- W empik go
Przez różowe szkiełka - ebook
Przez różowe szkiełka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Druk C. Przybylskiego, w Warszawie, Marszałkowska, 116.
PRZEZ RÓŻOWE SZKIEŁKA
POWIEŚĆ
Klemensa Junoszy.
I.
W skromnie umeblowanym saloniku na Lesznie, siedziały dwie kobiety. Starsza czytała z zajęciem „Kuryera”, młodsza pochyliła jasną główkę nad krosionkami, pracując nad wyszyciem obrazu jakiejś czułej pary, na tle egzotycznych roślin i kwiatów. Właśnie obliczała ilo krzyżyków zawiera płomienne oko włóczkowego bohatera, gdy starsza z okrzykiom przerażenia i zdziwienia zarazem, zawołała:
– Julciu! Julciu! Jezus Marya, jakaż okropna wiadomość!
– Co się stało? cioteczko – zapytało jasnowłose dziewcze, zwracając ku mówiącej duże niebieskie oczy.
– Wyobraź sobie, duszko, że Dezydery umarł! przezacny Dezydery! Mój Bożo, czyż widząc go przed dwudziestoma pięcioma laty, przypuszczałam, że go już nigdy oglądać nie będę. Tak, tak, nio mylę się, to byle istotnie przed laty dwudziestoma pięcioma, wówczas jeszcze żył mąż mój nieboszczyk, świoć Panie nad jogo duszą… Ktoby się spodziewał, mój Boże…
– Przepraszam cioteczkę, kto był ten pan Dezydery?
– Kto? kto był Dezydery? Wstydź sic, Julciu, sądziłam, że lepiej ci są znane nasze koligacye i stosunki rodzinne? Pan Dezydery był to stryjeczny brat twego ojca. Czyż podobna, żebyś nie wiedziała o tem?
– Istotnie, słyszałam, że mam stryja tego imienia, ale nie spotkałam go nigdy w życiu… Co zaś do koligacyi rodzinnych wogóle, to droga cioteczko co nam po nich? Czy w najcięższych dla nas czasach, kiedy Wiktor nio miał jeszcze posady, a ja żadnego zajęcia, ktokolwiek z tej licznej, a jak ciocia twierdzi, świetnej koligacyi znał nas? czy przysżodl nam z pomocąr..
– Dziecko jesteś; zawsze co rodzina, to rodzina, zwłaszcza, gdy się w niej liczy tyle nazwisk starych i pięknych…
– Najpiękniejsze nazwisko nie jest to, jakie sobie człowiek sam zdobyć potrali.
– Książki ci w głowach przewróciły, kochanie… ale Dezydery! Dezydery! ktoby się spodziewał? Umarł w Meranie, na obczyźnie, zdala od swoich, pewnie mu nawet garstki ziemi nikt na trumnę nie rzucił.
– Czy mieszkał stale zagranicą?
– Właściwie, jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, to on nigdzie nio mieszkał.
– Jakto, cioteczko?
– Dziwak był. Majętny bardzo i oszczędny przytem lubił podróżować; w podróżach tych nio trwonił pieniędzy, mieszkał w trzeciorzędnych hotelach, żywił się byle czem, ale za to wszędzie byt, wszystko, co godne uwagi zwiedzał; powiadają nawet, że miał jakieś zbiory obrazów, starych książek, powiadają, że pisał jakieś dzieła, ale jak rzeczywiście było, nikt nie wie.
– Czy nie korespondował z krewnymi?
– Kto? on? co też ty mówisz?
– Przecież nie byłoby w tem nic dziwnego?
– Zapewne, ale mówiłam ci, że był to dziwak; nio miał zwyczaju odpisywać na listy, to też familia po kilku niefortunnych próbach dała za wygrane i nie trudziła go już więcej swoją korespondencyą.
– Czyż nie miał żony, dzieci?
– Nie, pamiętam, kiedy był jeszcze młody, sama go namawiałam, żeby się ożenił, obraziło go to bardzo, przez trzy dni mówić do mnie nie chciał. Powiedział wtenczas (pamiętam jak dziś), że człowiek myślący ma piękniejsze zadanie do spełnienia, niż siedzieć pod pantoflem kapryśnej kobiety.
– Proszę! dla czego pod pantoflem i dla czego kapryśnej?!–-rzekła Julcia z nadąsaną minką–czyż wszystkie mają być kapryśne i złe.
– On tak sądził przynajmniej.
– Nieszczególne zdanie.. ale wspominała cioteczka, że ów stryjaszek był zamożny, któż więc odziedziczy te skarby, skoro nie chciał szukać kapryśnicy i żył samotnie jak odludek.
_ Otóż właśnie chciałam przeczytać, ale nie datas mi przyjść do słowa, w "Kuryerze" jest coś o tem.
wypada. Jestem człowiek z pozycyą i stanowiskiem, więc mi się należy szacunek. Dziwię się nawet, że ciocia na przyjęcie takiego jak ja gościa, nie wydobyta z kieszeni przedostatniego rubla i nie kazała przynieść butelki kwaśnego wina, byłoby to przyjęcie uroczyste i odpowiadające memu stanowisku społecznemu.
– Mój Wiktorze, trzymają się ciebie jakieś niesmaczne żarty, a ja bynajmniej nie jestem do nich usposobiona, mam ciężkie zmartwienie.
– Co tam zmartwienie! powiadam cioci, że już nie ma zmartwień. Wszystkie jakie były, przeszły na suche lasy. Jestem dziś taki potentat, że się nikogo i niczego nie boję, mogę nawet bez najmniejszej obawy spotkać się z najstraszniejszym naszym gościem, rudym Ickiem z Nowolipia.
Ciotka zaprzestała przechadzki po pokoju.
– Wiktorze – rzekła – zdaje mi się, że ci się coś pomyślnego zdarzyć musiało; jeżeli tak, to nie trzymaj nas w niepewności, lecz powiedz.
– Ślicznie, kochana ciociu; powiem wszystko od początku do końca, który będzie najciekawszy, tylko pozwólcie niech myśli zbiorę, a ty, kochana siostruniu, bądź łaskawa nalej mi filiżankę herbaty.
– Masz ją, nudziarzu i mów prędzej.
– Rano jak zwykle poszedłem do banku i nieszczęście chciało, że woźny jakoś źle obszedł się z piecem; wszystkich nas głowy rozbolały, a dyrektora najbardziej. Nio pracowałyście panie w banku, nie wiecie więc, co to znaczy, gdy dyrektora głowa boli, ale mogę was zapewnić, że w takiej chwili cały bank się trzęsie; najprawniejszy weksel może nie być przyjęty do dyskonta, buchał terzy dostają, przekaz na wszystkich dyabłów, woźnym uszy puchną, słowem cały bank drży, jak podczas jakiegoś europejskiego krachu.
– Przypuszczam, ie i ty drżałeś.
– Ja nie. Na szczęście jestem w wydziale depozytów, do którego szanowny dyrektor nie zaglądał, ale koło godziny drugiej woźny wręczył mi kartę.
– Od kogo?
– Otoż to najciekawsze, od mecenasa Borutowicza.
– Cóż żądał pan mecenas?
– Wzywał mnie do swej kancelaryi w pilnym bardzo interesie.
– Naturalnie, pobiegłeś tam natychmiast.
– Nio, cioteczko, nie przymawiając obecnym, jestem mężczyzną i do pewnego stopnia przynajmniej, potrafię nad swoją ciokawością panować.
– Szkaradnik!
– O godzinie czwartej złożyłem porządnie papiery, zamknąłem biurko i dopiero poszedłem do owego jegomości. Starowina, jak kościany dziadek w złotych okuła-, rach na nosie, siedział przy biurku, przeglądając akta. Gdy wszedłem, spojrzał na mnie i rzekł. Zmarły niedawno serdeczny mój przyjaciel Dezydery…
– Dezydery! – zawołała ciotka – zapisał ci?! ile? mówże ilo? No, Wiktorzo, bo dalibóg rozgniewam się na ciebie. Tu idzie o ważne rzeczy, o los całego życia, a ty…
– Moja ciociu, kiedy ja sam nie wiem ile mi zapisał. – Przecież mecenas musiał ci powiedzieć.
– Powiedział tyle tylko, że stryj Dezydery, pozo stawił u niego testament, mocą którego zapisał mi folwark zwany Kalinówką.
– Śliczny folwark, znam doskonało – zawołała ciotka z uniesieniem radości. – Ślicznie, wybornie! winszuję ci z serca.
– I ja ci winszuję, drogi braciszku–rzekła Julcia, zarzucając mu ręce na szyję,
– A o Julci nie pamiętał jednak.
– O nie ciociu, tylko dał jej inną rolę.
– Jakto?
– Mnie zrobił właścicielem większej posiadłości ziemskiej, a Julcię moim. zgadnij czem…
– Alboż ja wiem… może gospodynią, albo szafarką.
– Jeszcze gorzej… Ciebie zrobił stryjaszek moim Ickiem.
– Ickiem?!
– Jeżeli wolno, to lekową. Zalecił bowiem, aby na hypotoce Kalinówki zabezpieczyć dla ciebie dziesięć tysięcy. Umówmy się tedy o procent, moja śliczna lekowo, a nie zdzieraj bardzo, bo teraz na szlachtę ciężkie czasy, dodał, wzdychając komicznie.
– O przezorny! o zacny! niechże Pan Bóg da mu za to niebo–rzekła ciotka, składając ręce jak do modlitwy,
– Przebaczyła mu ciocia akademię?
– Dziesięć akademii mu przebaczę, skoro o krewnych pamiętał. Zacności człowiek!
– Toż samo mówił mecenas Borutowicz. Żart na stronę, kochana Julciu, ale usłyszałem przy tej sposobności wiele, wiele ciekawych rzeczy i przekonałem się, jak fałszywe bywają sądy ludzkie. Borutowicz znał stryja
Dezyderego od młodych lat: był jego przyjacielem, powiernikiem, doradcą.
– Słyszałam o tem – wtrąciła ciotka–to podobno znajomość jeszcze od szkolnej ławki.
– Tak jest i nietylko znajomość, ale przyjaźń, szacunek, uwielbienie prawie. Ten stary prawnik, z pozoru zimny jak kamień, suchy jak kodeks, przy którym całe życie przepędził, zawiędłszy w starych szpargałach, miał pełne oczy tez, gdy mi o stryju opowiadał. Trzymał mnie u siebie przez kilka godzin. „Musisz to wszystko wysłuchać co ci powiem, rzekł do mnie; żebyś wiedział jakiego mieliście człowieka w rodzinie i jak powinniście szanować jego pamięć i nazwisko, które nosicio. Nazywali go ludzie odludkiem i dziwakiem, wyśmiewali się z niego, że starym kawalerem pozostał, rodziny własnej nie założył, lecz on miał inne cele, rodzinę pojmował w bardzo szerokiem znaczeniu. Dla niego myśmy wszyscy byli braćmi. Z fortuny jaką miał nietylko że nic nie stracił, lecz żyjąc bardzo skromnie i oszczędnie, podwoił ją prawie. Hojny zrobił zapis na cele naukowe, ale i o krownych nie zapomniał.
– Poczciwy! –wtrąciła ciotka–poczciwy Dezydery, taki śliczny folwark, bo i to trzeba ci wiedzieć, mój Wiktorze, że owa Kalinówka to złote jabłko. Co tam za położenie, jaki dworek, jaki ogród, a ziemia! Egipska ziemia, jak to mówią. Wody dość, łąki i las, jak przypuszczam niezniszczony… bo nieboszczyk nie pozwoliłby na to.
– Mówi ciocia zupełnie jak mecenas, bo i on wychwalał takżo Kalinówkę.
– Mój Wiktorzo!– zawołała Julcia–mój braciszku Kiedy tam tak pięknie, to pozwolisz mi przecież zobaczyć kiedyś złote owo jabłko; tak dawno już nie widziałam prawdziwego pola ani lasu!
– Cóż za pytanie?! Spodziewam się, że wszyscy troje opuścimy to ciasne mieszkanie i udamy się na wieś, na swobodę. Ta myśl zachwyca mnie, ale…
– Jakież ale, mój kochany Wiktorze.
– Otoż pan Borutowicz, aczkolwiek nie narzucał mi swego zdania, radził jednak dobrze się namyśleć, czy nie lepiej będzie oddać Kalinówkę w dzierżawę, jakiemu porządnemu, pewnemu, a zamożnemu gospodarzowi. Radził mi przytem, żebym się z Warszawy nie wyprowadza!, posady w banku nie rzucał.
– Aio dla czego, mój kochany, dla czego? Skoro stryj ci zapisał majątek, dla czego nie masz z uiogo korzystać w całom znaczeniu tego wyrazu?
– Bo widzisz, moja Julciu, mecenas twierdzi, że w dzisiejszych czasach gospodarstwo jest trudne, zwłaszcza dla takiego, kto się ua niom nie zna.
– Jużci co prawda to prawda–rzekła ciotka, istotnie jest to zawód, którego nie znasz, mój Wiktorze.
– Eh! moja ciociu, czy to święci garnki lepią?! nie znam się, wielka rzecz, to się poznam z czasem, nauczę. Sam Borutowicz mówił, że w Kalinówce jest doskonały rządca, agronom w całem znaczeniu tego wyrazu, mogę więc przy nim.
– Tak, to prawda – rzekła ciotka z westchnieniem – lecz bądź co bądź, czasy teraz nie dobre: ciągło słyszę o sprzedażach, licytacyach. Każdy obywatel narzeka.
– Moja ciociu, kto ich nie zna?! Oni zawsze tak piszczą. Znam przecię wielu ludzi z tej sfery, przyjeżdżają tu często za interesami. Nie zdarzyło mi się jeszcze słyszeć, żeby który z nich był zadowolony. Jeżeli słońce świeci, płaczą że niema deszczu, gdy deszcz pada krzyczą, że ich woda zaleje; mając dużo zboża płaczą, że ceny nizkie, skoro zaś zboże zdrożeje lamentują, że nie wiole zebrali. Znam ja ich, moja cioteczko, jak zły grosz. Widzę nieraz w handlu, jak przy butelce wina i to dobrego wina, utyskują na okropne czasy i dowodzą, że im na chleb braknie. To już natura ich taka, przyzwyczajenie, moja ciociu.
– Ale zawsze, przecież ja tyle lat na wsi mieszkałam…
– Tem bardziej, tem bardziej. Ja wiem, że cioteczka jest zawołana gospodyni; więc też oddam jej pod komendę wszystkie krowy, będzie ciocia wyrabiała sławne na całą Europę, a może i na Amerykę nawet, masło i sery, będzio ciocia smarzyła arcydzieła koronfitur i tym podobne osobliwości. O, proszę się nie wymawiać, znam ja dobrze, że tak znakomitej gospodyni jak ciocia w świecie poszukać! Nieprawdaż Julciu?
– Ależ naturalnie.
Ciotka nie obojętna na pochwałę, rzekła z uśmiechom:
– Z togo coś powiedział, mój Wiktorze, widzę, że nie pójdziesz za radą mecenasa…
– Niech się ciocia nie dziwi. Przez całe życie było mi duszno i ciasno. Młodość racja upłynęła wśród murów szkolnych, a poźniej przy męczącej pracy biurowej, teraz więc, gdy mi się nadarza tak niespodziewana sposobność, chciałbym odetchnąć pełną piersią, zaczerpnąć w nią aromatycznego powietrza, które mi tylko z poematów jest znane, pragnąłbym…
– Wiem ja czego byś ty pragnął, Wiktorze, rzekła Julcia–nieraz rozmawialiśmy o tem w Parku Łazienkowskim nad stawom. Pamiętasz, Wiktorze, jak mówiłeś, gdybym był bogatym.
– Jakto czy pamiętam? Cóż za pytanie! Istotnie los, a raczej stryj, którego nie znalem zupełnie, nie mógł mnie piękniejszym uszczęśliwić podarkiem.
– Rzeczywiście folwark prześliczny – wtrąciła ciotka.
– Cóż tam folwark! to rzecz podrzędna; ale stanowisko! możność zbliżenia się do ludu, oddziaływania na niego, wszczepiania w to prostacze serca wzniosłych i szlachetnych idei.
– Zhardziało teraz chłopstwo, że trudno opowiedzieć nawet…
– Ach ciociu! takie zdanie to herezya doprawdy. Chłopstwo! co to jest chłopstwo pytam, przecież to bracia nasi, tylko duchem ubożsi,
– Kradną na potęgę, szkody robią.
– A dla czego? dla tego, że tak zwana inteligencya wiejska nie umie się z niemi obchodzić, że ich za najmniejszą rzecz ściga i prześladuje; a mojem zdaniom to nie jest dobry system. Przecież to są ludzie, można im wyperswadować, wytłómaczyć, przekonać. Otoż możność zbliżenia się do nich, oddziaływania na ich serca prostaczo, jest dla mnie bardziej ponętna, aniżeli sam majątek. Ona mnie zachwyca i ożywia, bo wierz mi cioteczko, że wedle mego przekonania, najpiękniejsze to zadanie człowieka stać się pożytecznym.
– Jak ty pięknie mówisz, Wiktorze!–zawołała Julcia, zarzucając ręce na szyję brata – pozwól niech cię uściskam serdecznie i wiedz, kochany mój braciszku, że będę najszczęśliwszą, jeżeli zdołam chociaż w drobnej cząstce przyczynić się do urzeczywistnienia twoich planów.
– Dziękuję ci; znam twój sposób myślenia i wiem, że pójdziesz ze mną zawsze ręka w rękę.
– Wszystko to pięknie mój Wiktorze–rzekła ciotka – ale zdaje mi się, że należałoby…
– Ah, kochana cioteczko, należałoby przedewszystkiem cieszyć się z szczęścia, które na nas najniespodziewaniej spadło.
– No tak, ale…
– Odrzućmy wszystkie ale, damy sobie przecież rady. Posiadamy majątek, a to dużo znaczy, gdyż daje możność urządzenia sobie życia w sposób dowolny.
– Zawsze nie obejdzie się bez kłopotów.
– Precz z niemi; na teraz przynajmniej nie troszczmy się o nie. Wogóle uważam, że ludzie zawiele żądają od losu, zanadto się skarżą na świat i na życie, a w gruncie rzeczy ono nie jest tak zło jak się niejednemu wydaje.
– Teraz tak mówisz.
– Nie tylko teraz, ale i poprzednio miałem takie same zdanie. Przechodziliśmy ciężkie koleje, to prawda, z wysiłkiem zdobywaliśmy codzienny kawałek chleba; ja chorowałem, zdawało się, że już giniemy, a przecież znaleźli się dobrzy ludzie.
Poczciwy nasz doktór podźwignął mnie z niemocy
Czas potrosze zatarł te wspomnienia, które dziś jak zasuszone kwiaty, pobladłe i bezbarwno, spoczęły na cmentarzu wspomnień.
Westchnęła tylko nad niemi dobra kobieta i zaraz zwróciła myśli na realniejszą drogę, do gospodarstwa, do służby. Ileż pracy ją czeka! Tyle lat w Kalinówce nie było dziedzica, nie było gospodyni! Bóg wie co się tam dzieje? po jakiemu wszystko idzie? Czy są ładno krowy, dość drobiu? czy czuwa nad tem kto? Wszystko wypadnie zreformować, po swojemu przerabiać. Zapewne musi tam być jakaś szafarka czy klucznica, ale jaka? Może upija się, może kradnie, może nie dozoruje wszystkiego jak należy? O ludzi teraz bardzo trudno. Ciotka wie o tem bardzo dobrze, bo ileż to już w życiu swojem miała ze sługami do czynienia! Jedna gorsza od drugiej, ale nic to, ciotka czuje się jeszcze na siłach, nie brak jej energii, zaprowadzi też w Kalinówce ład wzorowy i Julcię gospodarstwa kobiecego wyuczy, ale nie natem koniec. Będzie musiała dobrzo sąsiedztwo poznać; dla Wiktora żonę, a dla Julci męża upatrzyć. Kocha te dzieci jak swoje własne, to też i szczęście ich ma przedewszystkiem na względzie. Sama i jedno i drugie wyswata, wesele dla Julci wyprawi. Myśli dobrej kobieciny biegną szybko, zmieniają się jak obrazy w kalejdoskopie, tyle ją roboty, tyle kłopotów ją czeka!
Julcia takżo zasnąć nie może, rozplotła długie, jasne włosy, oparła głowę na ręku i marzy. W jej wyobrażeniu wioska przedstawia się jak kartka z najpiękniejszego poematu. Marzy więc dziewczę o lasach zadumanych, czarnych, tajemniczych, szemrzących; o srebrnych wodach, łąkach ukwieconych, o barwnych motylach co się w powietrzu gonią i dla odpoczynku na różach siadają. Marzy, a w uszach jej dźwięczy pieśń słowików, szelest liści, wód szmery… Ah, jakiż piękny świat, jaki wspaniały, jakie nieprzebrano skarbnice wdzięków posiada!
Dziewczę marzy i marzy, a nad miastem, nad wieżycami kościołów, nad okopconemi kominami fabryk, nad ulicami, w których czerwonawe płomyki świateł gazowych migocą, płynie księżyc poważny, spokojny i przygląda się z góry ziemi uśpionej; tej nieszczęśliwej i pięknej, tej kolebce ludzkiej i cmentarzowi zarazem; tej odwiecznej arenie życia splecionego z przemijających kwiatków, zachwytów i szczęścia i–długich, szarych pasem niedoli…
II.
Nie przesadziła ciotka, mówiąc, że Kalinówka wieś prześliczna, a nie minął się też z prawdą i mecenas, twierdząc, że folwark doskonały.
W hypoteco, według wyrażenia regenta, czystej jak łza (bo regenci niekiedy używają takich poetycznych porównań), już jako właściciel figuruje pan Wiktor, a suma Julci zapisana na pierwszem numerze, pewna jest (znowuż według wyrażenia regenta) jak mur i jak opoka…
Mecenas, jako wykonawca ostatniej woli pana Dezyderego, zajął się interesami, uporządkował jo, formalności załatwił, a oddając majątek Wiktorowi, w kilku serdecznych słowach życzył mu powodzenia i szczęścia.
– Wolałbym, co prawda, żebyś był Kalinówkę w dzierżawę oddał–mówił – ale jesteś pełnoletni i masz swoje zdanie, ja ci mojego nie narzucam, ale przyjmij radę doświadczonego człowieka i idź w ślady zacnego twego stryja; oszczędzaj, zbieraj, składaj grosz do grosza, rubel do rubla. Praktycznym, przedewszystkiem praktycznym bądź! Młody jesteś, marzyciel jak w ogóle ci, którzy nie przeszli jeszcze twardej szkoły życia; wszystko wydaje ci się dobrem, pięknem, szlachetnem, a w rzeczywistości jest inaczej. Rządź się dobrzo, pracuj, oszczędzaj. Więcej nic ci już nie powiem, a o to coś usłyszał nie obrażaj się. Byłem szczerym przyjacielem twego stryja więc też i tobie dobrzo życzę. Bądź zdrów, a w razie jakiego kłopotu, gdy będziesz potrzebował pomocy lub rady, proszę do starego Borutowicza jak w dym–i ręczę, że zawodu nie doznasz,
Wiktor uścisnął serdecznie rękę mecenasa i odprowadził go do stacyi kolei.
Kalinówka leżała w ładnem położeniu, wśród wzgórz falowatych, pokrytych lasami. Tuż za wsią, której biało chaty malowniczo były rozrzucono na pochyłości, płynęła rzeka spławna, a nad nią rozciągały się łąki szmaragdowe, pachnące.
Młyn warczał i turkotał nieustannie, bujno zboże pod tchnieniem wiatru, kołysało się jak fala wód szeroko rozlanych. Zdaleka widać było las duży, sosnowy, który jak czarna rama zamykał krajobraz.
Folwark zabudowany porządnie, otoczony wysokim parkanem i rzędem topól wysmukłych, widać było zdaleka; nieopodal zaś znajdował się dwór, drewniany wprawdzie, ale wygodny, obszerny, z dużą werendą, po której pięło się wino dzikie.
Tuż za dworem ogród był, w części dziki, w części owocowy, a snać założony dawno, gdyż o tem świadczyły drzewa grubo, rozrosłe, zapewne od lat kilkuset istniejące.
llządca, który za życia pana Dezyderego we dworze mieszkał, toraz z rodziną do osobnego domku na folwarku się przeniósł. Dwór wybielić zewnątrz kazał, odświeżyć ze środka i na przyjęcie nowego dziedzica otworzyć.
Wiktor i Julcia zachwyceni byli widokiem nowej siedziby, ciotka, aczkolwiek nie objawiała głośno swej radości, czuła się tu jednak o wiele weselszą, swobodniejszą, aniżeli w ciasnych pokoikach na Lesznie.
Zajęła się natychmiast urządzeniem domu i gospodarstwa kobiecego, którego ster zaraz silnie w swoje ręce ujęła.
Pierwszo kilka dni ubiegły bardzo szybko; Wiktor z panem Żarskim, rządcą, objeżdżał pola i lasy, aby cały majątek obejrzeć, Julcia urządzała swój pokoik, zaciszny, milutki, z oknami wychodzącemi na ogród; przyozdabiała wszystkie stoliki bukietami świeżych kwiatów, ustawiała książki na szafio, słowem krzątała się bardzo energicznie. Z równą troskliwością starała się przyozdobić gabinet Wiktora i pokój ciotki, a chociaż ta wymawiała się, że jej bukiety i różne fatałaszki niepotrzebne, że obejść bez nich się może, jednak rada była w duszy, że mieszkanie porządnie, nawet elegancko, wygląda.
W salonie stały ładne meble z Warszawy i doskonały fortepian i na tym wzrok ciotki częstokroć zatrzymywał się z duma.
Dobra kobiecina snuła już rozmaite plany, dopytywała się pilnie o sąsiadów, o ich stosunki, stan majątkowy, ale plany te nie nabrały jeszcze określonych konturów. Pan Żarski, ciągle gospodarstwom zajęty na gawędę nie wiele miał czasu, a przytem dziwnie był małomówny, pół słówkami tylko odpowiadał:
– Zły gospodarz, dobry gospodarz, źle stoi, dobrze stoi.
Oto były całe definicyo, jakiemi ciekawość ciotki zaspakajał.
Szukała więc sposobności, żeby z lepszego źródła informaoyi zasięgnąć. Wieczór zapadał.
Na werendzie, Wiktor z Julcią siedzieli w zamyśleniu, patrząc na obłoczki płynące po niebie, wyzłocone od zachodzącego słońca. Ciotka krzątała się koło stołu, na którym syczał błyszczący samowar.
– Co to pana Żarskiego nie widać?–zapytała Wiktora.
– Nie przyjdzie dziś, cioteczko. Pojechał do Warszawy, po syna. Prosił, żeby mu dać urlop. Naturalnie, nie mogłem odmówić.
– Pan Żarski ma syna w gimnazyum? – zapytała Julcia.
– W uniwersytecio, siostruniu, i to już na dokończeniu podobno, miody człowiok, bardzo dobrze się uczy.
– Słyszałam coś o tem–wtrąciła ciotka–właśnie wczoraj spotkałam się na folwarku z panią Żarską, no i ta, jak zwykle matka, zaraz wszczęta rozmowę o swoim jedynaku. Poczciwa jakaś kobiecina i bardzo jej dobrze z oczów patrzy. W każdym razie daleko jest sympatyczniejsza, aniżeli jej małżonek, milczący jak mumia egipska, z którego trzech słów trudno wydobyć!
– Cóż ciocia chce? prosty, skromny człowieczysko, zapracowany całe życie, jak wół w jarzmie.