Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat - ebook

W styczniu 2018 roku Tomasz „Czapkins” Mackiewicz i Élisabeth Revol stanęli na wymarzonym szczycie Nanga Parbat. Mieli to zrobić po swojemu i bez żadnego rozgłosu. Jednak w drodze powrotnej Czapkinsa dopadła choroba wysokościowa. Revol sprowadziła go do szczeliny w śniegu około 800 m poniżej szczytu, gdzie został na zawsze.

– Jest mi zimno, chcę odpocząć – miał powiedzieć w ostatnich słowach, które w intymnym wyznaniu na łamach tej książki wspomina Francuzka.

„Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat” jest osobistym, emocjonalnym zapisem dramatu Élisabeth Revol, ocalałej dzięki brawurowej akcji ratowniczej prowadzonej przez himalaistów, którzy w tym czasie uczestniczyli w Zimowej Narodowej Wyprawie na K2 – Adama Bieleckiego, Jarosława Botora, Denisa Urubkę i Piotra Tomalę. Revol po raz pierwszy z tak szczegóowo wspomina przebieg tragicznych wydarzeń. Szczera do bólu, konfrontuje się z własną traumą i emocjami, by swoimi słowami opowiedzieć tę intymną historię, która wydarzyła się na oczach milionów ludzi na całym świecie.

 

„Wciąż wracam do tego, co przeżyłam tam z nim – a potem już bez niego. Kiedy jestem sama, przychodzą mi do głowy jednocześnie tysiące słów, widzę tysiące niuansów. Może potęga słów złagodzi ból… Cały czas myślę o nim; o tym, jak żył, o jego filozofii, jego sztuce życia, jego miłości do Nangi…” – fragment listu Élisabeth Revol do tragicznie zmarłego partnera wspinaczkowego Tomka Mackiewicza

 

„Od pierwszej wiadomości od Élisabeth 25 stycznia 2018 roku o godzinie 18.15 czasu irlandzkiego wiedziałam, a potem powtarzałam to setki razy, że jej heroiczna walka o uratowanie życia Tomkowi, jej nadludzki wysiłek sprowadzenia go do dzieci i w moje ramiona, do domu nie miały sobie równych, że zrobiła dla niego wszystko, więcej niż ktokolwiek byłby w stanie sobie wyobrazić… Opowieść Élisabeth Revol jest pieśnią o niewyobrażalnej ludzkiej sile i niezłomności” – ANNA SOLSKA MACKIEWICZ, WDOWA PO TOMKU MACKIEWICZU

 

„Ta książka to opowieść o pasji silniejszej niż lęk przed śmiercią. Opowieść o niewyobrażalnej woli życia, która pozwoliła Élisabeth wrócić z wyprawy na «drugą stronę lustra» i opowiedzieć nam o tym w sposób boleśnie wręcz szczery i autentyczny…” – ADAM BIELECKI, HIMALAISTA

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3282-6
Rozmiar pliku: 8,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

23 maja 2019, godzina 10.50

Everest! Jestem na szczycie Everestu! Widok oszałamiający, uczucia, które mnie przepełniają, niezwykłe. Co za piękno! Co za dar nieba – być tutaj, na szczycie najwyższej góry świata, wśród tych lodowych wartowników! W końcu spełniłam moje dziecięce marzenie, odżyłam, narodziłam się na nowo.

Od powrotu z Nanga Parbat w lutym 2018 roku myślałam tylko o tej wyprawie, to Everest był moją nadzieją, to on trzymał mnie przy życiu – mimo czarnych przepaści rozpaczy, w które tak często wpadałam.

Po dwóch dniach w szpitalu w Islamabadzie i po powrocie do Francji 30 stycznia 2018 roku, po męczącym tygodniu na intensywnej terapii w szpitalu w Sallanches, gdzie przypuścili na mnie szturm dziennikarze, po konferencji prasowej w Chamonix 7 lutego, kiedy się dowiedziałam, czy raczej kiedy wreszcie naprawdę pojęłam, że nie ma już nadziei na uratowanie Tomka^(), mojego towarzysza wypraw, a jednak wyczerpana, w szoku usiłowałam odpowiadać na pytania – w końcu dotarłam do domu, do Drôme. Nareszcie. Upłynęło sześć tygodni, zanim lekarze ostatecznie mogli ocenić skutki moich odmrożeń.

W trakcie tej rekonwalescencji odwiedził mnie jeden z moich sponsorów, założyciel firmy TeamWork Sailing and Mountain Philippe Rey-Gorrez. Wypytywał, jakie plany chodzą mi po głowie. Opowiedziałam mu, że jako dziecko zasypiałam przed wiszącym naprzeciw łóżka plakatem ze zdjęciem Everestu. To było moje pierwsze marzenie, początek mojej miłości do gór. Wiosną 2017 roku spędziłam zresztą dwa miesiące na spełnianiu marzeń – włóczyłam się po stokach himalajskich gigantów, wspinałam się na Makalu i Lhotse, próbowałam solo, bez tlenu z butli wejść na Everest. Nareszcie dotykałam własną stopą zbocza tej, właśnie tej góry – serce wyrywało mi się z piersi, radość mnie upajała! Ale na wysokości 8400 czy 8500 metrów zrezygnowałam – odstraszyły mnie potworny mróz i silna zamieć. Ze względów finansowych nie było łatwo wyprawić się tam po raz drugi, więc moje marzenie pozostało niespełnione. „Jeśli któregoś dnia zdecydujesz się wrócić na Everest, pomogę ci – powiedział mi tak po prostu Philippe Rey-Gorrez. – Możesz podchodzić bez tlenu, ale lepiej, żeby ktoś dla bezpieczeństwa niósł za tobą butlę, na wypadek problemów”. Poczułam falę ciepła, jakby moje serce, dotąd zmarznięte na kość, znów zaczęło bić. Gdy usłyszałam te słowa, na chwilę przeniosłam się duchem na Icefall, zobaczyłam mój namiot w obozie IV, nad nim księżyc w pełni, piękny i okrągły, i mrowie roziskrzonych gwiazd. Wyobraziłam sobie, że jestem na Uskoku Hillary’ego, idę wolno, brak mi tchu, ale w środku emocje aż buzują.

To było nieformalne spotkanie, niczego w sposób wiążący nie ustaliliśmy, ale pomysł tej wyprawy rozświetlił ciemności otchłani, w jakiej żyłam – po raz pierwszy od powrotu do Francji zobaczyłam światełko w tunelu.

Ten projekt trzymał mnie przy życiu, myślałam o nim przez cały rok. Omawiałam to z mężem Jeanem-Christophe’em i z Ludovikiem Giambiasim, moim najbliższym przyjacielem, też alpinistą. Wyznałam im, że jedyną i ostatnią rzeczą ważną dla mnie jako himalaistki jest zdobycie Everestu. Myślałam o tym za każdym razem, gdy traciłam grunt pod nogami, gdy pogrążałam się w piekle poczucia winy i bolesnych wspomnień.

Rok później, w kwietniu 2019 roku, wróciłam w wysokie góry, do krainy ubogiej w tlen, którą kocham, odkąd w 2008 roku znalazłam się na lodowcu Baltoro w Pakistanie. Kiedy pakowałam plecak, miotały mną sprzeczne namiętności: radość; zew wolności; chęć wzięcia rewanżu za to, co stało się rok wcześniej; przekonanie, że teraz albo nigdy. Czułam także strach. Czy dam sobie radę? Jak moje odmrożone, osłabione kończyny zareagują na chłód? Jak zniosę powrót w bardzo wysokie góry, jak zareaguję na biwak w skalnej szczelinie, gdy towarzyszyć mi będą wspomnienia tak mi drogich, tak ważnych w moim życiu osób, które przedwcześnie odeszły.

Jestem uzależniona od gór. Boleśnie to sobie uświadomiłam po powrocie z Nangi. Już w 2009 roku, kiedy wróciłam z Annapurny, przeszłam okropny okres wątpliwości, kwestionowania tego wszystkiego. Pakując się, zadajesz sobie pytanie, co cię tak nieodparcie ciągnie coraz wyżej, i nagle pojmujesz, że jesteś zniewolona, że to jest jak narkotyk.

Miałam dwadzieścia lat, kiedy złapałam wirus wspinaczki. Stałam się bulimiczką szczytów. W Alpach w ciągu dziesięciu lat przemierzyłam wiele tras, spotkałam wiele osób, szukałam trudności, pragnęłam wyczynów. Wysiłek, wysokość, podniecenie, stres, wątpliwości, w końcu poczucie spełnienia – ten koktajl upajał mnie za każdym razem coraz bardziej. W 2007 roku dotarłam w Himalaje i znalazłam się w nieskończonym wszechświecie odkryć – zdobywałam nowe szczyty, eksperymentowałam z własnym ciałem, ciekawa, do czego jest zdolne i co je ogranicza w górnej warstwie troposfery.

Nawet kiedy moje doświadczenia z wypraw wydawały się bardzo trudne, nie do zniesienia, siła przyciągania gór zawsze okazywała się większa. Niełatwo takie rzeczy wyjaśnić i zrozumieć, ale to świat, bez którego nie mogę żyć, a raczej bez którego nie mogłam się obejść przez ponad dziesięć lat.

Dzisiaj, dzięki wyprawie na Everest, być może uda mi się zamknąć ten rozdział mojego życia, postawić kropkę. Skończyć z pasją, która sprawiała, że żyłam intensywnie, ale która mnie też pożerała, niewoliła, była obsesją, czasem wręcz czymś poza mną, ode mnie niezależnym.

Najpierw zastanawiałam się nad powrotem do doliny Diamir pod Nanga Parbat. Chciałam to zrobić dla Tomka, chciałam też ukoić swój żal. Gdy jednak w marcu 2019 roku Daniele Nardi i Tom Ballard na zawsze zostali na zboczach tej góry, zrozumiałam, że tam nie wrócę. To mną wstrząsnęło, zablokowało mnie. Nanga znów pokazała mi swoje złowieszcze oblicze. Daniele był moim bardzo bliskim przyjacielem i wiele pomógł w czasie akcji ratującej Tomka i mnie. Gdy rok później zamieniliśmy się miejscami, dzień i noc pozostawałam w kontakcie z ratownikami w Pakistanie i próbowałam się na coś przydać – zwłaszcza że dobrze znałam drogę przez Żebro Mummery’ego. Godzinami czekałam bezsilna przed ekranem i z telefonem w ręku, tak samo jak wtedy, w 2018 roku, chcący mnie ratować Daniele. Na próżno.

Śledząc ten dramat, przeżyłam na nowo i lepiej zrozumiałam to, co się wydarzyło podczas naszej wyprawy na Nangę w 2018 roku i po tym, gdy już zdobyliśmy szczyt: zainteresowanie mediów i części publiczności, które budzi górska tragedia, show na żywo w sieciach społecznościowych. Zobaczyłam przepaść między tym, co przeżywamy w górze i co nas tam spotyka, a nieprzemyślanymi interpretacjami, wersjami wydarzeń i wyobrażeniami przedstawianymi przez ekspertów, obelgami i oszczerstwami w mediach społecznościowych, plotkami, za którymi idą pochopne osądy – to wszystko sprawia, że rodzina wspinacza pogrąża się w chaosie. Ale kto zna dokładne okoliczności? Kto tam był?

Ten kolejny dramat nie sprawił jednak, że przestałam marzyć o Evereście. To projekt bardzo daleki od moich standardów wspinaczkowych, ale w tym roku odłożyłam je na bok. Zeszłam ze ścieżki himalaizmu i postanowiłam ruszyć w nieznane. Przestałam też myśleć w kategoriach osiągnięć i wyczynów – tym razem na Evereście szukałam czegoś zupełnie innego, intymnego, osobistego. Zwykła droga, właśnie to mi odpowiadało, nie miałam zamiaru ryzykować. Przede wszystkim nie chcę robić tego Jeanowi-Christophe’owi. Myślę, że wcześniej być może za mocno się angażowałam. Wypadek, śmierć Tomka boleśnie przypomniały mi, jak kruche jest życie.

Wyruszyłam na Everest spokojnie, bo szukałam już czegoś innego. Nie byłabym dziś w stanie znów związać się z kimś liną i ruszyć na trudną drogę, a już na pewno nie mogłabym za nikogo brać odpowiedzialności w Himalajach.

Jest mi też lżej, bo w końcu opisałam to, co wydarzyło się na Nanga Parbat; własnymi słowami opowiedziałam o naszej podróży, o naszych przekonaniach, naszej walce, krok po kroku przedstawiłam fakty, o których nie pisano w gazetach, a które składają się na prawdę o naszej wspinaczce. Byłam to winna Tomkowi.

25 stycznia 2018, Nanga Parbat (Pakistan), obóz IV

Dopiero świta, a wierzchołek grani Mazeno już lśni w ostrych promieniach słońca. Światło jakby wydobywało się z otchłani. Krajobraz się otwiera, niebo z szarego zmienia się w niebieskie. Zapowiada się ładny dzień. Nareszcie! Zła pogoda na trzy tygodnie zatrzymała nas w Kutgali, 3800 metrów nad poziomem morza. Nad Nangą szalał jet stream, na wysokości 6500 metrów szybkość wiatru nie schodziła poniżej 70-80 kilometrów na godzinę, wyżej mieliśmy zaś burzę i wiatr sięgający 150 kilometrów na godzinę. Dzisiaj wreszcie wyruszamy na szczyt Nanga Parbat!

Idziemy do przodu, ja pierwsza, Tomek za mną. Powoli, spokojnie. Doceniam te chwile. Nie muszę się koncentrować, działam automatycznie, w głowie mogę mieć pustkę.

Czterdzieści pięć dni wcześniej wylądowaliśmy w Islamabadzie, miesiąc temu znaleźliśmy się w Himalajach, u podnóża dziewiątego pod względem wysokości szczytu na świecie – 8125 metrów nad poziomem morza. Jego imię oznacza „nagą górę”, inne nazwy to Diamir, czyli „król gór”, albo „zabójcza góra”, ponieważ ponad trzydziestu alpinistów zginęło na jego ścianach, zanim w 1953 roku zdobył go Austriak Hermann Buhl.

Tomek podejmuje już siódmą próbę wejścia na Nanga Parbat, ja – czwartą. Wspólnie wchodzimy po raz trzeci: zimą 2015 roku wspięliśmy się na 7800 metrów, w 2016 roku na 7500. Dwa razy pokrzyżowała nam szyki zła pogoda.

Tuż przed szóstą rano z obozu IV wysłałam SMS-a do mojego męża Jeana-Christophe’a. Wbrew umowie z naszym agentem Alim zostawiłam mój telefon satelitarny Thuraya w bazie, bo nie mamy generatora, żeby go ładować. Używam za to funkcji „wiadomość” w komunikatorze satelitarnym inReach. Wiadomości muszą być lakoniczne, mogę wystukać jeden po drugim góra sto sześćdziesiąt znaków. „OK jesteśmy w formie próbujemy dziś jeśli pogoda dobra jak nie to schodzimy”. Wymieniliśmy informacje o pogodzie z moim przyjacielem Ludovikiem, który zawiaduje trasą naszej wyprawy z Gap, gdzie mieszka, oraz z Anną, żoną Tomka.

Wyruszyliśmy dopiero o 7.30, czyli z małym poślizgiem – Tomek nie mógł ogrzać stóp, a to koniecznie trzeba zrobić przed wyjściem. Użyliśmy kuchenki do rozmrożenia botka wewnętrznego i samego buta. Gdy wkładał jedną stopę, ja rozgrzewałam mu drugą. Długo i mało skutecznie. Z jednej strony pocimy się, z drugiej – temperatury są bardzo niskie, więc buty zamarzają od wewnątrz i na zewnątrz, trudno utrzymać ich suchość. Nawet gdy idziemy, nie jesteśmy w stanie ich ogrzać. W 2015 roku Tomek zapłacił na Nandze wysoką cenę – odmroził sobie nogi. Naszym mottem w tym roku jest więc ochrona i izolacja butów przed wilgocią! Trzymamy botki w śpiworach, żeby przez noc je wysuszyć i utrzymać ich odpowiednią temperaturę. W Islamabadzie rozważaliśmy również owijanie, od wysokości 5800 metrów, stóp folią aluminiową jako izolatorem. Dziś właśnie testujemy tę metodę. Tym samym łamię jedną z moich zasad: „Nie próbuj niczego nowego w dniu, gdy atakujesz szczyt”. Odkąd wyszliśmy z namiotu, gryzę palce ze złości! Folia wydaje się mrozić palce u stóp, zamiast je izolować. Trudno, wyruszyliśmy, trzeba iść i już. Jeśli zrobi mi się za zimno, usunę folię. Tom nie narzeka, może u niego działa to dobrze.

Rzeczy zostawiliśmy w obozie IV na wysokości 7300 metrów – w szczelinie, w której założyliśmy biwak. Musimy więc wejść na szczyt i zejść stamtąd za dnia. To najlepszy etap wspinaczki – nie dźwigasz już plecaka, nie trzeba przenosić rzeczy z obozu do obozu. Niesiemy tylko litr wody, trzy zbożowe batony, maski, kamery GoPro, leki na chorobę wysokościową dla nas dwojga, mój telefon inReach, parę rękawiczek i parę rękawic ekspedycyjnych.

Rozkoszujemy się lekkością powietrza, naszych ciał, nagle odzyskaną zwinnością ruchów. Można jednak mieć sprzeczne wrażenia – bez plecaka człowiekowi zdaje się, że frunie, z drugiej strony wysokość ciąży jak ołów.

Nie rozmawiamy, oszczędzamy powietrze. Ciszę zakłócają tylko nasze oddechy, nasze ruchy i lekki świst wiatru, który słyszymy przez puchowy kaptur i wiele warstw pod nim: kominiarkę, czapkę, kaptur z polaru, kaptur z mikrofibry. Od czasu do czasu odzywamy się do siebie, żeby nie tracić kontaktu:

– W porządku, Tom?

– Tak, w porządku, Éli.

– OK, świetnie!

Tu nie używa się długich zdań. Tak rozmawialiśmy wcześniej, gdy wypracowywaliśmy nasze kody komunikacji i zasady bezpieczeństwa. Oboje wiemy, że jesteśmy tu sami, nie mamy żadnego wsparcia ani drogi ewakuacji, możemy liczyć tylko na siebie nawzajem. Często dyskutowaliśmy o tym z Tomkiem.

Przekraczamy wielką szczelinę. Włącza mi się wewnętrzny metronom, łapię rytm, przyspieszam, biegnę. Taki mamy w górach zwyczaj. Tom jest jak traktor, diesel, ja raczej jak nerwowy, szybki motor. Ja mogę rano ruszyć prędko, bez rozgrzewki; on lubi chodzić sam, rozmawiać z Fairy, bóstwem Nanga Parbat, wspinać się w powolnym rytmie. Ja też lubię iść naprzód samotnie, czasem przy świetle mojej czołówki lub księżyca, czasem w krzepiących promieniach słońca – wtedy mogę dać upust emocjom, które skrywam, gdy jesteśmy we dwoje. To chwile, kiedy oddaję się marzeniom, snuję plany, w zachwycie pogrążam się w tym lodowcowym cyrku, w tym rozkosznym chłodzie śnieżnego bezmiaru.

Jesteśmy z Tomkiem dumni, że znów próbujemy zdobyć tę górę w stylu alpejskim, na lekko^(). Chcemy się wspiąć i zejść bardzo szybko, bo w rozrzedzonym powietrzu nasza wydolność maleje. Nie zostawiając za sobą żadnych śladów, bez pomocy z zewnątrz, bez butli tlenowej, w zgodzie z naszą etyką, naszą filozofią gór. W czasie poprzednich wypraw na Nangę zdobyliśmy dogłębną wiedzę zarówno o tej górze, jak i naszych możliwościach na takich wysokościach. W tego typu wspinaczce partnerzy od liny muszą być ze sobą zespawani, muszą się uzupełniać. I my z Tomkiem tacy jesteśmy. Gotowi motywować się nawzajem. O wszystkim decydujemy wspólnie, działamy po prostu, szczerze, bez gierek. Gdy któreś z nas poczuje się gorzej, szybko zawracamy – nikt nie ma pretensji, nikt nie czuje się winny.

Warunki pogodowe są tutaj trudne, zwłaszcza że ta zima jest mroźniejsza niż inne. Wiemy więc, że nie mamy prawa popełniać błędów. Ale często sobie powtarzamy: „Dzień był trudny, ale i tak łatwiejszy niż dzień w pracy tam na dole!”. Jest ciężko, ale my to lubimy, zresztą największą satysfakcję przynosi nam właśnie wysiłek, przekraczanie własnych ograniczeń. Panuj nad ciałem, staraj się nie zwracać uwagi na pierwsze oznaki bólu, idź naprzód, nie poddawaj się, nie słuchaj wewnętrznego głosiku, który odzywa się od czasu do czasu: „Co ty tu w ogóle robisz? To jest bez sensu, przestań!”.

Docieramy pod piramidę szczytową. Jest ogromna. Na razie wciąż trawersujemy podstawę ściany. Robi się bardziej stromo, lodowiec jest spękany. Obchodzimy kilka szczelin. Z daleka lodowce zawsze wydają się płaskie i łagodne, ale z bliska wyglądają zgoła inaczej. Na szczęście tej zimy napadało niedużo śniegu i wiatr wszystko zmiótł. Szczeliny są otwarte, widoczne jak na dłoni.

Dostrzegamy resztki starej poręczówki. Ślad czyjejś bytności wyłaniający się spod stopionego lodu? Od wczoraj góra jest inna. Dotąd wędrowaliśmy po dziewiczym terenie, teraz spotykamy ślady różnych ekspedycji przechodzących tędy przez wiele lat. Wczoraj dostrzegliśmy namiot w obozie IV na drodze klasycznej, poniżej naszego obozu. Dziś ta lina i resztki namiotów. Ślady uspokajające, lecz także mylące.

Parę kroków dalej inne liny, znacznie nowsze, takie, jakich używają Szerpowie, HAPsi^(), żeby ułatwić drogę swoim klientom i ją zabezpieczyć. „Widziałeś te liny, Tom? Dziwne, że wciąż tu są po jesieni, co?”. Zimą zwykle są ukryte pod śniegiem, uwięzione w lodzie.

Idę wzdłuż lin, potem na skos, aż do wysepki skał pośrodku zbocza. Zbocze opada i się wznosi, pod stopami widzę przepaść. Jest rozległa. Gdzie teraz iść? Na szczęście za wysepką liny ciągną się dalej, wskazując mi drogę. Nie używam poręczówek, nie mam do nich zaufania. Trawersuję lodowe zbocze, używając raków i czekanów. Lód jest twardy. Dwa razy, wbijając „dziabki”, odkruszam jedną czy dwie oszronione tafle lodu. To znak, że lód jest zły. Dalej znów śnieg. Rzucam okiem na Tomka, jest niedaleko. Poczekam na niego w słońcu, tutaj jest za zimno! Trawers jest bardzo długi, trzeba przejść kilka kilometrów, więc metry dzielące nas od szczytu zdobywamy z trudem.

10.45, 7500 M N.P.M.

W końcu docieram w słoneczne miejsce – błogosławione ciepło! Odpoczywam i poświęcam zbożowy batonik, by uczcić tę chwilę. Jest przepięknie. Twarz pokrywa mi szron, szczęki całkiem zesztywniały, jakby zacementowane porannym chłodem i lodowatym wiatrem.

Dobija do mnie Tomek. Wszystko z nim w porządku, świetnie wygląda ze swoją oszronioną brodą. Czujemy się dobrze. Niebo się odrobinę zasnuło, temperatura wciąż spada. Postanawiam ruszyć dalej, ale po kilku metrach uświadamiam sobie, że mimo zdradzieckiej zasłony chmur promienie są bardzo ostre. Otwieram plecak, zakładam maskę. Odwracam się:

– Tom, wkładasz maskę? Uważaj na słońce!

– Dobra, Éli, nie martw się!

Idę dalej w swoim tempie, Tomek podąża kilkadziesiąt metrów za mną. Jesteśmy dwiema samotnymi wyspami na bezmiarze góry, lecz nie boimy się jej, wręcz przeciwnie. Uwielbiamy tę nieograniczoną wolność! Po to tu jesteśmy.

Idę w stronę śnieżnej grani i przełączki, na prawo i w górę ku szczytowi. Chcę tam na chwilę podejść. Tom krzyczy, żebym skręciła w lewo, że szczyt jest z tamtej strony. Wiem, wiem, Tomek, tylko rzucę okiem, co tam dalej jest. Intryguje mnie ten skalisty szczyt w oddali. Chcę objąć wzrokiem, ocenić bezmiar tego miejsca. Idę kawałek za przełączkę, żeby mieć lepszy widok. Wciąż ta cholerna mania, którą mam od dziecka – zobaczyć, co jest wyżej albo po drugiej stronie, a nuż widać tam co innego! Pasę oczy. Na horyzoncie odcina się od tła grań Mazeno. Na niebie iskrzące się drobinki odtańcowują swój świetlisty balet. Dmący wiatr wymiata w dali śnieżne chmury. Widzę to, ale nie słyszę, opatulona, odizolowana w moich licznych czapkach, kominiarkach i kapturach. Na chwilę zanurzam się w tym pięknie.

Mamy szczęście – odkąd na twarze padają nam promienie słońca, jesteśmy pod osłoną nieba. Wracam na trasę i zatrzymuję się, czekając na Tomka. Piję, jem batonik.

Jesteśmy na ponad 7500 metrach nad poziomem morza. Dla alpinistów to symboliczny próg, wchodzimy w tak zwaną strefę śmierci. Nie lubię tego pojęcia, a jednak dziś przywiązuję do niego wagę. Aklimatyzacja nie przebiegła najlepiej, pogoda pokrzyżowała nam plany. Czuję się dobrze, znam możliwości mojego ciała. Ale wciąż wsłuchuję się w sygnały, które mi wysyła. Jestem głodna, to dobry znak!

Topo mam w głowie, od wyjścia z bazy wdrukowane w pamięć: „po śnieżnej rampie w skos do góry ku przełączce, następnie skosem w lewo, aż do ujścia rozszerzającego się kuluaru, nim po prawej prosto lekko w prawo, potem trawers w prawo przed wyjściem, wreszcie mikstowym terenem skosem w prawo na szczyt”.

Tutaj, pośród śniegu i lodu, to wszystko nie wydaje się już takie proste. Rozeznanie się, zbadanie terenu i podjęcie decyzji wymagają dużej koncentracji. Wymiary i odległości wydają się inne, punkty orientacyjne znikają. Nawet w Alpach łatwo się zgubić mimo bardzo szczegółowych topo i logicznych dróg wspinaczkowych. A przecież teraz jesteśmy w królestwie bezmiaru; niekończących się ścian, pól lodowych, latami wygładzanych, polerowanych przez śniegi i wiatry, oraz skalnych i skalno-lodowych występów...

Pośrodku piramidy wchodzimy od razu w mikstowy teren w osi szczytu. Musimy lawirować między śnieżnymi rampami, patrzeć, gdzie teren puszcza. Musimy szukać, nawigować, podchodzić, schodzić, wspinać się, znów schodzić, trawersować, balansując na przednich zębach raków, chwytać skaliste występy końcami palców w rękawiczkach, dbać o przyczepność, żeby bezpiecznie wykonywać te akrobacje.

Ogrom tej góry zadziwia, nie wyobrażałam sobie czegoś takiego. Z Tomkiem regularnie wymieniamy spojrzenia, komunikujemy się na odległość. Dzielę się z nim wątpliwościami dotyczącymi trasy. Ma do mnie zaufanie, zgadza się i idzie za mną.

Maksymalna koncentracja, nie dbam o nic więcej. Ograniczam pole widzenia do pięćdziesięciu metrów, patrzę w górę na ścianę albo za siebie, żeby sprawdzić, czy Tomek wciąż idzie z tyłu. Skała jest zwarta, to mieszanka granitu, gnejsu i pegmatytu. Raki zgrzytają na skalistych występach, teren podnosi się, im wyżej, tym większe trudności. Czyszczę zaśnieżone chwyty. Bogu dzięki wciąż nie ma wiatru. Kiedy odwracam się, żeby spojrzeć na Tomka i upewnić się, że wszystko OK, mój wzrok zatrzymuje się na grani Mazeno po prawej – oj, widać, że tam mocno wieje!

Lubię te momenty, w których jestem bardzo skoncentrowana, absolutnie spokojna. Skupiam się tylko na precyzji kroków i na chwytach, planuję kolejne ruchy. Czas mija. Powietrze jest coraz bardziej rozrzedzone. Serce bije szybciej, z trudem łapię oddech. Wszystko wokół jest przeskalowane, gigantyczne, oszałamiające.

Od rana radzimy sobie z Tomkiem bez liny, została w obozie IV, bo uznaliśmy, że nie będzie nam potrzebna. Mówimy mało. „W porządku? – Tak. – OK”. Posuwamy się do przodu, każde zamknięte w swojej bańce. Dzieli nas coraz większa odległość.

Tomkowi nie bardzo się podoba ten teren. „Éli! Skręcimy w lewo w kuluar?”. Owszem, ma rację, tracimy w tym mikstowym terenie dużo czasu, powinniśmy iść szybciej. „Let’s go! Tu, gdzie jestem, robi się łatwiej”. Czekam na Tomka na skraju kuluaru poprzecinanego wyrzeźbionymi przez trąby powietrzne twardymi śnieżnymi falami. Wcześniej widziałam coś podobnego tylko raz, pod wschodnim szczytem Annapurny w 2009 roku – przez całe kilometry grzbietu ciągnęły się ponadmetrowe fale zwieńczone setkami puchowych pióropuszy, które opadały białym pyłem na południową ścianę. Widok jest naprawdę poruszający. Tomek dołącza do mnie. W międzyczasie zorientowałam się, jak należy dalej iść.

To znojna praca – wbijam czekan, stawiam kijek, lewa stopa, prawa stopa. Prawie nie robię sobie przerw. Tomek działa inaczej – co trzydzieści, czterdzieści kroków zatrzymuje się, żeby złapać oddech, odpoczywa pół minuty lub minutę. I od nowa.

Po powrocie dowiem się, że właśnie w tym momencie pakistański żołnierz Altaf dostrzegł nas z bazy i wysłał wiadomość do naszego agenta Alego Saltoro. „Są powyżej ośmiu tysięcy metrów. Idą w górę, posuwają się”. Ali informuje o tym Ludovica we Francji, a we Włoszech mojego przyjaciela alpinistę Danielego Nardiego. Wieść szybko rozchodzi się po internecie. Ale morze chmur płynących znad ściany Rupal zalewa grań Mazeno i dociera do doliny Diamir. Już nas nie widać z dołu, my też tracimy widoczność. Zostaliśmy na tych wysokościach zupełnie sami.

Kuluar unosi się nieco w górę, fale wyrzeźbione w lodzie przez wiatr robią się coraz bardziej niezwykłe.

Temperatura jest łagodna, wciąż czuję się dobrze. Błądzę wzrokiem dookoła, spojrzenie zatrzymuje się po lewej, na dwóch kamiennych kopczykach na poziomie grani – te kopce przyciągają jak magnes, dekoncentrują mnie. Odwracam się, żeby zobaczyć, dokąd dotarł Tomek.

Słońce jest coraz ostrzejsze, a lazurowobłękitne dotąd niebo staje się żółtawe. Pewnie robi się późno. Promienie oświetlają Nangę, jedyny szczyt wyłaniający się zza morza chmur. Po grani Mazeno hula wiatr, a piramidę szczytową okalają sunące jeden za drugim obłoki. Krajobraz jak z bajki. Niewiele dzieli nas od ostatniego szczytowego trójkąta. Ale która może być godzina? Włączam inReacha, sprawdzam wysokość i czas, czytam dwie wiadomości, które tymczasem przyszły – od mojego męża i od Ludo. Ale wstukanie odpowiedzi to zadanie zbyt pracochłonne na tej wysokości. Ręce już mnie pieką, choć rękawiczki zdjęłam tylko na chwileczkę, gdy włączałam aparat. Żeby uspokoić bliskich, podaję jedynie suche dane – 8036 metrów, 17.15. Nieźle, jeśli chodzi o wysokość, ale timing słaby... Straciliśmy czas w mikstowym terenie poniżej, za bardzo lawirowaliśmy, to jasne! A nasz obóz IV założyliśmy daleko od szczytu. Ale wczoraj nie mieliśmy wyboru – tonęliśmy w mokrej śnieżycy, nie było zupełnie nic widać. Nie dało się wtedy dotrzeć do podnóża piramidy.

Po dziesięciu godzinach marszu od szczytu dzieli nas dziewięćdziesiąt metrów. Wyłączam komunikator, wkładam go do kurtki, aby oszczędzać baterię. Ryzykując odmrożenie palców, próbuję szybko uwiecznić tę niesamowitą atmosferę! Wyciągam kamerę i filmując, zastanawiam się, jak dalej iść. Zwierzam się mojej kamerze. W czasie ekspedycji stała się powiernicą, która pomaga mi lepiej znieść samotność. Widzę, że Tomek idzie w swoim tempie, nic mu nie jest. Cieszę się, że jest dziś w dobrej formie, bo od połowy stycznia miał kłopoty z trawieniem. Poziom higieny w bazie był problematyczny dla naszych wyjałowionych żołądków – nasz kucharz Sharkan przygotowywał posiłki na ubitej ziemi, brudnymi rękami zagniatał ciasto i robił placki ćapati, kroił mięso i rozpalał ogień. Woda była czasami ledwo zagotowana. Tomkowi, z natury bardzo odpornemu, po raz pierwszy zaszkodził ten brak higieny – był w kiepskim stanie i zaczynał mieć na tym punkcie obsesję. Żywił dziwaczne przeświadczenie, że misją Sharkana jest przeszkodzenie mu w zdobyciu szczytu, więc przyczyną zaburzeń trawiennych jest pieczony przez niego chleb! Nigdy wcześniej nie widziałam Tomka w takim stanie, ale od kiedy Simone Moro „ukradł” mu górę, robiąc w lutym 2016 roku pierwsze zimowe wejście na Nanga Parbat^(), Tomek stał się markotny i zgorzkniały. Ocierało się to o paranoję. Wydawał się też przygnębiony, bardzo się moim zdaniem zmienił. W obozie bazowym cierpiałam z powodu tej ciężkiej atmosfery i rozpaczliwie próbowałam sprawić, żeby odzyskał rozsądek, wrócił do rzeczywistości.

Na szczęście po dotarciu do obozu II, na wysokość 6600 metrów, i całodziennym wypoczynku 22 stycznia jakby całkiem ozdrowiał, zaczął lepiej jeść, znów się uśmiechał i podśpiewywał.

Słyszę skrzypienie jego raków. Krzyczę do niego:

– Tom, jak się czujesz?

– W porządku. A ty?

– Ja super. Tom, co robimy? Jest 17.15 i jesteśmy na 8036 metrach. Chmury zaraz dotrą do grani Mazeno. Nic nie będzie widać. Jak uważasz? Idziemy dalej czy schodzimy? Mróz będzie tęgi, a dotrzemy tam dopiero w nocy.

– Idziemy dalej. Już nie jest daleko. I nie jest bardzo zimno.

Gdyby któreś z nas się wahało lub przedstawiło argumenty przeciw dalszemu wchodzeniu, zaraz byśmy się wycofali. Ale oboje złapaliśmy wiatr w żagle i nie roztrząsamy naszej decyzji. Tomek jest zmotywowany, ja też. Zdaję sobie sprawę z tego, jak jest późno, że nadchodzi noc, on z pewnością też to wie, ale ochota i emocje wygrywają. Mam doświadczenie nocnego zejścia z Lhotse (8516 metrów), wyniosłego sąsiada Everestu, w maju zeszłego roku. Pamiętam ogromną radość oraz to, że wieczorem temperatura była wyższa niż na początku dnia. Mówię więc sobie, że zimno jest do zniesienia, da się przeżyć. Chmury oczywiście zasłonią widok, ale będziemy w stanie iść dalej. Jesteśmy tutaj, bo podjęliśmy wyzwanie i chcemy dać z siebie wszystko.

Dużo potem myślałam o decyzjach, które podjęliśmy tamtego dnia. W górach decyduję nieustannie, szybko analizuję sytuację i znajduję rozwiązania. Ale tam, dziewięćdziesiąt metrów od szczytu Nanga Parbat, wchodziły w grę jeszcze inne kwestie – emocje, jakie czekały mnie na szczycie, przepełniające mnie uczucia, przyjemność, którą czułam. Oraz fakt, że to wejście miało dla mnie szczególne znaczenie. Sądzę, że Tomek odczuwał wtedy to samo co ja, dlatego tak szybko wspólnie postanowiliśmy kontynuować.

Idziemy kuluarem, tak samo monotonnie jak wcześniej. To długa wspinaczka. Droga zdaje się nie mieć końca, szczytu wciąż nie widać. Jest intensywnie, magicznie. Bacznie śledzę mgłę zasnuwającą całą dolinę, boję się, że nagle otoczy nas ze wszystkich stron i rozdzieli. Chwilowo jednak jej waciane łapy nie są w stanie nas pochwycić.

Cienie rozciągają się i wydłużają. Niebawem słońce pójdzie spać, a chłód stanie się ostry i przenikliwy, ale na razie podziwiamy olśniewający zachód słońca. W całym moim życiu himalaistki nie widziałam tak pięknego widowiska. Czysta magia. Ocean bawełnianych chmur pokrywa wszystkie góry z wyjątkiem majestatycznej Nangi, rozdzierającej swym wierzchołkiem purpurowe niebo. I nagle w jednej chwili róż przechodzi w zimny błękit, a przyjemna atmosfera zmienia się w przejmujący mróz.

Wbijam raki w twardy, nawiany śnieg. Kilka metrów wyżej widzę dalszą drogę. Posuwam się powoli, nie myślę o niczym, działam w trybie niemal automatycznym.

Teren staje się bardziej suchy, mikstowy. Jesteśmy po lewej stronie szczytu. Trawersujemy w górę na prawo. Zapada noc. Wyciągam czołówkę. Czekam na Tomka. Wszystko tonie w półmroku, szczegóły się zacierają. Pole widzenia ograniczone mam do wiązki światła latarki sięgającej dwadzieścia metrów w przód. Twarz Tomka pokrywają oszronione płatki. Mimo zesztywniałych szczęk udaje nam się wypowiedzieć kilka słów:

– Wszystko w porządku?

– Tak.

– Dobrze się czujesz? Nie za zimno?

– Szczypie, ale da się wytrzymać!

– Idziemy dalej?

– Tak!

Każdy kolejny metr to małe zwycięstwo, każdy krok to sukces. Ledwie zipiemy, ale oboje wznosimy wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu.

W tym momencie zdaję sobie sprawę, że zdobędziemy szczyt. Dla mnie to zwieńczenie ponad dekady marzeń, fantazji i pytań. W sierpniu 2008 roku, kiedy wyprawiłam się na Baltoro i po raz pierwszy znalazłam się na wysokości ośmiu tysięcy metrów, w drodze ze Skardu do Islamabadu przeleciałam nad Nanga Parbat. Imponująca, doskonała masa lodu, przepiękne linie, poszarpane granie. Od razu zapałałam uczuciem do tej niezwykłej góry, nie mogłam oderwać wzroku od wspaniałego bezmiaru śniegu i skał.

Zdobyć ten szczyt zimą? Nierealne, niemożliwe – tak sobie wtedy mówiłam. Wydawało mi się, że świat ośmiotysięczników w zimie jest dla mnie niedostępny. Jednak fakt, że to miejsce było tak nieznane, rodziło tyle pytań, tylko rozbudzał moją ciekawość. Pięć lat później uznałam, że jestem gotowa zmierzyć się z tą górą o jakże bogatej historii, z himalajskim gigantem, z jednym z najpiękniejszych moim zdaniem szczytów. Oto pojawił się przede mną ekscytujący i ambitny cel: pierwsze w dziejach zimowe wejście w alpejskim stylu na Nanga Parbat.

Fascynują mnie Himalaje zimą. Zimowa wyprawa tam to dla mnie najwspanialsza rzecz, jaką można robić w górach, przygoda ekstremalna. Kiedyś, po kolejnym powrocie z Nangi, napisałam: „Na tej górze każdy dzień jest nagrodą, krokiem w nieznane, krokiem na drodze odkrywania siebie i swoich możliwości. Chwytaliśmy chwile, w których serce jest tak przepełnione radością życia, że nie chce już niczego więcej”. W takich miejscach wraca dziecięce oczarowanie światem, jak gdyby się go na nowo odkrywało.

W styczniu 2013 roku wyruszyłam w stronę Nangi z Danielem Nardim. Budżet jak zwykle mieliśmy bardzo ograniczony. Po tylu latach marzeń o zdobyciu tej góry zimą chodzenie po jej stokach było jak magia. Na każdym kroku sił dodawało mi to, co widziałam i czułam. Dwa razy, w odstępie kilku dni, próbowaliśmy w stylu alpejskim wejść Żebrem Mummery’ego. Porywaliśmy się na próbę przejścia zimą drogi niezdobytej nawet latem! Pokonała nas zmienna pogoda, silny wiatr i śnieg. Odkryłam jednak wtedy zimową himalajską samotność, wszechogarniający, niepokalany chłód, w którym życie zwalnia rytm i powoli płynie w ciszy. Świat skamieniały z zimna, omiatany wichrami. Wróciłam oczarowana, zafascynowana zimowymi Himalajami w ogóle, a szczególnie zakochana w Nandze, tej perle gór!

W 2015 roku wróciłam tam z Tomkiem. Dotarliśmy w alpejskim stylu do wysokości 7800 metrów, drogą Messnera z roku 2000, bez poręczówek, bez Szerpów, HAPsów, bez tlenu. Sami powyżej sześciu tysięcy metrów przez cztery czy pięć dni, w straszliwym chłodzie, walczyliśmy ze wszystkich sił z żywiołami. Jednak na wysokości 7800 metrów wciąż zmieniająca się pogoda zmusiła nas do odwrotu. Rok później znów tam byliśmy. Ale tym razem z bazy wyruszało wiele wypraw, wszystkie napędzane pragnieniem dokonania pierwszego zimowego wejścia. Nie podobała mi się panująca wtedy atmosfera, ludzie nie rozmawiali ze sobą szczerze, wszyscy podejrzliwie obserwowali pozostałych. 23 stycznia dotarliśmy z Tomkiem na wysokość 7500 metrów, ale ekstremalne zimno (minus 50 stopni) kazało nam zawrócić, nie wchodzić w tych warunkach na trudną drogę, zwłaszcza że nadciągał jet stream. Pójście dalej mogło oznaczać drogę bez powrotu.

Jeśli chodzi o Tomka, to już sześć razy odwiedzał Nangę zimą – chciał zbliżyć się do bóstwa, które go fascynuje, do wróżki Fairy.

A dzisiaj nareszcie dotrzemy na ten wymarzony szczyt! Serce wali mi jak szalone. Zalewa mnie potężna fala uczuć. Chciałabym krzyczeć z radości, ale w tym przeraźliwym mrozie głos więźnie w gardle. Chciałabym płakać, ale łzy natychmiast zamarzają.

Ostatnie metry. Czuję, że wiązka światła z czołówki idącego za mną Tomka oddala się. Noc między nami gęstnieje. Ale wciąż dostrzegam, choć coraz słabiej, ten punkt orientacyjny, to światełko. Docieram do przełączki. Lodowata wichura owija się wokół mojej szyi, przewierca kości do szpiku, zdrapuje mi skórę, wyszarpuje z twardego śniegu garście krupy i rzuca nimi prosto w twarz. Te opiłki mnie ranią, rozcinają zaciśnięte powieki. Nigdy w życiu nie było mi tak zimno. Przyspieszam, nie mogę tu wytrzymać. Wciskam brodę głębiej w kołnierz kombinezonu. Zapinam kaptur. Każdy metr do przodu to nowe zwycięstwo nad sobą samą. Oddycham pospiesznie, żeby szybciej się przemieszczać, więc w tym rozrzedzonym powietrzu wkrótce zaczynam się dusić. Mięśnie natychmiast się kurczą. Sunę jak Robocop, uciekam coraz wyżej.

Może być mniej więcej osiemnasta. Osiemnasta trzydzieści? Albo później, nie wiem. Dysząc, przechodzę ostatnie metry, docieram do stosu kamieni, z którego wyłania się słupek owinięty poręczówkami. Szczyt!

Padam na kolana, odwracam się plecami do wiatru, by ochronić się przed lodowatymi podmuchami. Walę się rękami w ramiona, uda, łydki, próbując się trochę ogrzać. Dyszę. Wiatr lśniącymi smugami śniegu rysuje w powietrzu wzory. Uspokajam się, oddycham głęboko. Jestem między dwoma światami, między ziemią a niebem. Grawitacja mocno trzyma moje kolana na ziemi, ale dłonie dotykają nieboskłonu.

Upajam się tym miejscem, poczuciem pełni. Po długim dniu walki w końcu trafiłam między gwiazdy.

Czekam na Tomka, widzę przybliżające się światło jego czołówki. Jest bardzo blisko. Trzęsę się z zimna, brutalnego, przerażającego, ale w środku jestem jakby znieczulona – znieczulona przez całe lata marzeń i przez ten przenikliwy chłód. Trudno mi odróżnić sen od jawy. I tylko walka, którą toczę, żeby się rozgrzać, potwierdza, że ta sytuacja jest prawdziwa, że to wszystko nie jest fantazją. W poświacie latarki widzę, jak oszronione, zmumifikowane przez mróz flagi modlitewne tańczą na wietrze.

Jestem zimą na Nanga Parbat, na szczycie góry, w której zakochałam się dziesięć lat temu! Nie wyjmuję z plecaka ani inReacha, ani GoPro – musiałabym zdjąć rękawiczki, a tego nie chcę, nie dam rady. Jestem przemarznięta do szpiku kości. Wolę poczekać, aż dotrze tu Tomek – wtedy uwiecznię tę chwilę, a przede wszystkim mocno się uściskamy. Nareszcie, nareszcie mamy naszą Nangę! Pragnęliśmy tego przez lata, tak bardzo chcieliśmy tu dotrzeć! Ten dzień był taki długi i taki trudny!

Jak zawsze, kiedy docieram na szczyt, przez kilka minut nie myślę o niczym, po prostu sycę się tymi niezwykłymi miejscami. W czasie wspinaczki czasem ogarnia mnie niepohamowana radość, przetaczają się przeze mnie lawiny uczuć, serce mi wali, krzyczę i płaczę z zachwytu. Na szczycie przeciwnie – nigdy nie daję się porwać emocjom. Panuję nad sobą, trzymam się ziemi, nieświadomie narzucam sobie tę zasadę, ponieważ wiem, że szczyt tak naprawdę osiąga się dopiero po zejściu na dół. Smakiem szczytu delektujesz się dopiero po powrocie do bazy, gdy minie zagrożenie i opadnie adrenalina. Tak jest za każdym razem.

Na razie myślę o zejściu, które będzie przecież jeszcze trudniejsze. Koniec nastąpi dopiero wieczorem, gdy dotrzemy do obozu IV, a właściwie jutro, kiedy znajdziemy się w bazie. Dopiero tam będziemy mogli mówić o szczycie, nie wcześniej.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: