Przez dziki Wschód - ebook
Przez dziki Wschód - ebook
Autor uczestniczył w wyprawie "Long Walk Plus Expedition" śladami polskiego oficera, Witolda Glińskiego i jego towarzyszy, którzy w lutym 1942 roku uciekli z syberyjskiego łagru przez Mongolię, Tybet, Nepal. Podróżując pieszo, konno oraz rowerem trzej reporterzy przebyli trasę, którą siedemdziesiąt lat temu przebyli uczestnicy wielkiej ucieczki.
Wyprawa miała za cel przywrócić pamięć o tej niezwykłej historii, a także oddać hołd wszystkim Polakom, zesłanym na "nieludzką ziemię", z których wiele pozostało tam na zawsze.
Tomasz Grzywaczewski – łodzianin, z rozsądku absolwent prawa, a z pasji dziennikarz i podróżnik. Z Berberami w górach Atlas jadał kuskus z jednej miski, a na bezkresnych stepach zażywał mongolską tabakę. Rzecznik prasowy Explorers Festival, jednego z największych na świecie festiwali gór, przygody i sportów ekstremalnych. Stały współpracownik działów podróżniczych we "Wprost" oraz "Dzienniku. Gazecie Prawnej". Wraz z Bartoszem Malinowskim i Filipem Drożdżem uczestniczył w wyprawie "Long Walk Plus Expedition", śladami polskiego oficera, Witolda Glińskiego i jego towarzyszy, którzy w lutym 1942 roku uciekli z syberyjskiego łagru przez Mongolię, Tybet, Nepal.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05018-7 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Powodzenia, chłopaki! Pamiętajcie, do wioski Jelianka prowadzi bita droga, tak że może ktoś was podrzuci. Potem jesteście zdani na siebie. Korzystajcie z listu wystawionego przez Diakonowa, on otworzy wam wiele drzwi. Szczęśliwej drogi! – życzy nam na pożegnanie.
W sumie żal nam opuszczać miasto. Przez te kilka dni zżyliśmy się z Jakuckiem i z naszymi nowymi przyjaciółmi. Kto wie, czy i kiedy jeszcze ich zobaczymy?
Na szczęście fala powodziowa okazała się znacznie mniej groźna, niż początkowo zakładano, i jak dotychczas zalała tylko szosę do Pokrowska. Woda już opadła i mikrobusy ponownie kursują. Pakujemy się do jednego z nich, zatłoczonego, wciskając się na ostatnie wolne miejsca z tyłu. Ruszamy. Kamień spadł mi z serca. Nareszcie jesteśmy w drodze! Teraz z każdym kolejnym dniem będziemy bliżej domu. Przed nami 8000 kilometrów. Ta liczba przyprawia nas o zawrót głowy. Trzeba skupić się na bieżących sprawach i rozmaitych trudnościach.
Podskakując na wybojach, bus jedzie przez zielone łąki i modrzewiowe lasy otaczające Jakuck. Na pastwiskach zwanych ałasami pasą się stada krępych koników. Lud Sacha od zawsze poza myślistwem zajmował się również pasterstwem. Tutejsze konie mają gęstą sierść i są przystosowane do funkcjonowania w temperaturach spadających kilkadziesiąt kresek poniżej zera. Co zaskakujące, hoduje się je w dużej mierze dla mięsa! Konina uchodzi wśród Jakutów za wielki przysmak. A już absolutnym rarytasem jest wątroba oraz źrebięcina. Nie oznacza to jednak, że tutaj koni nie wykorzystuje się w gospodarstwie. Wprost przeciwnie. Silne i wytrzymałe kuce bardzo dobrze nadają się zarówno do ciągnięcia sań, jak i jazdy wierzchem. Bardzo proste siodła stanowią dla europejskich jeźdźców, przyzwyczajonych do wygodnych siedzisk, spore wyzwanie, ale w tutejszych warunkach sprawdzają się doskonale.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Pokrowska. Od razu idziemy na brzeg rzeki w poszukiwaniu przystani. Niestety, nie odnajdujemy pomostu i w końcu rozbijamy namiot na wysokiej nadrzecznej skarpie nieopodal cerkwi. Wieczorem zrywa się silny wiatr. Od rzeki bije dotkliwy chłód. Lód wreszcie ruszył i przed naszymi oczami przesuwają się setki brudnobiałych brył. W oddali słychać głośny huk pękającego lodu. Rzeka jest majestatyczna i niezwykle spokojna. Podobno Kozacy, którzy dotarli do niej w XVI wieku, nazwali ją Leną od słowa leniwyj, czyli „leniwy”. Z miejsca, w którym biwakujemy, nie sposób dojrzeć końca wodnej tafli. Odległe szuwary zwiastują obecność jakiejś obmywanej „leniwą” wodą wyspy. Miejscowi mawiają: Czterdzieści kilometrów to nie odległość, minus czterdzieści stopni to nie mróz, a czterdzieści procent to nie wódka.
Panorama Leny w Pokrowsku
Fot. Tomasz Grzywaczewski
Szerokość Leny w okresie roztopów sięga nawet ponad dziesięciu kilometrów. Patrząc na potężną płaszczyznę wody, odnosimy wrażenie, że nie jesteśmy nad rzeką, lecz nad rozciągającym się bez kresu jeziorem. Pod pewnymi względami daleka Syberia przypomina tropikalną dżunglę amazońską. Również tutaj jedynymi niezawodnymi szlakami komunikacyjnymi są szlaki wodne. Latem pływają po nich statki, a zimą na zamarzniętej tafli tworzą się tak zwane zimniki, czyli lodowe autostrady. Kilkumetrowa pokrywa jest tak wytrzymała, że bez problemu mkną po niej nawet ważące wiele ton rosyjskie ciężarówki. Kierowcy nie używają opon z kolcami, co znacznie wydłuża drogę hamowania. Nic zatem dziwnego, że tragiczne w skutkach wypadki zdarzają się tutaj zdecydowanie zbyt często. Teraz trwa martwy sezon. Samochody już nie jeżdżą, a statki jeszcze nie kursują. Ciekawe, jakie wrażenie musiała sprawić ta potężna królowa syberyjskich rzek na grupie wynędzniałych uciekinierów.
Nad ranem budzi nas donośne bicie cerkiewnych dzwonów. Zmieniająca się tonacja wibrujących dźwięków tworzy delikatną muzykę rozpraszającą chłód poranka. Wygrzebujemy się ze śpiworów i wyruszamy na poszukiwania jakiegoś transportu w stronę Olokmińska.
Białe plamy przepływającej kry wciąż pokrywają Lenę. Na horyzoncie nie widać żadnych łódek, o większych statkach nie wspominając. Kręcimy się po nabrzeżu, unikając wściekle ujadających psów, ale we wszystkich domach na pytanie o motorówkę słyszymy kategoryczne niet. Po kilku godzinach koło naszego namiotu zjawia się starszy mężczyzna z gęstą czarną brodą, w lekko podartym i poplamionym płaszczu. Przedstawia się jako Wasilij i oferuje nam swoją pomoc. Widać wieść o dziwnych obcokrajowcach w potrzebie rozeszła się już po miasteczku. Twierdzi, że ma kuzyna w jednej z wiosek dwieście kilkadziesiąt kilometrów stąd i będzie niedługo płynął w odwiedziny. Filip, który najlepiej z nas mówi po rosyjsku, idzie z nim obejrzeć łajbę. Wraca po jakiejś godzinie w towarzystwie staruszka, ale z jego miny łatwo wyczytać, że nigdzie dzisiaj nie popłyniemy.
– I co, jest ta łódka? – pyta Bartek.
– Łódź jest, ale raczej podwodna. Sądząc po ilości dziur w kadłubie, zatonie, zanim zdążymy odbić od przystani. Natomiast mam dla was niezłą historię! – odpowiada Filip.
Staruszek jest wynalazcą. Samozwańczym wynalazcą. W swoim niewielkim domku od wielu już lat pracuje nad perpetuum mobile: maszyną, która wytwarzałaby więcej energii, niż sama zużywa. Problem w tym, że taki wynalazek stoi w sprzeczności z podstawowymi prawami fizyki. Nasz przyjaciel ma jednak na ten temat inne zdanie. W swojej pracowni (tak można nazwać ciemny, zagracony pokój) zbudował już model urządzenia mającego zrewolucjonizować świat. Jego podstawową część stanowi koło od roweru z powykrzywianymi szprychami. Żeby uruchomić maszynę, potrzebna jest siła napędowa. Skąd jednak ją wziąć? Starszy pan bez wahania, z absolutną pewnością odpowiada: – Z kosmosu! Moje perpetuum mobile będzie zasilane kosmiczną energią grawitacyjną, która przenika kulę ziemską, jest niewyczerpana, ale nikt z poważnych naukowców jeszcze jej nie dostrzegł! Już prawie wiem, jak ją wykorzystać. Jeszcze chwila i świat oniemieje!
Patrzymy po sobie skonfundowani. Bardziej niż cudownej maszynerii potrzebujemy zwykłego silnika do motorówki. Raczej nie będziemy czekać, aż Komitet Noblowski zadrży na wieść o syberyjskim geniuszu. Nasz rozmówca zaczyna plątać się w zeznaniach. Już nie wiem, gdzie dokładnie mieszka jego krewny i czy aby w ogóle istnieje.
Rodzina rodziną, ale przecież najważniejsza jest kosmiczna moc. Ludzkość zużywa coraz więcej energii i za chwilę wyczerpią się jej konwencjonalne źródła. A tutaj na wyciągnięcie ręki jest potężna siła, która zmieni nasze życie. Co tam gaz albo ropa. Trzeba uruchomić potęgę grawitacji! A może znamy na Zachodzie kogoś, kto mógłby mu pomóc? On zaniesie przywódcom na tacy rozwiązanie wszystkich dotychczasowych bolączek. Tylko musi się z nimi skontaktować! Czuję, jak wokół mnie gęstnieją opary absurdu.
W Rosji szalone teorie, tajemnicze wierzenia i zjawiska nadprzyrodzone zawsze znajdowały spore grono zagorzałych wyznawców. W historii imperium nie brak opętanych wizjonerów, mistyków i rzekomych zbawicieli.
Na Wschodzie do bytu absolutnego wierni zbliżają się przez silne duchowe doświadczenie. Dlatego świat wiary jest tutaj wprawdzie transcendentny, ale jednocześnie jak najbardziej realny. To przeświadczenie owocuje kolejnymi mistycznymi opowieściami snutymi przez natchnionych wieszczów. Na dodatek na Syberii prawosławie zlewa się z miejscowymi wierzeniami, czego efektem jest jeszcze silniejsze myślenie magiczne.
Gorącą przemowę wynalazcy przerywa przybycie popa z cerkwi, przy której rozbiliśmy obozowisko. Z szeroko otwartymi ustami słucha o naszych planach podróży w górę rzeki. On sam pochodzi z Białorusi i do Jakucji przybył stosunkowo niedawno. To dla niego ciągle terra incognita. Przeprasza nas i wraca do zakrystii, aby po chwili wrócić z opasłą księgą w skórzanej oprawie.
– To dla was – wręcza nam ciężkie tomisko. – Biblia w języku jakuckim. My w dużej mierze pełnimy tutaj posługę misjonarską, bo większość Jakutów jest animistami, a Cerkiew traci w ostatnich latach na znaczeniu – wyjaśnia.
Białorusin sprawia wrażenie zagubionego i przytłoczonego zadaniem, które spadło na jego barki. Jest tutaj obcy. Dopiero uczy się zasad życia w tajdze. Gdybym ja miał tutaj zamieszkać, zwariowałbym chyba po pół roku.
Kiedy pop odchodzi i znika za cerkiewnymi wrotami, wyruszamy na dalsze poszukiwania. Mamy trzy miesiące na dotarcie do granicy i nie możemy pozwolić sobie na zwłokę.
Gorąca woda spływa mi po twarzy i plecach, rozgrzewając zmarznięte ciało. Zostaliśmy z Filipem zaproszeni do daczy kapitana żeglugi rzecznej, którego spotkaliśmy na nabrzeżu. Przed obiadem warto było jednak trochę się umyć. Dostaliśmy mydło i ręczniki, a łazienka wkrótce wypełniła się obłokami pary.
Za suto zastawionym rybami stołem dyskutujemy o możliwościach rozpoczęcia spływu. Niestety, nawet tak wysokiej rangi marynarz nie może nam pomóc. Próba płynięcia pod prąd napierającej kry musiałaby skończyć się tragedią. Porzucamy temat i zaczynamy opowiadać o Polsce. Jakut nie wygląda na szczególnie zaskoczonego naszą relacją. Nagle wymienia dwa nazwiska współczesnych polskich odkrywców, wspominając o ich ekspedycjach do Republiki Sacha. Teraz my jesteśmy zszokowani. Można było zrozumieć, że o Polakach słyszało się w stolicy, ale tutaj, na prowincji? W Polsce większość ludzi nawet nie wie o istnieniu Jakutów, a ci znają imiona naszych rodaków.
Wprawdzie z pełnymi brzuchami, ale coraz bardziej zniechęceni wracamy do Bartka i nagle stajemy jak wryci. Obok cerkwi stoją dwa gaziki, a koło namiotu kręci się kilku facetów w sfatygowanych garniturach. Jeden z nich przedstawia się jako „głowa administracji” miasta Pokrowsk i zalewając nas potokiem słów, tłumaczy, że wiedział o naszym przybyciu, jesteśmy jego gośćmi i pewno będziemy woleli nocować w specjalnym, rządowym pensjonacie niż pod gołym niebem. Jakikolwiek sprzeciw nie ma sensu, bo moglibyśmy obrazić urzędnika.
Po kilku minutach pakują nas do samochodu i zawożą do ponurego bloku, który czasy świetności ma już dawno za sobą. Rano czeka nas obligatoryjne zwiedzanie lokalnego muzeum, a potem przyjedzie bus i zabierze nas do wioski Bułguniachtach, gdzie być może znajdziemy jakąś łódź.
Zapadamy w mocny sen na wygodnych łóżkach. Coś zbyt spokojnie przebiega ta nasza podróż! Ale nie ma co narzekać, korzystajmy z wygód, póki jeszcze mamy taką możliwość.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------