako nieścisłe, a nawet przesadne. A jednak tak jest w istocie. Życie opisane tutaj tak dalece odskakuje od normalnego porządku rzeczy, od życia ludzi cywilizowanych wogóle, od wszystkiego, co jest sprawiedliwością i miłosierdziem, iż tylko do ciężkiej, ohydnej, przeklętej choroby może być przyrównane. A przecież ten pisarz życia ludu nigdzie się nie uskarża, nie pomstuje, nie wzywa na pomoc. Jego powieść jest spokojna nawet tam, gdzie maluje najstraszliwsze sceny ciemnoty, w poradni znachora-pijanicy, który ma uleczyć głuchotę, – pod cudotwórczym krzyżem obok Bychawy, gdzie nieszczęsne – matki wykopywały dołki w ziemi, kładły w te dołki głowy swych chorych dzieci i przysypywały je ziemią, ażeby je z nieuleczalnych kalectw wybawić. Nigdzie on nie staje w pozycji wyzywającej, nawet wtedy, gdy maluje dantejski obraz, gdy trzej chłopcy-niedorostki wstępują do ledwie wystygłego kotła w cukrowni, ażeby go obtłuc z osadu, z zarazy, którą wchłaniają płucami. Przedstawia nam straszliwe mieszkania robotników – (cztery rodziny w jednej izbie, uciekające przed zgnilizną i wilgocią na pewien rodzaj mieszkań nawodnych), a gdy przed tym opisem zakrywamy oczy, gdyż, zaprawdę, lisy mają stokroć mądrzej i lepiej urządzone nory, a zające zdrowsze i wygodniejsze kotliny, niż ci z pożytkiem powszechnym pracujący ludzie, – on bawi nas anegdotycznie wspomnieniem przygody, którą mu te mieszkania troglodytów w pamięci zostawiły. Znajduje urok w przyrodzie, widzi go, kocha i wspomina, ale nas czczemi opisami nie napawa i nie nudzi. Dostrzega urok lasu, pola, wielkiej rzeki jak gdyby chyłkiem, wśród potwornej pracy, z nieobaczka pochwycony i zapamiętany.
Przy rąbaniu pni dębowych z płacą dzienną 10 kopiejek – (o, losie straszny i przeklęty! – dziesięć kopiejek za dzień ciężkiej pracy) – urok lasu pustego, niemego, zastygłego w śniegach widzi i odtwarza tak doskonale, iż ten urok i nam się udziela z jego łaski. Maluje przytem głód pracujących, gdy każdą grudkę i każdą krupkę kaszy gotującej się w garnku na węglach pożerali naprzód oczyma, a później zgłodniałemi usty i wnętrznościami. Maluje zaś nie dla jakowegoś celu, tylko z uśmiechem wspomnienia tamtej chwili, maluje dla samego malarstwa, z potrzeby wewnętrznej, jako prawy i dostojny odtwórca wszystkiego, co na to zasługuje.
Nie wymawia ani jednem słowem wielkiemu panu, odzianemu w śliczny strój do łowów, gdy go ów pan z lasu przepędzał, skoro z bratem niedorosłym suche patyczki na ogień zbierali. Nie dobywa słów przerażliwych, gdy biedny ojciec tłukł głową o ścianę, patrząc na syna, zmarłego z czarnej ospy, – i gdy tego syna całował w usta. Nie podnosi głosu nigdy. Raz jedyny, gdy go poraził cios najokrutniejszy – utrata słuchu – wskutek nieszczęśliwej przygody uderzenia wrótnią w głowę, rozwiązuje się jego język dla pożegnania się ze światem szmerów, szelestu drzew, głosów przyrody i śpiewu ptaków. Wtedy dostrzegamy, jak głębokim jest poetą. Nie mogę powstrzymać się, ażeby tego pożegnania tutaj nie przytoczyć, jest to bowiem wysokiej piękności hymn o rozkoszy słuchu i jedyne pewnie w literaturze świata pożegnanie się z dźwiękiem.
"Żegnaj, świergocie przywiązanych do strzechy wioskowej wróblich gromadek i ty, lotnych jaskółek szczebiocie u poddasza.
Żegnaj, cudowny hymnie szarego skowronka, zawieszonego w wiosenne poranki nad budzącą się z letargu zimowego ziemią.Żegnajcie, rzewne słowików trele, zamieniające w przybytek aniołów ciszę wonnych wieczorów wiosennych.Żegnajcie, wy polnych świerszczów ćwierkania wśród tchnących aromatem pól w jasne letnie dzionki, i ty, czarowna żabich chórów kapelo w przednocki majowe.Żegnajcie, szmery wód i poszumy pól.Żegnajcie, kochane dźwięki serdecznych słów matki, ojca i braci.
Wdzięczna melodjo pastuszej ligawki, srebrzysty głosie dzwonka, krówek poryki, koników rżenie, żegnajcie, żegnajcie… "
Najpiękniejsze jednak w tem dziełku są opisy podróży, podróży proletariackich, odbywanych najętym wozem, po bocznych polskich drogach do celów nijakich, do nadziei znalezienia miejsca pobytu, punktu oparcia, zaczepienia się o jakąś pracę, dosięgnięcia kąta mieszkalnego. Autor nasz z tych to podróży podaje tysiące szczegółów, które wtedy ujrzał i nazawsze zapamiętał. A czyni to w sposób tak prosty i, że tak powiem, dobry, iż sami stajemy się nanowo rozciekawionemi dziećmi, które tą oto wynajętą furmanką w "świat szeroki" jadą. Kędyś przyjmują nas w gościnę, serdecznie zapraszają na nocleg tacy sami, jak my, biedacy i pracownicy, nocleg pospólny w zadymionej i dusznej izbie. Ale widzimy wokoło siebie twarze poczciwe, poorane, spalone na skwarze i posieczone od ulew i chłodów, podeptane przez troskę wieczystą.
Obcujemy z dawno zgasłymi ludźmi, którzy na widok dzieci otwierają ramiona, zdejmują z twarzy troskę i bojaźń o jutrzejsze jadło i wystawiają ubogi poczęstunek. Prości polscy ludzie, fornale, zarobnicy, drwale, drobni kramarze, rzemieślnicy i robotnicy ukazują nam się z tych kartek w ich prawdzie i istocie. Przemawiają oto do nas dawne, dziwne religijne obyczaje, które czas idący wytracił, przepraszania w imieniu zmarłego nędzarza przez mówcę pogrzebowego – ziemi czarnej za to, iże ją deptał, wody zimnej za to, iże ją pił…
Pijemy czarną i zimną poezję polskiego ludu.
Cała ta epopeja małorolnego nędzarza, pełna ludzi tak plastycznie i wiernie przedstawionych, iż znamy ich odtąd i jesteśmy ich przyjaciółmi, choć tak bezmiernie są ubodzy i dalecy, – pisana jest ślicznym, przeczystym, naturalnym językiem. Ani jednej zadry, ani jednego fałszu, ani jednej blagi, lub przesady!
Książka w początkowej swojej większości, – do chwili kiedy jej autor zostaje uznanym poetą ludowym, doznającym zasłużonych odznaczeń, – jest arcydziełem literackiem, czemś nowem, nieznanem, odkrywczem. Druga część końcowa jest już tylko osobistą historją, pamiętnikiem przejść, przygód, zmian pozycji socjalnej, wizyt, wyjazdów i wycieczek, i właściwie nie ma już związku z częścią pierwszą. Przygody, odmalowane w części pierwszej, czyta się jednym tchem, choć to jest pospolity sumarjusz wędrówek za chlebem, zarobkiem i legowiskiem pewnej proletariackiej rodziny. Jest to odsłonięty rąbek groźnego obrazu, bolesnej krainy ubogich, na którym każdy ruch stopy ich na cierń natrafia i krew na śladach swoich pozostawia.
Warto przeczytać tę książkę. Warto dać ją do czytania, – zamiast bzdurstw i bajd, – dzieciom szczęśliwym tej ziemi, które nie przypuszczają, nie wiedzą, nie słyszały i nie widziały w najsmutniejszym śnie, jak tuż obok nich cierpią straszliwie rodzeni ich bracia i rodzone siostry.OD AUTORA.
Serdeczny przyjaciel mój, Jan Słomka młodszy, najpierwszy z tych, którzy starali się wprowadzić mnie na udeptane ścieżki literackiej pracy chłopskiej, słuchając moich dorywczych opowiadań
o przebytych kolejach swego życia, jął mnie namawiać do spisania tych przejść.
Ociągałem się długo. Bo na co to wszystko? Wszak życie moje ze swemi przejściami, wypadkami – to jedna kropla z tego morza martyrologii ludu polskiego. Są to zdarzenia tak codzienne, tak pospolite i od wieków znane, że zdawało mi się, iż u nikogo chyba szerszego zainteresowania nie wzbudzą.
Ale skoro namowy przyjaciela mego przybrały z czasem charakter nalegania, uległem wkońcu i na krótko przed wybuchem wielkiej wojny zabrałem się do pisania, podzielając słuszne zresztą zapatrywania jego, że praca niniejsza przydać się kiedyś może zawodowym biografom, niejednego zaś z hojniej przez naturę uposażonych spółbraci pobudzi do spisania bardziej interesujących przejść, – a to jużby coś znaczyło.
W dziełku niniejszem opisałem jedynie osobiste przeżycia, spostrzeżenia i wrażenia. Daleko mojej książeczce do tych ślicznych "Pamiętników włościanina" sędziwego wójta Jana Słomki, traktujących wszechstronnie wszystkie przejawy wsi naszej; daleko jej również do tych barw i potoczystości języka, jakiemi odznacza się pióro szanownego senatora Jakóba Bojki. Wszystko w niej szare, tak, jak dola życia jej autora.
Wychodząc z założenia, że niedomówienia, domyślniki, fałszywy wstyd przedtem, czego się wstydzić nie należy, nie odtworzyłyby wiernie całości obrazu, pisałem wszystko bez obsłonek. Zresztą będąc samoukiem, nie posiadam wyrobionej, techniki pisarskiej i tem samem nie potrafię osłaniać drastyczniej szych szczegółów parawanem literackiego stylu.
Jeżeli więc komuś z bliskich sercu memu wyjaskrawieniem faktów sprawiłem przykrość – serdecznie go z tego miejsca przepraszam.
Dalszy ciąg opowiadania ukaże się, jak Bóg da, w swoim czasie.