- W empik go
Przeznaczenie czyli badacz nauk przyrodzonych - ebook
Przeznaczenie czyli badacz nauk przyrodzonych - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Małgorzato, tyś naumyślnie źle zrobiła.
– Naumyślnie! proszę uniżenie, i pan mnie o to posądzać możesz? Naumyślnie! – Biedny Azor, już wytrzymać nie mógł; już od dwóch dni ciągle za mną chodził, jak gdyby chciał mówić: – Małgorzato zapominasz o mnie. Pomiarkowawszy czego żąda, a wiedząc że pan czem innem jesteś zajęty, wzięłam go na kolana i wyczesałam. Miał ich ze sto przynajmniej.
– Jakto, ze sto? i ani jedna nie pozostała dla mnie? Poszukaj tylko Małgorzato, a możebyś choć jedną znalazła na sobie?
– Na sobie? żartuj pan zdrów. Napróżno, napróżno, nikt u mnie tego nie znajdzie, bo wiedzą wszyscy jak ochędóżną jestem.
– Niestety! i ja wiem o tem aż nadto dobrze! ciągle tylko myjesz, ścierasz, wymiatasz. – Wczoraj naprzykład zmiotłaś w tym kącie pajęczynę, tak starannie przezemnie pielęgnowaną.
– A na cóż tutaj jestem? wszakże na to u pana służę, abym wszystko w porządku i ochędóstwie utrzymała.
– A tę karafkę napełnioną deszczową wodą? sam ją w przeszłym tygodniu pod rynną zebrałem, podczas tej gwałtownej burzy; co to za woda była! a tyś ją wylała.
– Z przeproszeniem pańskiem, śmierdząca.
– Śmierdząca, śmierdząca! Był to skarb prawdziwy! Ale ty tego nie rozumiesz, ty się na niczem nie znasz, ty nic nie umiesz! Słońce teraz tak świeci, a tyś mnie pozbawiła największej roskoszy…. przerwałaś moje prace… spostrzeżenia! Co za strata niepowetowana dla nauk! – Małgorzato, wszak psów i kotów nie braknie nam w tym domu, jednej mi tylko pchły potrzeba, choć jednej, ale koniecznie. – Zejdź tylko do tej baby, co na dole w bramie na straganie siedzi, poproś odemnie; powiedz, że to dla mnie.
… – Proszę uniżenie, żebym ja prosić miała, i o co?
– Dla czegóż nie?
– W nos mi się rozśmieje, powie żem zwarjowała!
– Co ci to szkodzi?
– Co mi to szkodzi? wiele szkodzi. Ona przed wszystkiemi rozpaple, rozniesie, rozgada przed kumoszkami swojemi i przed lokajami z pierwszego piętra, i tak zadzierającymi nosa do góry, i tak strojącymi ze mnie żarciki. Nie, to być niemoże, ja tego nie zrobię.
– Moja Małgorzato, Małgosiu, nie uważaj na to, zrób dla mnie, – proszę.
– Nie mogę. Ale kiedy pan koniecznie tego po mnie wymagasz, zejdę na dziedziniec, a jeżeli napotkam Bekasa, wyżła należącego do tego officera, co to mieszka w oficynie, i da misię złapać, to panu przyniosę czego żądasz.
– Dobrze Małgosiu, dobrze, tylko się śpiesz, bo – słońce może się skryć za chmarą, a wtedy będzie za późno. Weź z sobą czem psa przyłasić, weź pozostałego kuraka z wczorajszego obiadu, – dodał pan Szalewski podając jej talerz z komody.
– Patrzcie, – mruknęła pod nosem Małgorzata, wychodząc z pokoju, – i ja bym miała dać psu całego kuraka za jedną pchłę; nie będzie nic z tego. Nie będzie nic z tego. Nie śmiesznysz to człowiek! Dobrze o nim powiadano, że dziwak. Nie chciałam temu wierzyć. Jeżeli pies dobrowolnie da się złapać, to zgoda, jeżeli nie…
– Małgorzato! Małgorzato! – zawołał pan Szalewski ze schodów, – tylko pamiętaj przynieść mi ją żywą, nie pomięłoś palcami, chcę ją mieć żywą, całą w dobrym stanie; czy słyszysz? czy zrozumiałaś?
Małgorzata nic na tonie odpowiedziała, ale nim ze schodów zeszła, dane polecenie tak jej w niesmak poszło, iż zamiast je uskutecznić, wstąpiła do straganu, siadła zamyślona na ławie, i zaczęła ulubioną z panią Janową rozmowę: o codzień odnawiających się dziwactwach swojego pana.
– Dobre to panisko, – rzekła do Janowej, – ciche, słodkie, potulne, jak małe dzieciątko. O nic niedba, co mu podasz to weźmie, co mu zgotujesz to zje; aż miło. Dobrze mu łóżko pościelesz, źle mu pościelesz, suknie mu wyczyścisz lub niewyczyścisz, wszystko mu jedno. Ale dajże mu obiad o regularnej godzinie, nigdy nie gotów; siądzie, weźmie parę łyżek do gęby; w tem jakby go coś ukąsiło, zrywa się z miejsca, biegnie do drugiego pokoju, i tam nie jedząc nie pijąc, przez cały dzień zamknięty. Kiedy wychodzi za miasto, to, jak sam nazywa, na ekskursje, a ja to nazywam na polowanie, ale na co?
proszę odgadnąć, na robaki, muchy, chrzabąszcze, a czasami na żaby, jaszczurki, węże. Temu tydzień powrócił do domu z dużem blaszannem pudłem pod ręką, wyjął coś z niego i włożył do tej rury blaszannej ze szkiełkiem, co u niego zawsze na stole koło okna stoi. – Panie, – rzekłam do niego, – czy znowu noc całą przepędzisz patrząc w tę dziurkę, oślepniesz niezawodnie. – Nie, moja Małgorzato, odpowiedział, ja sobie tylko wszystko przygotuję na jutro.
– Skoro przyrządził, począł się rozbierać, jam na chwilę wyszła z pokoju; wracam ze świecą w ręku, w tem pan Szalewski wyskakuje równemi nogami z łóżka w jednej koszuli, boso, wyrywa mi z rąk świecę, zapala coś w swem blaszannem naczyniu i zaczyna patrzeć. – Co pan robisz? wołam na niego, – pan się zaziębisz. – Nie odpowiada. – Włóż pan szlafroki spodnie. – Milczy. – Przynajmniej zapalę w piecu, będzie cieplej w pokoju – Zapal sobie, ale mi daj pokój, odpowiada. – Wystaw sobie, pani Janowa, że nazajutrz o szóstej zrana, znalazłam go natem samem miejscu, wprawdzie w szlafroku, ale bez pończoch i reszty ubrania.
Podczas kiedy Małgorzata o panu swoim przed Janową rozprawia, odpowiadając na wszystkie zapytania, zaspakajając w najmniejszych szczegółach ciekawość sąsiadki; – pan Szalewski zniecierpliwiony tak długiem czekaniem, przechadzał się wzdłuż i w szerz po swoim pokoju, nakoniec drzwi otworzył i wyszedł do sieni. – W tem na schodach prowadzących na trzecie piętro, spostrzegł kota. Ten się zatrzymał, usiadł i nogą zaczął się drapać. Na ten widok uradowany pan Szalewski, zaczyna się skradać powoli, wołając: "Kicia, kicia"… – ale go kicia nie słucha i rusza do góry, a nasz amator pcheł za nim. Tym sposobem obydwa dostali się na trzecie piętro, i bez żadnej ceremonji weszli do małej izdebki, której drzwi stały otworem. W tej izdebce młoda kobieta siedziała na stołku przy małym stoliku, uczyła czytać siedmioletniego chłopczyka, przy niej stojącego. – Na ten widok zmięszał się nieco Szalewski, gdy jednak chęć dostania się do kota dodawała mu odwagi: – Ten kot, – rzekł nieśmiałym głosem, – czy do pani należy?
– Do mnie, – odpowiedziała młoda kobieta z pewnem zadziwieniem, może panu jaką szkodę wyrządził?
– Bynajmniej, ale widzi pani…. ja chciałbym…. życzyłbym sobie,… za jej pozwoleniem…. potrzebowałbym. I zatrzymał się niewiedząc, jakim sposobem myśl swoją będzie mógł wytłumaczyć.
– Niechże pan raczy cokolwiek odpocząć, bo widzę, żeś się po tych schodach zmęczył, – odezwała się młoda kobieta, przysuwając stołek.
– Siadł na nim, sam niewiedząc co czyni. – Ten kot…. wymówił i zamilkł.
– Dostanę go panu, – zawołał mały chłopczyk a żywem okiem i jasnemi włosami. Wlazł pod łóżko, złapał kota, a wziąwszy go na ręce, zaniósł nieznajomemu.
– Co ma pcheł! – zawołał uszczęśliwiony Szalewski
– Ma ich dużo, – odpowiedziała matka małego chłopczyka, chociaż staramy się jak najczyściej go utrzymać.
– I jakie wielkie!
Młoda kobieta, coraz bardziej zadziwiona, nie wiedziała jak odpowiedzieć. Spoglądała na oryginała, którego postać sama, jeżeli nie wzbudziła śmiechu, to przynajmniej lekki uśmiech wzniecała! – Dwie pary okularów, jedne zwyczajne na nosie, drugie zielone na czole. Szara kurtka, takież spodnie, pończochy wełniane, pantofle niegdyś czerwonej barwy. W takiem to ubraniu przedstawił się Piotr Szalewski, Helenie Zacniewskiej, ale na twarzy j ego rozlana była słodycz, dobroć, spokój!…
– Co tu pcheł, – zawołał coraz bardziej ucieszony, – już mi dwie uciekły.
– Co pan chcesz z pchłami robić? – zapytał mały chłopczyk, przypatrując się z ciekawością nieznajomemu.
– Potrzebuję pcheł do spostrzeżeń anatomicznych, za pomocą słonecznego mikroskopu czynionych.
– Pan się zajmujesz historją naturalną? – zapylała Helena.
– Tak jest pani, wystaw sobie, że z łaski mojej służącej Małgorzaty, ani jednego owadu w moim pokoju znaleść nie mogę, co do nogi wszystko wytępiła.
– Jeżeli pan potrzebujesz naszego kota, – odezwał się chłopczyk, – dla pcheł, on je panu chętnie odstąpi, jednak chciałbym wiedzieć co pan z niemi robisz?
– Pokaż ci to i wytłumaczę, mój mały przyjacielu, skoro ci twoja matka pozwoli zejść do mnie.
– Pan mieszkasz w tym samym domu, zapytała znowu Helena?
– Tak jest pani, – odpowiedział, – mieszkam w tym samym domu, na drugiem piętrze od frontu. – Ale, – dodał wstając z miejsca, – co to jest, że żadnej niepotrafię złapać?
– Ja panu pcheł nałapię wiele zechcesz, – zawołał chłopczyk, odbierając kota Szalewskiemu.
– Władziu nie naprzykrzaj się panu, – odezwała się matka.
– Doprawdy nieśmiem, – rzekł nasz naturalista, – ale chciałbym panią o jedną łaskę prosić.
– O co? mów pan.
– Niemógłbym wziąść tego kota, na chwilę do siebie?
– Najchętniej.
– Ja panu kota zaniosę, – zawołał Władzio, biorąc go na ręce.
Pan Szalewski powstał z miejsca, niezgrabnie się Helenie Zacniewskiej ukłonił, i poszedł do siebie dumniejszy od zwycięzcy, nowym wawrzynem wieńczącego swe czoło!II.
Piotr Szalewski syn jedynak majętnych rodziców, utraciwszy ojca i matkę w dziecinnym wieku, wychowanym został przez bogatą ciotkę. Ta po stracie rnęża, powtórnych zwiąków nie chciała zawierać i ukochanego siostrzana po najdłuższem życiu, całego majątku swojego spadkobiercą naznaczyła. – Młody Piotr ukończywszy wojewódzkie szkoły, oddanym został do uniwersytetu w Warszawie. Łatwe pojęcie, nadzwyczajna pamięć, te były zdolności młodzieńca; charakter słodki, najlepsze serce, te były jego przymioty. Był ta grunt żyzny, rzucone weń dobre nasienie mogło obfite obiecywać plony. Szalewski wychowany przez światłego ojca, byłby się stał użytecznym krajowi obywatelem, użytecznym społeczności, bliźnim; ale od dzieciństwa powierzony bliższemu nadzorowi starego professora historji naturalnej, z namiętną miłością oddał się wyłącznie tej nauce, jej dnie całe, życie całe poświęcał. – Prócz owadów i zwierząt, nic innego już nie znał i znać niechciał, zatopiony w swoim przedmiocie o całym zapomniał świecie, niewiedział co się koło niego dzieje.
dzenia, wyszukiwania każdej rzeczy powodu, ale wskutek anatomicznego rozkładu każdego stworzenia, zastanawiania się jedynie nad mechanizmem organizacji, nad fizyczną stroną każdego zwierzęcia, pomimo wiedzy, pomimo woli materjalistą został. Kto go spotykał idącego przez miasto na naukową efeskursją, w zielonym kapeluszu na głowie, w zielonem odzieniu, w zielonych okularach na nosie, z długim kijem jakby dzióbem, zakończonym spiczastym z dużem pudełkiem blaszanem pod pachą, z długą na ramieniu żerdzią uzbrojoną siatkową torebką, na łapanie motyli, zawołał: co to za dziwak! Kto go widział uganiającego się za motylami po łąkach i polach, zbierającego żaby, jaszczurki i węże, przypatrującego się po kilka godzin małym owadom, za pomocą słonecznego mikroskopu; albo zatapiającego żywe robaki, w gorącej herbacie; aby prędzej usnęły, a potem pijącego tęż samą herbatę ze smakiem, albo przez zapomnienie traktującego nią przybyłego gościa; kto go widział wychowującego młode padalce we własnym pokoju, powtarzał: to warjat.