Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przez morze do szczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przez morze do szczęścia - ebook

Powieść o zawiłościach losu współczesnej kobiety. Akcja toczy się w Krakowie, Melbourne i Sztokholmie, a jej bohaterka zmagając się z przeżyciami emigracyjnymi, próbuje znaleźć złoty środek między dążeniem do sukcesu zawodowego a miłością do mężczyzny i dzieci. Usiłuje przy tym zachować własną tożsamość w świecie pełnym stresów, napięć i nieustających wymagań. Osobiste doświadczenia bohaterki przeplatane są obserwacjami życia w Polsce, Australii i Szwecji na przestrzeni ponad dwudziestu lat.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8155-437-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kobieta

nie człowiekiem mnie zwą lecz kobietą

znoszą kwiaty

dają dzieci

i miejsce w tramwaju

nie kobietą mnie zwą lecz matką

łzy ocieram

i ze światem poznaję

uczę uśmiechu

zaczynam od ciebie to jest tato

mój mąż bo jestem także żoną

ileż szczęścia doznać może

jedna istota we wcieleniach trzech

wspominam czasy odległe

na łące pachnącej latem i radością

przypatrywałam się motylom barwnym

i marzyłam o miłości

że kobietą mnie nazwiesz

* * *

Mam czterdzieści lat. Stoję przed lustrem i przyglądam się swojemu nagiemu ciału. Okrągłe piersi, wcięta talia i pełne biodra. Brzuch trochę wypukły, trzeba więcej ćwiczyć. Moje ciało, tak jak i ja, ma czterdzieści lat. Młodość już przejrzała. Patrzę na swoje nogi, mocne po wielu godzinach jazdy na wrotkach, łyżwach i nartach, po długich marszach po plaży i zamarzniętym jeziorze, po zasłanym jesiennymi liśćmi lesie. Wiele się nachodziłam, nabiegałam, a teraz stoję przed tym lustrem sama i gapię się na siebie, żeby zrozumieć, dlaczego.

Kiedyś znajdowaliśmy przyjemność w staniu przed lustrem razem, oboje nadzy, stawałeś za mną, kładłeś ręce na moich piersiach i mocno do siebie przyciągałeś. Przyglądaliśmy się sobie z uśmiechem, lubiliśmy na siebie patrzeć. Twoje uwielbienie mojego ciała działało cuda. Piękniałam pod twoim spojrzeniem, sama na siebie patrzyłam twoimi rozkochanymi oczami, czułam ich pieszczotę na sobie, i płonęłam ogniem miłości. Delikatne drżenie kącików ust, które wciąż uśmiechały się do ciebie, zdradzało moje pragnienie.

Teraz się do siebie nie uśmiecham.

Dotknęłam przypadkowo znalezionej na półce buteleczki z twoją wodą toaletową i wdychałam ten zapach przez cały wieczór, na własnych palcach, które nie pamiętały żadnego ciała, lecz zostały przypadkowo zmoczone tą wodą, tym zapachem, pragnieniem, tęsknotą. Jak długo to już? Ile nocy upłynęło od tamtej chwili? Wiele, bardzo wiele.

Czy to prawda, że z miłości można uschnąć? Albo oszaleć? Bo ja kocham ciebie, i mam cię w nocy i w dzień, jesteś ze mną bez przerwy, i gdyby nie to, że nigdy nie mogę dotknąć twego ciepłego ciała, o którym tak marzę, że uciekasz moim palcom, ustom, piersiom, udom, uwierzyłabym, że mam cię naprawdę. Zasypiam z Tobą pod powiekami, budzę się wiele razy w nocy, i wyznaję ci miłość, i pragnę twej bliskości, i wstaję rano, i chcę wierzyć, że dzisiaj już na pewno do mnie wrócisz. Ale nie wracasz, nie myślisz, nie pamiętasz, nie dbasz. Kilka dni przerodziło się w kilka tygodni, miesięcy, lat? Ile to już trwa?

Wciąż płaczę. To z samotności i braku nadziei, że coś się kiedyś odmieni. Mówią, że ostatnie, co w człowieku umiera, to nadzieja. Czuję się wewnętrznie martwa. Po tylu latach nie mam już nadziei. Umarła. A ja mimo to żyję nadal. Taki wyrok losu.

Można się stoczyć, kiedy życie przestaje mieć sens. Można się upijać, a potem cierpieć jeszcze bardziej przez ból głowy, obolały żołądek, kaca moralnego i pogardliwe spojrzenia znajomych, że jakże tak można, i że żałosne. Ano prawda, żałosne.Rozdział 1
Kraków

Zawsze kochałam Kraków. To miasto i ja — byliśmy nierozłączni, tak myślałam. Mówiłam, że nigdy nie potrafiłabym opuścić Krakowa. Spacery po Plantach pachnących wiosennym deszczem, przechadzka zaśnieżoną ulicą Kanoniczą wprost na Wawel, gdzie kłaniałam się historii i ściskałam dłoń mojej sympatii. Trenowaliśmy w tym samym klubie, on już był na studiach, a ja jeszcze w liceum. Otaczało mnie piękno, odurzało i czułam mocne, szalone bicie serca. W Nowy Rok dzwon Zygmunta rozbrzmiewał wokół nas, ponad nami, wznosił się wprost do nieba i uciekał gdzieś hen, w przestworza. Staliśmy zasłuchani, tak blisko minionych wieków, i było pięknie. Nie mogłam wiedzieć, nie mogłam nawet przypuszczać, że przeżyję wiele długich lat, tęskniąc do tego zaśnieżonego Wawelu z najbardziej odległego końca świata.

***

Już niedługo wrócę do ciebie, mój kraju. Po blisko dziesięciu latach nieobecności zapukam nieśmiało do drzwi: można? Nikt nie odpowie, ale drzwi otworzą się przyjaźnie i wejdę. Wejdę, lecz nie zostanę. Jestem w pośpiechu, przejazdem, między Paryżem a Londynem, tylko wpadłam, żeby się przywitać, porozglądać, pogadać, odwiedzić starych przyjaciół, ale tylko na chwilę, bo czas mi już w drogę.

Kiedy przed dziesięciu laty wyjeżdżałam, zostawiłam wszystko, co miałam, wśród swoich. Ich też zostawiłam. Trochę czułam się jak bocian, który odlatuje w kluczu za przewodnikiem do ciepłych krajów, gdy nad Polską zima i śniegi. Pod skrzydłem otuliłam swoje maleństwo, któremu obiecaliśmy zbudować bezpieczne gniazdo w ciepłych krajach. Troje nas wtedy było, nasz klucz zawiódł nas do Australii.

Kiedy wyjeżdżałam, zniewolona byłaś, ojczyzno. Człowiek człowiekowi nie patrzył prosto w oczy, uścisk dłoni nie oznaczał przyjaźni ani braterstwa. Omotana byłaś siecią nieufności. W tajemnicy przygotowaliśmy się do rozstania, pożegnania prawie nie było. Skrywane łzy matki, która szepcze: „wróć do nas”, i zamyka w ramionach. Według praw przyrody, z nastaniem wiosny bociany wracają do kraju. A przecież wiedzieliśmy, i my, i oni — że ze mną tak nie będzie.

A teraz jestem na chwilę, przejazdem. Z niewoli wyzwolona, jak wieloletni więzień sumienia, opuszczasz progi karceru ku światłu, ku wielkiemu światu, ku prawdziwej wolności. Stąpasz niepewnie, przystajesz, rozglądasz się. Czy mi się zdaje, wyciągasz do mnie ramiona? Dlatego, że potrzebujesz mojej pomocy i oczekujesz, że cię wesprę silnymi, zręcznymi rękami — czy po to, by mnie przygarnąć?

Ale mnie się śpieszy. Chcę zobaczyć trochę świata, do którego z Australii tak daleko. A później muszę wracać — koniec urlopu. Czeka na mnie praca i dom z ogródkiem. Sąsiadka obiecała podlewać trawnik i kwiatki przynajmniej raz w tygodniu. Z sąsiadami jesteśmy zaprzyjaźnieni, nasze dzieci bawią się ze sobą prawie codziennie. Rozmawiamy o pracy: ona uczy imigrantów angielskiego, on pisze programy komputerowe. Organizujemy grilla, czasem wydajemy bardziej uroczyste kolacje przy świecach. Przez płot podajemy sobie jajka, cebulę lub trochę cukru, którego właśnie brakło do herbaty. Oni też będą na nasz powrót czekali.

Dwa miesiące przed wyjazdem do Europy wydaliśmy dla przyjaciół przyjęcie pożegnalne. Ludzie pytają o plany podróży: jedziecie do domu? I czy to jest nadal dom, a może?… Odpowiadam, że do domu, ale z dziwną dumą pośpiesznie dodaję, że nie tylko, bo jeszcze Anglia, Szwecja, Francja i Szwajcaria. No i oczywiście do Berlina, żeby zobaczyć, jak upadł komunizm, tak? A nie, mówię zmieszana, bo to nie po drodze, i tak mało czasu; w Polsce też można świadkować historii.

W 1980 roku tworzyłam Solidarność wraz z innymi, nawet jedna z pierwszych. Brakło jednak wtedy zapału i wiary w przyszłość, że to wszystko się odmieni. Wyjechałam. A teraz czego brakuje, żeby wrócić, żeby włączyć się w tworzenie przyszłości wolnej, demokratycznej, sprawiedliwej i dostatniej? Tylko przejazdem tu jestem, właściwie nie swoja, już nie tutejsza.

Choć to tu są groby. Dziadkowie polegli za wolność ojczyzny. W Krakowie na Rakowicach pochowana jest babcia, pójdę tam teraz z bukietem wiosennych kwiatów. Listopad w Australii to ostatni miesiąc wiosny. 1 listopada nie chodzimy na groby, bo nie mamy kogo odwiedzać, a i tradycji nie ma. Nie płoną znicze, nie bielą się chryzantemy i nie cierpną z zimna ręce odgarniające z grobów opadłe liście. 1 listopada w naszym domu nie odznacza się niczym szczególnym, a w Polsce tymczasem gromadzi się przy stole rodzina. Odwiedzają tych, co odeszli, dodają otuchy tym, co żywi.

Tyle już listopadów minęło, kiedy nie było mnie z wami. Pamiętacie ten lutowy dzień, kiedy żegnaliście babcię także beze mnie? Przyszło dużo ludzi, mimo 20-stopniowego mrozu. Na świeżo usypanym grobie marzły kolorowe kwiaty i wieńce z szarfami: „Naszej Kochanej Pani Dyrektor — Grono Nauczycielskie”. A ode mnie nie było nawet małego bukieciku najzwyczajniejszych kwiatów. Złożę je dopiero teraz.

Na listy czekam codziennie. Zwykle są ciepłe, serdeczne, a czasem słoneczne. Kilka razy przyniosły jednak wiadomości o śmierci bliskich. Przedwczesne odejścia, niespodziane lub poprzedzone ciężką chorobą, na którą nie było ratunku. I wypadała mi koperta z rąk, a w palcach drżał arkusz papieru zapisany gęsto smutnymi literami, drżał ze strachu, że ja już w sobie więcej cierpień nie pomieszczę, że pęknę jak bańka mydlana, a moje życie wiatr rozniesie na wszystkie strony świata. I łzy toczyły mi się wolno po policzkach, i patrzyłam niewidzącymi oczami w dal, która skrywała mój początek, moje dziedzictwo i mój powrót.

***

Jestem w Krakowie. Ulicą Sienną przeszłam na Rynek Główny — i pokłoniłam się mojemu rodzinnemu miastu. Sukiennicom z kolorowymi kramami, ratuszowi z wysoką wieżą, kościółkowi św. Wojciecha, pomnikowi Mickiewicza, kościołowi Mariackiemu z ołtarzem Wita Stwosza i hejnałem, który jakby ginął w przestrzeni niebieskiej, zamiast słać się ponad płytą Rynku, gdzie biegały dzieci, karmiąc gołębie, a kwiaciarki przyglądały im się ze znużeniem zza kwiecistych straganów.

Spotkany przypadkiem znajomy pocałował mnie szarmancko w rękę i zaraz kupił różę. Powiedział, że nie podobają mu się przeciwnicy starego ładu w Polsce, i się oddalił, pozostawiając mnie z samotną czerwoną różą w dłoni. Odszedł z bukiecikiem fiołków, może śpieszył się na spotkanie jakiejś miłej dziewczyny.

Obeszłam Rynek i wszystkie odbiegające od niego uliczki, wstąpiłam też na dziedziniec Collegium Maius przy ulicy Jagiellońskiej 15. Piękny jest Kraków i piękne są wspomnienia mojej młodości. Wyrosłam w tym mieście, zrosłam się z nim i czuję, jakbym nigdy go nie opuściła. Krakowie stary, moja kolebko czarowna…

***

To już prawie dwadzieścia lat temu. Szli ulicą Dominikańską, koło Plant, do Urzędu Stanu Cywilnego, aby zamówić ślub. Jeszcze nikomu o tym nie powiedzieli, ale decyzja została podjęta. Robert śmiał się, że skoro ma już garnitur, który kupił, będąc świadkiem na ślubie swego najlepszego przyjaciela, to trzeba go wykorzystać. To z okazji tego ślubu, na który zaproszeni zostali przed dwoma miesiącami, wyrwały jej się oświadczyny. Siedzieli w kawiarni As na placu koło Collegium Paderevianum. Wykorzystywali przerwę w zajęciach, aby się spotkać. W owych czasach niewiele jedli, za to pili dużo mocnej herbaty. Wiedzieli naturalnie, że Elżbieta i Paweł pobierają się, bo ona jest w ciąży, i wiedzieli też, że Paweł tego małżeństwa nie chce. A im było ze sobą dobrze i chcieli być razem na zawsze. Doszła też sprawa zameldowania w Krakowie, które potrzebne było Robertowi, aby przenieść się ze studiów w Gdańsku do Krakowa. Ewelina uważała, że żona w Krakowie to dość silny argument, aby to przeniesienie załatwić, i chciała, żeby już więcej nie podróżował, tylko po prostu z nią był. No i wypaliła:

— A może byśmy się też pobrali?

Robert uśmiechnął się i odpowiedział:

— No, może, czemu nie?

Udali się wiec do urzędu. Ewelina miała dwadzieścia lat. Robert powiedział, że trzeba postanowić, jak będzie nazywała się po ślubie. Chciała przyjąć jego nazwisko, żeby cały świat wiedział, że są małżeństwem, że ty i ja to my, ale zanim się odezwała, Robert zaczął:

— To chyba naturalne, że będziesz chciała zostać przy swoim nazwisku. Po pierwsze, wszystkim jest ono znane, a po drugie przyjęcie nowego nazwiska to prawie jak zmiana tożsamości, i nikt nie może tego od ciebie wymagać. Jakieś zamierzchłe patriarchalne praktyki, którym nie należy się bezmyślnie poddawać, zupełnie bez sensu. Podwójne nazwisko jest niewygodne, a poza tym źle by brzmiało.

— No tak, chyba masz rację. A dzieci?

— Dzieci powinny nosić moje nazwisko, żeby uniknąć podejrzeń. Wiesz, jak to jeszcze w Polsce jest, Kościół, stróż obowiązującej moralności, i dzieci uważane za nieślubne nie miałyby łatwego życia.

Pomyślała, że w takim razie nie będzie żadnego śladu jej powiązania ani z mężem, ani z dziećmi. Zostanie jedyną osobą w rodzinie o innym nazwisku, jakby to ona była obca. Obowiązująca moralność nie zaakceptuje pary mieszkającej razem bez ślubu ani panny w ciąży, a jeśli nie zmieni nazwiska, to nikt o ślubie nie będzie wiedział. Ale co tam przesądy i opinia publiczna… Nie była przecież w ciąży i całe rozważania wydały jej się nieco akademickie. Zobaczy, co będzie. Bolało ją tylko, że on nie pragnął krzyczeć na cały świat: wybrałem tę kobietę na żonę, to ona, moja ukochana, patrzcie i podziwiajcie! Nie chciała jednak być ani sentymentalna, ani staroświecka. Zgodziła się nie przyjmować nazwiska męża.

***

Jako mała dziewczynka lubiła, kiedy mama wieczorem zapominała zasłonić okno w jej pokoju. Mogła wtedy leżeć w łóżku przed zaśnięciem i przyglądać się niebu, gwiazdom i księżycowi, które zawsze wydawały się uśmiechnięte. Gwiazdy zabawnie mrugały do siebie, czasem znikały na chwilę, potem znowu się pojawiały, jak w zabawie w chowanego. Niekiedy zdarzało się, że któraś z nich spadała szybciutko na ziemię. Wtedy trzeba było prędko pomyśleć jakieś życzenie, koniecznie zanim znikła z nieba — tylko wtedy mogło się spełnić, i tylko wtedy gwiazdka nie cierpiała z powodu swego rozstania z niebem. Ewelina nigdy nie dowiedziała się, co działo się później ze spadającymi gwiazdami, ale wyobrażała sobie, jak bardzo muszą się bać. Ona też się bała tylu różnych rzeczy. Zawsze przed zaśnięciem chciała, żeby mama sprawdziła, czy drzwi są zamknięte na klucz, żeby nikt do nich w nocy się nie wkradł. Dopiero mogła spokojnie myśleć o gwiazdach. A raz, kiedy spała u babci, wszedł do jej pokoju strzelec. Widziała go dokładnie — miał zielone getry, brązową zamszową kurtkę, czerwony kapelusz z piórkiem, a na ramieniu strzelbę. Przypominał trochę myśliwego, który zabił wilka w bajce o Czerwonym Kapturku. Babcia mówiła, że pewnie Ewelinie się przyśniło. A kiedy dziewczynka powiedziała o nim rodzicom, strasznie się śmiali, że babcię odwiedzają w nocy strzelcy, a ona trzyma to w tajemnicy. Chyba w to nie wierzyli. Ale i tak opisała im swoje sny i bajki, które przychodziły jej do głowy. Jedna, pamięta, zaczynała się: opowiem ci bajkę o piesu i kotu… Zwykle nie zdążyła jej jednak dokończyć, bo kręcąc włosy na paluszku, szybko zasypiała. Ewelina pierwszy raz opowiedziała tę bajkę mamie w nagrodę za to, że nie zgodziła się oddać jej do szpitala, gdy miała dwa latka i zachorowała na zapalenie płuc. Mama oburzyła się wtedy i sprzeciwiła poleceniu lekarza. „Panie doktorze, nikt nie zapewni mojemu dziecku lepszej opieki niż ja. Zostanie w domu, ze mną, postawimy jej bańki, i wróci do zdrowia”. Spodobała jej się wtedy mama, była taka dzielna, a ona czuła się bardzo ważna i specjalna. Chciała za to opowiedzieć mamie ładną bajkę o kotu i piesu, żeby jej było przyjemnie. Później, gdy ktoś nie umiał znaleźć odpowiedzi na jej zagadkę: nie jest prosie, a ma trzy dziurki w nosie (co było oczywiście o niej, bo po ospie wietrznej pozostał jej na czubku nosa ślad, mała dziurka), musiał ofiarować dziewczynce czekoladkę „Danusię”, jakie w owym czasie uwielbiała.

Chodziła swoimi ścieżkami, upierała się, że w radiu śpiewają: „gdy mi ciebie zabraknie, gdy zabraknie mi ciebie, jak w godzinie ostatniej _bladu_ słońca na niebie”. A gdy ktoś z dorosłych zwrócił jej uwagę, że nie ma racji, mówiła: „może komuś jest nieprzyjemnie”. Zdarzało się, że po jakimś większym przewinieniu mama straszyła: „oj, Ewelinko, bo cię mamusia nie będzie kochała”, odpowiadała beztrosko: „nie szkodzi, sama się będę kochała”. Nie wiedziała jeszcze, że to trudne, gdy nikt nie kocha, i wtedy ciężko przejść przez życie. Bardzo się pragnie miłości drugiego człowieka.

***

Obiad był już przygotowany. Mama krzątała się przy nakrywaniu do stołu, a ja czytałam. Miałam chyba czternaście czy piętnaście lat. Czytałam poezję Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, a może już Poświatowskiej, w każdym razie poezję o miłości, o tym, jak być kobietą. Od czasu do czasu spoglądałam na mamę spod oka i zastanawiałam się, jaką właściwie jest kobietą. Jak kocha ojca, czy w ogóle go kocha, tak często się kłócili, a jednak wciąż ku sobie grawitowali, jakby nie dostrzegając przepaści, która ich dzieli. Odłożyłam książkę, podeszłam do mamy i pocałowałam ją w policzek. Zdziwiła się trochę, ale nie zaprotestowała, uśmiechnęła się:

— Pomożesz mi podać obiad?

— Pewnie, ale pod warunkiem, że mi mamusia odpowie na pewne niedyskretne pytanie.

— Coś ty znowu wymyśliła?

— Nic takiego, proszę się nie bać.

— No to słucham.

— Jakiego męża sobie dla mnie mamusia wyśniła?

— W ogóle sobie nie wyśniłam. A co ty o mężu w twoim wieku myślisz, dziewczyno! Pamiętaj, że kobieta musi myśleć przede wszystkim o zdobyciu wykształcenia, dobrego zawodu i pracy, która przyniesie jej wolność. A wtedy nigdy nie będzie uzależniona od swego wyśnionego, gdyby nagle zmienił zdanie i już nie chciał być tym wyśnionym. Gdyby cię na przykład zdradzał albo zostawił samą z dziećmi — nie zginiesz. I nigdy nie będziesz musiała znosić upokorzeń.

***

— Wiesz, chciałabym jednak nosić twoje nazwisko. To niewygodne, nikt nie łączy mnie z dzieckiem, inaczej się nazywamy. Wszyscy patrzą na mnie podejrzliwie i próbują wymyślić historyjkę, dlaczego tak jest. Nikt też nie wie, że jestem twoją żoną, żartują, że to tylko tak w przenośni nazywam cię mężem, bo razem żyjemy.

— Uważam, że to staroświeckie przesądy, ale jak chcesz. Tak bardzo zależy ci na tym, by zostać panią Kordą?

***

Miały wtedy po piętnaście lat. Zostały zaproszone na prywatkę do kolegi, który mieszkał tuż pod Wawelem. Był maj i wieczory nastały długie, ciepłe i pełne romantyzmu. Aż tu nagle zdarzyło się nieszczęście. Ewelina postanowiła zadzwonić do matki, choć nie bardzo wiedziała, jak jej to opowiedzieć. Kiedy się połączyła, zaczęła płakać.

— Mamusiu… to coś okropnego, nie wiem, jak ci to powiedzieć…

— Co się stało, córeczko? — matka była wyraźnie przestraszona.

— Wiesz, Monika miała przyjść później na prywatkę, bo chciała się jeszcze przebrać, i bardzo długo jej nie było, i strasznie się wszystkie martwiłyśmy, aż w końcu przyszła cała zapłakana. — Ewelinie brakło słów, zastąpiła je łkaniem.

— No i co? Uspokój się, kochanie, bo nic nie rozumiem.

— W każdym razie ona chce, żebym u niej dzisiaj spała.

— Ale, na miłość boską, co się stało?

Słychać było tylko szloch małej, przestraszonej dziewczynki.

— Ewelinko?

— Wiesz, w drodze tutaj, niedaleko Wawelu, została zaatakowana…

— Co ty mówisz? Jak zaatakowana?

Płacz.

— Czy Monika została zgwałcona?

— Tak.

— Jezus Maria! Trzeba szybko zawołać milicję.

— Milicja już tu jest. Przyjechali jej rodzice, zawiadomili milicję i zabiorą ją teraz do domu, a ja pojadę z nią, dobrze? Rano pójdziemy razem do szkoły.

— Dobrze, kochanie, ale jak to się stało?

— Nie wiem, nie znam szczegółów, ale teraz muszę już lecieć, porozmawiamy jutro. Pa!

Matka była wstrząśnięta. Odłożyła słuchawkę zupełnie oniemiała i sparaliżowana. Jak to możliwe? W sercu miasta, wszędzie mnóstwo ludzi i przecież było jeszcze jasno. To straszne. Łzy napłynęły jej do oczu. Biedna Monika, takie łagodne, miłe dziecko, pełne ufności do świata i ludzi, jak ona to przeżyje i z tego się pozbiera? A Ewelina? Katarzyna nigdy wcześniej nie otarła się tak blisko o gwałt. To było coś, czego zawsze się obawiała jako młoda dziewczyna — o tym się jedynie czytało, oglądało filmy i nie dotyczyło bliskich. Czuła się jakby bezpośrednio dotknięta tym nieszczęściem, przez bliskość Eweliny, przez kontakt z Moniką. Co robić? Jak im pomóc?

Późnym wieczorem zadzwoniła Ewelina.

— Jak dobrze, że dzwonisz. Jak się masz?

— W porządku.

— A Monika?

— Nie najlepiej.

— A jak to się stało?

— Nie wiem dokładnie, ona nie chce o tym rozmawiać. W każdym razie idzie jutro rano z mamą do lekarza, a ja pójdę do szkoły.

— Chcesz się spotkać po szkole?

— Nie, przecież mamusia pracuje.

— Mogę się zwolnić.

— Nie trzeba, zostanę dłużej w szkole, bo mamy przygotować wspólny projekt. Zobaczymy się wieczorem. Mamusiu, tylko proszę nie mówić nic nikomu, żeby się nie rozeszło…

Katarzyna czuła się zagubiona na ulicach tak dobrze jej znanego i bliskiego miasta. W każdym mężczyźnie widziała potencjalnego napastnika i bała się ludzi. Patrzyła na niewinną wiosenną zieleń drzew i zamiast zwykłej radości czuła cisnące się do oczu łzy. Boże, dlaczego takie rzeczy przytrafiają się najmilszym, najsłodszym dziewczynom? Dlaczego naznaczyłeś ją właśnie taką blizną na całe życie? Jaki jest sens w takim okrutnym karaniu młodej, niewinnej dziewczyny? Bardzo chciała porozmawiać z rodzicami Moniki, okazać im współczucie w tym okropnym nieszczęściu; może dowiedziałaby się więcej szczegółów, jak mała się czuje, jak sobie z tym radzi. Może mogłaby się na coś przydać?

Telefon odebrał Stefan, ojciec Moniki.

— Dzień dobry, mówi Katarzyna, mama Eweliny.

— Kto taki?

— Mama Eweliny.

— A tak, przepraszam, nie dosłyszałem

— Chciałam państwu powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu tego, co stało się Monice…

— A co się stało?

Katarzyna osłupiała.

— Wczoraj…

— Ja nic nie wiem, proszę mi powiedzieć, co się stało Monice. No, słucham.

Katarzyna nie wierzyła własnym uszom.

— Przepraszam, to musi być jakieś nieporozumienie. Porozmawiam z Eweliną.

— Tak, proszę to zrobić.

Kiedy Ewelina wróciła za szkoły, powiedziała, że nie jest głodna, i ma mnóstwo roboty, więc zaraz siada do lekcji.

— Ewelina, chciałabym z tobą porozmawiać.

— A o czym, mamusiu?

Katarzyna zrelacjonowała swoją rozmowę z ojcem Moniki.

— Najwyraźniej nie chciał o tym mówić — odpowiedziała dziewczynka. — To prawda, że dziwnie się zachował, bo mama Moniki siedziała z nami i płakała, a ojciec zamknął się w swoim pokoju i w ogóle do nas nie przyszedł.

— On temu zaprzecza, bo uważa, że to wstyd, hańba dla rodziny, ale przecież Monice trzeba pomóc. Nie można udawać, że to się nie wydarzyło. Może niech ona zadzwoni do telefonu zaufania? — zaproponowała Katarzyna.

— Mamo, proszę nie przesadzać, on po prostu nie chciał o tym rozmawiać, prawie się nie znacie. A Monika była rano u lekarza, i chyba u psychologa. Oni jej pomogą.

— Rozmawiałaś z nią dzisiaj?

— Nie, ona nie chce o tym mówić. Ja też zresztą nie. A teraz będą mieli do mnie pretensje, że mamusi powiedziałam.

— Ewelina, nikt nie ma prawa wymagać, abyś nosiła taki ciężar sama, bez mojego wsparcia i pomocy. I nikt nie ma prawa wtrącać się do tego, o czym ty i ja rozmawiamy. To są za poważne sprawy i udawanie, że się nie wydarzyły, dlatego że nie będzie się o nich mówiło niczego nie rozwiąże.

— Ale ja i tak nie chcę o tym mówić.

Ściana milczenia, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Ale to nieprawda, młoda dziewczyna została zgwałcona, jej przyjaciółka niemal przy tym była. A teraz nikt o tym nie chce wiedzieć. Katarzyna czuła bezradność i ból, że córka nie potrzebuje jej pomocy. Bała się tego, co przyniesie przyszłość.

_Kochana Mamo, nigdy do tego tematu nie wróciłyśmy, choć działo się mnóstwo niedobrych rzeczy. Najpierw Monika zmieniła szkołę i prawie straciłyśmy kontakt. Potem dowiedziałam się, że próbowała popełnić samobójstwo, ale na szczęście ją odratowali. Jej ojciec zaczął pić, aż w końcu rodzice się rozwiedli. Monika wyjechała do ciotki do Gdańska i tam chodziła do liceum. Napisała stamtąd do mnie raz, ale potem wszystkie moje listy pozostały bez odpowiedzi. Nie wiem, co się z nią stało. Nie mogę zapomnieć przerażenia w jej oczach, bólu i okropnego strachu, kiedy płacząc, prosiła mnie: „śpij dzisiaj u mnie, nie zostawiaj mnie samej, tak się boję”. A później i tak ją zostawiłam, choć pewnie bała się jeszcze bardziej. Nie chciała rozmawiać, tak jak i ja nie chciałam rozmawiać z Tobą, Mamo, bo za bardzo bolało. Nie zdołałam jej pomóc, tak jak i Ty zupełnie mi nie pomogłaś. Miałam straszne sny i przez długi czas nie mogłam patrzeć na chłopaków. Wszyscy byli obrzydliwi. Aż wreszcie zakochał się we mnie Robert, był wtedy uosobieniem łagodności, i razem jakoś przez to przebrnęliśmy. Pamiętam jego dłonie na moim brzuchu i strach, że będzie bolało. Ale ten strach mogłam z nim dzielić, zaufałam jego miłości. Przepraszam cię, Mamo, że nie zaufałam Tobie, ale Ty naprawdę nie mogłaś nic zrobić. Wybacz. Twoja Ewelina_

***

Pewnego dnia na uczelni, jeszcze przed narodzinami Solidarności, podeszła do Eweliny koleżanka i zaproponowała, aby przyszła wieczorem na spotkanie latającego uniwersytetu. Wytłumaczyła, że odbywają się tam wykłady z zakresu nauk politycznych, społecznych i humanistycznych, nie obowiązuje cenzura i można poznać prawdę o Polsce. Ewelina słyszała o latającym uniwersytecie, a także o tym, jak milicja i bojówki dokonywały nalotów na prywatne mieszkania, gdzie odbywały się wykłady. Pomyślała, że gdyby ją zaaresztowano albo pobito, co stałoby się wtedy z jej córeczką, co ze studiami. Bała się, dlatego powiedziała koleżance, że przecież ona ma dziecko i musi przede wszystkim myśleć o nim. Dziewczyna spojrzała na nią z nieukrywanym zgorszeniem: „Co ty myślisz, że ty jedna masz dziecko?”.

***

Decyzja wyjazdu dojrzewała w nich stopniowo. Miara przebrała się, kiedy do przyjaciół Roberta włamali się „nieznani sprawcy”, przeszukali całe mieszkanie, znajdując publikacje paryskiej „Kultury” i listy od przyjaciół, działających w opozycji, co zostało wykorzystane jako zarzut przeciwko nim. Zostali zaaresztowani na 48 godzin, przesłuchiwani, siedzieli w celach z kapusiami, którzy próbowali wyciągnąć z nich informacje o działalności opozycyjnej, a na pytanie: „co z dzieckiem, mała jest w przedszkolu, trzeba ją odebrać”, odpowiadano: „teraz już za późno martwić się o dziecko”. Po jakimś czasie okazało się, że powiadomili babcię dziewczynki o aresztowaniu rodziców, aby mogła odebrać dziecko z przedszkola. Wiedzieli, że trzymanie rodziców w niepewności o losie dziecka zwiększy ich strach, że łatwiej będzie ich załamać. Kiedy w końcu ich wypuszczono, bezustannie zadawali sobie pytanie: kto na nas doniósł?Rozdział 3
Cudaki

Wszyscy jesteśmy cudakami, choć sobie z tego w większości nie zdajemy sprawy. Wynika to z kultury, w jakiej się wychowaliśmy, i z przeniesienia jej na inny grunt. Na przykład wyobrażenia o tym, kiedy jest się dobrze ubranym, wyniesione z naszej młodości. Dla mężczyzny garnitur i koszula z krawatem, dla kobiety wizytowa sukienka, zgrabne buciki na obcasie i pończochy, koniecznie pończochy.

Jest lato, Ewelina i Robert dostali zaproszenie na trzynastą do znajomych na grilla. Każdy ma przynieść własne mięso i piwo lub wino, a gospodarze zapewnią sałatki. Kupują na tzw. markecie (targ) egzotyczne kiełbaski do grillowania z przeróżnymi smakami i przyprawami oraz tradycyjne _T-bone steaks_, czyli kotlety wołowe z kością. Zaopatrują się w butelkę czerwonego wina, odpowiedniego do czerwonego mięsa, oraz kilka butelek piwa, wkładają swoje odświętne wizytowe ubrania, kupują bukiet kwiatów i wyruszają do znajomych. Drzwi otwiera gospodarz w białych spodniach i sportowej koszulce, przykrytych kolorowym fartuchem, jako że do niego należy obsługa grilla. Goście siedzą w ogrodzie, ubrani sportowo, letnio, wśród nich gospodyni w długich białych szortach i marynarskiej koszulce, włosy ma związane granatowo-białą wstążką. Robert podaje jej szarmancko kwiaty, a ona jest nieco zaskoczona, bo kwiaty nie są właściwie przewidziane w tych okolicznościach. Ale to taki ładny europejski gest. Ewelina i Robert czują się typowymi wschodnimi Europejczykami, zagubionymi na planecie kangurów, gdzie ludzie żyją na luzie i bez większych konwenansów. Robert szybko pozbywa się marynarki i krawata, podwija rękawy koszuli, przez co zaczyna wyglądać nieco bardziej stosownie do okazji. Ale Ewelina pozostaje wystrojona w swojej wizytowej sukience i pończochach, których nie może zdjąć, bo otarłyby ją nowe pełne buty. Więc męczy się w tym upale i w poczuciu bycia cudakiem.

Następne zaproszenie: przyjęcie dla rodziców i dzieci w szkole z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, czyli Christmas party, a po polsku zabawa choinkowa. Na zaproszeniu napisane: „_bring your own plate_” (przynieś własny talerz). Znają już inne rodzaje BYO (_Bring Your Own_ — przynieś własne): wino lub mięso na grilla. Tym razem talerz. Na wszelki wypadek zabierają ze sobą też butelkę wina, bo trudno sobie wyobrazić, aby szkoła mogła zapewnić wszystkim napoje alkoholowe. Choć dobrze już są znane w Australii tanie wina z kartonów (zwane „kaskami”), zwykle 2–3 litrowe, które podaje się przy takich okazjach. Kolega Australijczyk mówi, że życie jest zbyt krótkie, by pić z „kasku”, i zawsze kupuje dobre wino w butelkach. Przychodzą do szkoły, stół bogato zastawiony wiktuałami z całego świata, które przynieśli rodzice na własnych talerzach. _Bring your own plate_ znaczy w tym kraju przynieś własną potrawę, a talerze do jedzenia podaje się jednorazowe. Jak bardzo jest im wstyd! Chowają swoje talerze z powrotem do torby i starają się jeść mało, chociaż nie ma takiej potrzeby — jedzenia jest mnóstwo, rodzice byli w swych darach szczodrzy. Przynajmniej wino się przydaje. I jak tu dziecku nie ma być wstyd za rodziców?

Muszą przenieść Karolinę do innej szkoły, zmienili bowiem mieszkanie i będzie miała teraz za daleko. Ewelina idzie na rozmowę z dyrektorką nowej szkoły. Przyzwyczajona jeszcze z Polski, że przedstawia się zwykle, podając tylko nazwisko, czy to przy powitaniach, czy przy odbieraniu telefonu, mówi po prostu: Korda. Wchodzi do gabinetu dyrektorki, podaje rękę i mówi: _My name is Korda_, co ona bierze za jej imię i zwraca się do Eweliny per Korda! W końcu jest cudzoziemką i może mieć na imię Korda, czemu nie? Szybciutko wyprowadza ją z błędu, mówiąc, że ma na imię Ewelina. Dyrektorka nie kryje zdziwienia, że jest ono takie zwyczajne, nawet jakby anglosaskie. Korda, według niej, bardziej do imigrantki pasowało.

***

Spotkałam wspaniałych ludzi w Melbourne. Byli wykształceni, inteligentni, dowcipni, wiedzieli, jak się bawić. Wszystkim świetnie na emigracji się ułożyło, mieli dobre posady, dochody i dużo luzu. Znakomicie się wśród nich czułam. Czytaliśmy razem książki i rozmawialiśmy o nich, chodziliśmy do kina, teatru, organizowaliśmy tematyczne wspaniałe przyjęcia, do których wszyscy się przygotowywaliśmy, jeździliśmy wspólnie na wakacje. Wielu wśród nich miało talent i potencjał twórczy, świetne poczucie humoru i mnóstwo serdeczności dla przyjaciół.

Było to moje pierwsze spotkanie z tzw. emigracją żydowską. Jeden z naszych znajomych, Witold, opowiadał, że wychowywał się w Polsce zupełnie nieświadom swego żydowskiego pochodzenia aż pewnego dnia w 1968 roku ojciec oświadczył całej rodzinie, że jako Żydzi muszą wyjechać. Zabrano im obywatelstwo i po prostu wyrzucono z kraju. Witold do dziś się z tym nie pogodził i nigdy od tego czasu w Polsce nie był, ani nie pojedzie. Rany się nie zabliźniły. Niektórzy w Australii ożenili się z dziewczynami katoliczkami, inni wybrali żony żydowskie. Ich rodzice czasem chodzili do synagogi; gdy żegnali bliskich, to w obrządku pogrzebowym uczestniczyło także młodsze pokolenie, z jarmułkami na głowach. Szanowali starszych ogromnie, z ciepłem i sympatią, a także podziwem. Wiedzieli dobrze, ile wycierpieli w czasie wojny, stracili najbliższych, byli świadkami okrucieństw i potworności, a później przyszło im żyć w spokojnej Australii z dala od piekła, przez które przeszli, ale też z dala od ludzi, którzy mogli ich choć trochę zrozumieć.

Moi znajomi wszyscy czuli się Polakami. Bolało ich, że zarówno rodacy jak i czasem Australijczycy uważali ich jednak za odmiennych. Przytaczali sporo takich anegdot, ale najbardziej poruszyła mnie ta opowiadana przez Piotra. W czasie uroczystego obiadu w eleganckim domu znanego artysty polskiego, pani domu, Australijka, wciąż nagabywała, że on wcale nie wygląda jak Polak, no bo te czarne włosy i czarne oczy, rysy jakieś nie słowiańskie. Piotr był coraz bardziej poirytowany i w końcu powiedział: „Bo wie pani, moi rodzice są polskimi Żydami”. Gospodyni na to z szerokim uśmiechem, jakby zupełnie nieświadoma swej niezręczności, odpowiedziała z radosną satysfakcją: „No tak właśnie myślałam”. Piotr nigdy więcej już do tego domu nie poszedł.

***

_U Was jest teraz smutno, mokro i zimno, a u nas przeciwnie _— _maj! Jest ślicznie, drzewa owocowe kwitną, wszędzie pachnie, trawa świeża, młoda zieleń i miła woń. Nie przyzwyczajajcie się do tamtejszych warunków, prędzej do nas wrócicie. A my czekamy, bo u nas jest najpiękniej. W tej chwili mam w pokoju dużo bzu i konwalii, które otrzymałam od moich dawnych sąsiadów. Jak żałuję, że nie mogę Wam ich posłać! Już bym sobie nic nie zostawiła, niech by Wam pachniały. Jutro będę piekła rożki drożdżowe, te, co tak lubiłaś, Ewelinko, i dla Was bym upiekła, ale co robić, tak być musi. Czekam i czekać będę na Wasz powrót, choć u mnie ze zdrowiem nie jest całkiem dobrze. Życzę Wam dużo zdrowia, spokojnych dni pełnych słońca, miłości, dobroci i powrotu do naszej skołatanej, biednej, umiłowanej_ _Ojczyzny. Całuję, kochająca Babcia._

***

Koncert-widowisko „Rodziny internowanych członków Solidarności przybyłe do Australii rodzinom internowanych w Kraju” w reżyserii Macieja Staniewicza, z udziałem 50 artystów, odbył się 10 lipca 1983 roku w Essendon, zachodniej dzielnicy Melbourne, gdzie znajduje się polski kościół. Obejrzało go 1300 osób. Koncert powtórzono także w Adelajdzie 4 września. Był on i protestem, i demonstracją przeciwko stanowi wojennemu, przeciw gwałceniu zasad demokracji, praw i godności człowieka. Cały dochód przeznaczony został dla rodzin internowanych w Polsce.

Myślę, że gdy dowiedzieli się, w jaki sposób zebrano dla nich te pieniądze, gdy usłyszeli o tak licznej publiczności, która przyszła solidaryzować się z nimi, musieli poczuć się mocniejsi i potężniejsi o rodaków z Melbourne i Adelajdy. Pewnie łza im się w oku zakręciła, że to dzięki ich uwięzionym mężom, żonom, braciom i siostrom, ruch Solidarności stał się symbolem jedności międzyludzkiej, także tej jednoczącej Emigrację z Krajem, że mogli liczyć na serce i wsparcie Polaków, choćby zza oceanu.

Przed koncertem msza zakończona hymnem _Boże, coś Polskę…_ Na scenie, na tle olbrzymiego orła polskiego w koronie, z datami powstań narodowych wplecionych w jego skrzydła, rozgrywała się romantyczna i tragiczna historia już nie tylko narodu, ale i współczesnej polskości, poczynając od Konstytucji 3 maja 1791 roku. Czarne postacie kryjące twarze za białymi maskami, w białych rękawiczkach, groźnie wymachujące biczami i przerywające każde rozpoczęte dzieło, wywołujące grozę i strach — symbolizowały wszechobecne zło, wypełzające podstępnie z kątów, terroryzujące, wycofujące się przed entuzjazmem sierpnia 1980 roku, a potem znowu paraliżujące ludzi w bezruchu.

Przez cały spektakl aktorzy raz po raz zamierają w pół słowa lub łamiąc takty muzyki. Pomysł, inspirowany, naturalnie, _Weselem_ Wyspiańskiego, jest ciekawie rozwinięty. Może przez ten oczywisty związek ze sławnym dramatem scena rozmowy z Panną Młodą staje się kluczowa dla całego przedstawienia. „I cóz za tako nauka? Serce!” — śmieje się zawiedziona Panna Młoda. „A to Polska właśnie” — odpowiada Poeta. Karolina zapytała mamy, czy to prawda, że serce to Polska. Jej młode serce zabiło szybciej, gdy usłyszała słowa tak wielkie i tak proste. A to właśnie dzieciom, nadziei przyszłości dedykowany był ten koncert. „Świat dajmy dzieciom!” — nawoływał pięknym wierszem obserwator i komentator rzeczywistości, narrator wprowadzony na wzór chóru z tragedii antycznych. A później przestrzegał: „…z tchórzostwa rośnie obojętność, / Z obojętności o zbrodni milczenie, / Z milczenia tylko śmierć i oskarżenie?”. I rozbrzmiała etiuda Rewolucyjna, rozpoczęta przez małą dziewczynkę, a dokończona z wirtuozerią przez pianistkę koncertową.

Internowani wychodzili na scenę ze swoimi rodzinami, rozbrzmiewały głucho po sali ich bolesne wspomnienia terroru i poniżenia, na które jednak nie odpowiadano nienawiścią. Grozę, strach i terror rozdzielały radosne tańce ludowe i piosenki, różne w nastroju, od sentymentalnych i lirycznych po głębokie i porywające. Reżyser sięgnął do historii, by znaleźć w niej optymizm i wolę zwycięstwa, i tą wszechpotężną wiarą w lepszy świat dla polskich dzieci obezwładnił publiczność, napełniając ją jednocześnie światłem. Ostatnim akordem programu był hymn „Solidarni, nasz jest ten dzień”, odśpiewany przez publiczność zebraną na widowni. Członkowie chóru tak byli wzruszeni widowiskiem, że łzy nie pozwalały im zaśpiewać pełną piersią. Stopniowo ich głosy rosły i odzywały się z coraz większą siłą, aż z całą mocą harmonijnie zagrzmiały: „bo lepiej, byśmy stojąc umierali, niż mamy klęcząc na kolanach żyć”.

***

Był to bodaj najgorszy okres w życiu Eweliny, dwa lata przygnębienia, depresji nawet, potwornego zagubienia, poczucia opuszczenia i tęsknoty za rodziną i jej serdecznością, bliskością, poczuciem bezpieczeństwa. Każdy dzień wyznaczany był jedynie tym, czy w skrzynce znajdował się list z Polski: od rodziców, od Anny, od babci, od przyjaciół. Listy przychodziły nieregularnie, więc nie czekając na nie, sama pisała. Numerowała je, by wiedzieć później, który dotarł i na który dostawała właśnie odpowiedź. Z Anną umówiły się, że będą pisać do siebie co dwa tygodnie, żeby nie wiem co. Bo obie miały przykry zwyczaj uzewnętrzniania swych uczuć na papierze, a następnie wyrzucania dopiero co napisanego listu ze wstydem do kosza. Obiecały więc sobie, że nawet jeśli list będzie bardzo osobisty, płaczliwy czy z jakichś innych przyczyn niedorzeczny, i tak zostanie wysłany, gdy wypadnie dwutygodniowy termin. I tylko te listy trzymały ją przy życiu, tylko w nich była prawdziwą sobą i tylko jej adresaci znali ją taką, jaką była naprawdę. Rozmawiała z nimi o swoim obecnym życiu, o planach i bardzo nieśmiałych marzeniach, a nade wszystko o tym, kiedy i gdzie znowu się spotkają. Planowała, że jak tylko uda jej się uskładać pieniądze, zaprosi ich do siebie albo pojadą do Europy i tam się gdzieś spotkają, nawet jeśli nie udałoby im się wjechać do Polski.

Z Polski przysyłano jej tygodniki, a także część ukochanych książek, które pozostawili w swoim mieszkaniu. To było święto, prawdziwe święto, gdy te skarby do nich dotarły.

***

Skoro nie ma pracy, skoro tak już los zrządził, to może Ewelina powinna jednak postarać się, aby być dobrą żoną i matką? Taką domową, prawdziwą kapłanką domowego ogniska? Będzie im tworzyć bazę, a oni będą się zmagać z szerokim światem. Będzie sprzątać, gotować, prać, a oni będą ją za to kochać. Będzie z satysfakcją przyglądać się ich sukcesom, wiedząc, że odrobinkę i ona do nich się przyczyniła. Dużo musiała się jeszcze nauczyć, aby temu wszystkiemu podołać, ale to nic. Mało to kobiet wszystkiego się uczy? I może poprawi się między nimi, bo kiedy Robert zobaczy jej troskę i starania, to przecież i on sam poczuje w sercu jakieś ciepło.

Na obiad przygotowała zupę pomidorową z makaronem, kotlety schabowe, ziemniaki oraz sałatkę z pomidorów z cebulą. Taki polski obiad, swojski, zresztą nie pierwszy raz go gotowała.

Robert znowu nie w humorze. Dostał zatrudnienie w komputerach w centrali zaopatrzenia sieci hipermarketów, ale nie był zadowolony. Ta praca go dobija, tyle stresów, trudów, kontakty z klientami przez telefon, i to w całej Australii, a przecież on codziennego języka, slangu i żargonu zawodowego dopiero się uczy; na lektoracie z angielskiego na studiach przerabiano raczej teksty literackie lub zawodowe, a nie język zaopatrzeniowców.

Zupę pomidorową on w zasadzie woli z ryżem. A te kotlety to zupełnie twarde, ciężko pogryźć. A już najgorsze jest połączenie gorących ziemniaków i kotletów z zimnymi pomidorami, prosto z lodówki. Kto tak w ogóle je? To przecież szkodliwe na szkliwo na zębach, na żołądek, na wszystko! „Nic nie umiesz zrobić, nawet głupiego obiadu ugotować”. Ewelina i Karolina jadły w milczeniu. Im smakowało. Robert odszedł od stołu, nie skończywszy obiadu, wyraźnie oburzony. Ewelina pomyślała wtedy, że jednak nie ma w niej materiału na kapłankę, brakuje jej cierpliwości i pokory.

***

Powoli zauważała obojętność wkradającą się w ich życie. Wieczory przesiedziane przed telewizorem, przed którym zresztą zasypiał, aby w końcu przenieść się z fotela do łóżka. Noce spędzane w oddaleniu od siebie, pogrążeni we śnie osobno, ranki pośpieszne. Ewelina też w końcu znalazła zajęcie dzięki kontaktom w polskim środowisku. Po pracy zakupy, gotowanie obiadu, rozmowy przez telefon ze znajomymi, a potem znowu telewizor. Patrzyła na niego ze smutkiem. Gdzie podziała się ich miłość? Nie potrafiła upominać się o względy dla siebie, o uwagę, pieszczotę, wydawało jej się idiotyczne konkurowanie z telewizorem czy wyciąganie go z głębokiego snu. Wiedziała, że jest źle. Nie wiedziała tylko, co ma z tym zrobić. Zapłakać się?

Kiedyś przesłonił jej świat, a ona jemu. Kochali się, namiętnie pragnęli, a ich życie i miłość nie miały przypominać tych wszystkich szarych nieudanych historii. Oni mieli stworzyć nową jakość miłości, partnerstwa, małżeństwa, budowali nowy świat. A teraz Robert był obojętny i zawsze czymś innym zajęty. Chciała, żeby byli dla siebie, żeby trwało uczucie, którym obdarzył ich los, bo przecież cóż może być w życiu piękniejszego od miłości łączących dwoje ludzie? A on, czy trochę bał się tych samotnych chwil, czy zupełnie ich nie potrzebował, dość, że szukał ludzi. Ona pozostawała zawsze z tyłu, na odległym planie. Czy powinna była od niego odejść? Czy tylko kochać go mniej, albo wcale?

_Gdzieś to czytałam albo mi się śniło:_

_„Chmiel na bezsenność, a sen na bezmiłość._

_Poduszkę z chmielu gdy sobie umościsz,_

_Zaśnij, bo na cóż życie bez miłości?”._

(_Poduszka z chmielu_, Maria Jasnorzewska-Pawlikowska)

***

_Drogi Miły Robercie! Z okazji Twoich imienin życzę dużo zdrowia, pociechy ze swej ukochanej córuni, miłości na co dzień, i daj Boże wszystko, co sobie życzysz. Niech Ci się spełnią najskrytsze marzenia. Kochaj swoją Rodzinę, dobrowolnie przez siebie założoną. Kochaj Ewelinkę tak, jak sobie na to zasłużyła, bo ona zawsze stawia Cię na pierwszym miejscu, i dobrze, prawidłowo. Serdecznie całuję, Babcia._

***

_Ukochana, bardzo kochana Ewelinko! Zbliżają się Twoje urodziny i dlatego posyłam Ci moje najserdeczniejsze życzenia. Zaraz po Twoim miłym urodzeniu, jeszcze nie byłaś kąpana, a ja Cię tak wycałowałam i strasznie cieszyłam się Tobą. Dziś jesteś tak daleko, że mogę Cię ściskać tylko w przenośni. Niech Wam tam będzie jak najlepiej. Karolinka niech Wam rośnie na chwałę i pociechę. A Twój Ukochany Mąż niech zostanie nadal Twoim Ukochanym Mężem, opiekunem i najprawdziwszym przyjacielem w dobrych i złych chwilach życia. Bardzo Ci dziękuję za naszą rozmowę telefoniczną. Gdy usłyszałam Twój głos, rozpłakałam się. Dobrze, że jesteście zadowoleni, ale nam tu bez Was jest smutno. Jestem coraz słabsza, nogi nie chcą mnie nosić. Trudno mi chodzić, puchną nożyska i wiele pociechy ze mnie nie ma. Ale pomimo wszystko piekłam na święta. Całuję Was bardzo serdecznie, kochająca Babcia._

***

Ewelina nie mogła jeść. Już od kilku miesięcy w ogóle nie rozmawiała z Robertem; przechodzili obok siebie, jakby się nie znali albo nawet nie istnieli. Wszystko im się posypało. Otworzyli kiedyś na śniadanie puszkę sardynek w oleju. Co zostało, schowali do lodówki. Kiedy mała wróciła ze szkoły, Ewelina zrobiła jej kanapkę z sardynkami i białym serem, winogrona i sok z jabłek. Na obiad przygotowała dla córki makaron z serem, cukrem i truskawkami, danie, które dziewczynka bardzo lubiła. Robert tego wieczoru wrócił wyraźnie zły. Spodziewał się obiadu, a kiedy zobaczył, że nie ma ani obiadu, ani w lodówce sardynek, wpadł w szał. Krzyczał, że nie ma co jeść, że on ciężko pracuje, i w ogóle się na takie układy nie zgadza.

Karolina okropnie żałowała, że zjadła tatusiowi sardynki, a Ewelinie bardzo się ta sytuacja nie podobała. Nawet się nie zdenerwowała, tylko z największym opanowaniem stwierdziła, że ona też ciężko pracuje i nie ma monopolu na gotowanie obiadu albo robienie zakupów. I mógłby przy dziecku nie robić takich awantur. „Tak? To tak się sprawy mają?! Zobaczymy, jak sobie beze mnie poradzisz. Od dzisiaj nie daję grosza na dom i sam będę się żywił. Nie potrzebuję twojej łaski!” Wyciągnął z szuflady srebrną taśmę klejącą, którą kupiła kiedyś dla Karoliny do ozdabiania prezentów urodzinowych dla koleżanek, i przedzielił nią półki w lodówce. „To moja część — powiedział — a to twoja. — A dziecko? — zapytała Ewelina. — Radź sobie sama, jak taka jesteś mądra!”

No i radziła sobie, tylko że zupełnie nie mogła jeść. Robiła zakupy i przynosiła je ze sklepu, Robert woził swoje samochodem. Ona nie miała jeszcze wtedy prawa jazdy, a zresztą samochód był Roberta, nie miała do niego żadnych praw. Dźwigała wyładowane torby plastikowe, jak niegdyś w Polsce. Gotowała obiad i podawała go do stołu. Roberta zwykle nie było wtedy w domu. Starała się wszystko przygotować jak najładniej, ale sam widok jedzenia ściskał jej żołądek i nie mogła przełknąć nawet kęsa. „Dlaczego nie jesz, mamusiu? — pytała Karolina. — Jedz, dobre jest. — A po chwili: — Jak ty nie jesz, to ja też nie chcę”. Matce szkoda było dziecka i smutku w jej oczach, ale blokowała ją jakaś idiotyczna siła. Gdy podczas lunchu współpracownicy jedli swoje kanapki czy sałatki, robiło jej się dosłownie niedobrze. Wyglądali jak zwierzęta, które pożerają strawę, gryzą, przeżuwają łapczywie, bez sensu i klasy — tylko po to, żeby żyć. Takie to było przyziemne, biologiczne; Ewelina nie chciała stać się samą biologią. Nie miała apetytu. Ubrania zaczęły na niej wisieć, spódnice okręcały się wokół pasa, nie mając o co się zaczepić. Ktoś jej zapytał, czy się dobrze czuje, bo taka jakaś mizerna, powiedziała, że tak, że wszystko w porządku.Tadeusz Pióro, _W lesie katyńskim_, „Polityka”, 18.02.1989

Henryk Heilszer-Bogdanowicz, _Katyń_, „Tygodnik Polski”, Melbourne 13.04.1996

Maria M. Śliwińska, _Zbrodnia przy ulicy Sowieckiej_, „Wiadomości Polskie”, Sydney, październik 1991.

„Obraz tygodnia”, „Tygodnik Powszechny”, Kraków 18.08.1991

„Szelepin do Chruszczowa”, pismo szefa KGB z 3.03. 1959 r., „Polityka”, Warszawa 8.04.1995

Piotr Bazylko, Natasza Bryżko, _Wyrok podpisał Stalin_, „Wiadomości Polskie”, Sydney 26.10.1992
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: