Przeżyj rok w średniowieczu - ebook
Przeżyj rok w średniowieczu - ebook
PRZEŻYJ PRAWDZIWĄ PODRÓŻ DO PRZESZŁOŚCI
Średniowiecze niezmiennie fascynuje i ciekawi. Teraz masz okazję przeżyć cały rok, miesiąc po miesiącu, w tej intrygującej epoce, która do dziś rozpala wyobraźnię!
W upalny lipcowy dzień wybierz się na spacer po średniowiecznym mieście. Zajrzyj do ówczesnych domów, poznaj ich mieszkańców.
Podróżuj w średniowiecznym stylu, na swej drodze spotykaj kupców i pielgrzymów. Staw czoła rabusiom. Posłuchaj pieśni trubadurów.
Dowiedz się o panujących przesądach dotyczących ślubów. Odkryj, na jakie choroby częściej zapadano i w jakim miesiącu. Skorzystaj z łaźni, przeżyj wizytę u dentysty i nie daj się położyć na stole chirurga.
Poznaj odpowiedzi na nurtujące cię pytania. Jakie sztuczki przy wypieku chleba stosowali piekarze?Do czego jeszcze średniowieczni używali miodu, oprócz słodzenia? Jak wyglądało życie trędowatych i żebraków? Czy piękne kobiety były uważane za niebezpieczne? Jak broniono zamków przed najazdami wroga?
Autor oprowadzi nas zarówno po chłopskiej chacie, jak i cesarskim dworze. Pokaże zakamarki klasztorów. Opowie o papieżu i wpływie Kościoła na życie ludzi. Zdradzi szczegóły kar i tortur. Pokaże, jak naprawdę wyglądało życie w średniowieczu.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7973-5 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Takiego widowiska mieszkańcy Kolonii nie widzieli od dawna, a mają po temu niebanalny powód: za kilka godzin dotrą do miasta kości Trzech Króli. Sześć tygodni wcześniej wieść tę ogłosił w liście do swoich poddanych sam arcybiskup Rainald z Dassel. Książę Kościoła oznajmił, że wszechpotężny cesarz Fryderyk Barbarossa przekazał mu w darze ten bezcenny skarb chrześcijaństwa, aby pokazał go swemu ludowi i odtąd przechowywał w mieście na chwałę Pana i gwoli rozsławienia, a jakże, własnego imienia. Arcybiskup Kolonii przywiązuje do tych kwestii przeogromną wagę, nie przepuszczając żadnej okazji do pomnożenia swojej władzy. Choć w liście do mieszkańców nie wspomina o tym ani słowem, oni i tak doskonale to wiedzą.
Rainald z Dassel, czytamy dalej w liście podyktowanym skrybie, wciąż przebywa w północnowłoskim miasteczku Vercelli w pobliżu Mediolanu, lecz wkrótce zamierza powrócić ze skarbem do ojczyzny. Chcąc jeszcze bardziej podgrzać atmosferę wyczekiwania, zapewnia, że ów skarb cenniejszy jest niż wszelkie złoto i kamienie szlachetne tego świata. On to sprawi, że Kościół oraz wszyscy mieszkańcy Kolonii się wzbogacą, a chwała po wieczność ozdobi ich imiona. Kolończycy lubią słuchać tak uroczystych obietnic. Arcybiskup nie musi dodawać, że w dniu swego powrotu oczekuje nad brzegami Renu wystawnego przyjęcia. To rzecz oczywista, Kolonia jest największym miastem niemieckim, jej arcybiskup jako władca świecki i kościelny jest najbliższym doradcą cesarza, a tym samym jednym z najpotężniejszych ludzi w Rzeszy.
Powodem dumy mieszkańców Kolonii jest w gruncie rzeczy… wojenny łup. Fakt ten arcybiskup pomija jednak w liście milczeniem, pochodzenie skarbu nie ma zresztą dla zainteresowanych żadnego znaczenia. Najważniejsze, by dotarł do Kolonii. Sam książę Kościoła (być może wiąże się to z charakterem jego urzędu) sumienie ma czyste: książęce nagrody po zwycięskiej kampanii są w XII wieku oraz przez całe średniowiecze rzeczą ze wszech miar zrozumiałą. Lojalni wasale, biorący udział w walce i z odwagą oddający służby swemu feudałowi, uczestniczą także w podziale łupów. Słuszne to i sprawiedliwe. W tym wypadku dary wręcza sam cesarz Fryderyk Barbarossa. A takiego prezentu nie można przecież odrzucić!
Podczas ostatniej kampanii włoskiej cesarz Fryderyk przez dłuższy czas oblegał Mediolan, który – budząc gniew władcy – dołączył do grona jego politycznych adwersarzy. Po raz kolejny monarcha zmuszony był zebrać wojska, aby podtrzymać autorytet swojej władzy nad całą Rzeszą. Kiedy armia cesarska w końcu zdobyła miasto, Barbarossa wydał rozkaz częściowego zburzenia oraz splądrowania Mediolanu. Nie było to co prawda konieczne, lecz jakże w owych czasach powszechne. Kto stanął po stronie zwycięzcy, uczestniczył w podziale łupów – jak Rainald z Dassel, który jako kanclerz nie tylko towarzyszył monarsze w trakcie kampanii, ale także pociągał za polityczne i dyplomatyczne sznurki. Arcybiskup Kolonii otrzymał między innymi rozległe dobra ziemskie na północny zachód od Mediolanu oraz rozdawane hojną ręką relikwie różnych świętych, czczone dotąd w kościołach ograbionego lombardzkiego miasta.
Wśród owych relikwii znalazły się także kości trzech „magów”, astrologów wymienionych w Ewangelii św. Mateusza, którzy podążyli za gwiazdą do żłóbka w Betlejem i ofiarowali nowo narodzonemu Jezusowi złoto, kadzidło i mirrę. Znani są jako Trzej Królowie: Kacper, Melchior i Baltazar. Mimo to w kraju nad Renem nie otacza ich nabożny kult, ich kości są, by tak rzec, zwykłymi relikwiami, stanowiąc dla miasta niewątpliwą, acz nieszczególną ozdobę. Arcybiskup Rainald z Dassel jest wszakże mądrym i dalekowzrocznym człowiekiem, doskonale zdaje sobie sprawę z ogromnego religijnego i symbolicznego znaczenia ich doczesnych szczątków. Z pomocą Trzech Króli zamierza uczynić z potężnej już wówczas Kolonii jedno z najbardziej wpływowych miast europejskich. Książę dobrze wie, że przybywający pielgrzymi przynoszą z sobą nie tylko modlitwy i pobożne myśli, lecz także pieniądze!
W lipcu 1164 roku mieszkańcy nadreńskiej krainy muszą się jednak uzbroić w cierpliwość. Arcybiskup oraz kości „magów” wciąż przebywają w odległej o ponad tysiąc kilometrów północnej Italii. Do pokonania takiego dystansu wyszkolony konny jeździec potrzebuje ponad trzech tygodni – nie licząc dni odpoczynku i zakładając, że będzie się poruszał w płaskim terenie! Droga z Italii prowadzi jednak przez Alpy, stanowiące uciążliwą, choć możliwą do pokonania – szczególnie latem – przeszkodę. Powrót nad Ren dodatkowo się opóźnia, ponieważ arcybiskup zamierza wykorzystać tę podróż także do celów politycznych. Nadkładając drogi, uda się do francuskiego miasta Vienne niedaleko Lyonu, by od burgundzkich biskupów odebrać przysięgę na wierność cesarzowi Barbarossie.
Czy wszystko zakończy się pomyślnie? Arcybiskup musi zachować ostrożność, jeśli chce dotrzeć do Kolonii żywy. Niebezpieczeństwo nie grozi mu wcale ze strony wędrownych rabusiów, którzy będą się wystrzegać rozprawy z dobrze uzbrojoną świtą księcia Kościoła. Już raczej ze strony wrogów politycznych, których arcybiskupowi nie brakuje. Z całym szacunkiem, jest on jednak bezwzględnym, świadomym swej władzy człowiekiem, którego, zdaniem jego przeciwników, należy równie bezwzględnie traktować. Dlaczego by go nie porwać albo nawet się go nie pozbyć? Takie rzeczy się przecież zdarzają na głównych szlakach wędrownych Europy…
Arcybiskup Rainald zyskał sobie wrogów także wówczas, gdy jako powiernik cesarza przyczynił się do wyboru antypapieża. Fakt, że na Tronie Piotrowym zasiadało w owym czasie dwóch papieży, pogrążył Kościół w głębokim kryzysie i doprowadził do gwałtownych reakcji, również w łonie kościelnej wspólnoty. Obaj papieże oraz ich zwolennicy walczą z sobą nie tylko na racje teologiczne, lecz także… z bronią w ręku. W Rzymie arcybiskup Kolonii jest czasem nazywany przez swoich przeciwników mało pochlebnym określeniem _homo perversus_.
Latem 1164 roku jeden z papieży, Aleksander III, wzywa arcybiskupa Reims, by swemu nadreńskiemu adwersarzowi odciął drogę powrotną do Kolonii i wziął go do niewoli.
Rainald z Dassel ma się zatem na baczności; wraz ze świtą oraz szczątkami Trzech Króli bez przeszkód kieruje się w stronę ojczyzny. Przez Burgundię dociera do brzegów Renu, po czym płynie w dół rzeki aż do Kolonii. W trakcie trwającej dokładnie sześć tygodni wyprawy przebywa średnio 33 kilometry dziennie. Ponieważ jednak bierze udział w zgromadzeniach, jak w Vienne, a także zatrzymuje się na kilkudniowy wypoczynek, tempo podróży jest prawdopodobnie znacznie wyższe; alpejskie przełęcze orszak pokonuje znacznie wolniej niż spławny odcinek na Renie. Przyznać trzeba, że jak na wiek XII tak forsowna podróż jest niezwykłym osiągnięciem. Komuś bez wątpienia spieszno było „do domu”. Określenie to rozmija się nieco z rzeczywistością: Rainald z Dassel niewiele czasu spędza w swoim arcybiskupstwie, polityka cesarska wciąż gna go po świecie, zwłaszcza na dwór Fryderyka Barbarossy i do Italii. Tam też, daleko od Kolonii, miał trzy lata później, w 1167 roku, dokonać żywota.
Cesarz Fryderyk Barbarossa przekazał kościołowi w Kolonii święte relikwie Trzech Króli. Portret Fryderyka Barbarossy (w środku) w otoczeniu dzieci.
Mieszkańcy Kolonii z niepokojem wyczekują dnia, w którym relikwie – oraz ich rzadko widywany arcybiskup – nareszcie przybędą do miasta. Niektórzy spośród zebranych owego 23 lipca 1164 roku z pewnością chcieli być świadkami spektaklu, w trakcie którego książę Kościoła wraz z okazałym orszakiem przekroczy bramy miasta. Istotnie, można się było spodziewać wspaniałego przedstawienia. Pozostali pewnie nawet nie wiedzieli, jakiż to religijny skarb sprowadzono z północnej Italii, dali się jednak porwać krążącym po ulicach plotkom. A powtarzano ich tam sporo. I niemal wszystkie historie są prawdziwe, gdyż w świecie, w którym brakuje źródeł pisanych, słowo mówione nie jest traktowane z nieufnością. To opowieści o magicznej mocy relikwii. Wszyscy o niej słyszeli, niektórzy mogą wręcz o niej zaświadczyć: modlitwy wypowiadane przed relikwiami lub nawet ich dotknięcie sprawiają cuda – są źródłem ozdrowień, strzegą przed głodem i śmiercią, zapewniają ochronę plonów przed skutkami groźnych nawałnic albo oręż w walce z demonami, których nieprzebrana czereda krąży po świecie, zwodząc i dręcząc ludzi. Relikwie i święci tworzą duchową przystań dla wierzących oraz stanowią część wielkiego Bożego planu, na którym wspiera się świat doczesny. Cesarz, król, arcybiskup – oni wszyscy działają zgodnie z wolą Boga, relikwie świętych są zaś dla ludzi trwałą opoką, gdyż niezachwiana jest wiara w wielkie czyny świętych.
Ludzie tłoczący się 23 lipca 1164 roku w kolońskich zaułkach przekazują sobie z ust do ust opowieści o cudach za sprawą doczesnych szczątków świętych. Dlaczego tych dawnych historii nie miałyby dziś dopełnić nowe, równie niewiarygodne? Czy wraz z pojawieniem się świętych kości zdarzy się coś niesamowitego? To trzeba zobaczyć na własne oczy! Daje się wyczuć narastające napięcie. Wtem grucha wieść o przybyciu posłańców: Trzej Królowie stanęli pod murami miasta! Duchowieństwo i wierni ruszają odświętnie udekorowanymi ulicami na spotkanie pielgrzymów, o czym będzie można później przeczytać w kronikach; rozbrzmiewają hymny i pieśni. Łącząc się z podróżnymi powracającymi do ojczyzny w uroczystej procesji, razem wchodzą do stojącego pośrodku miasta kościoła św. Piotra, do katedry. Arcybiskup, duchowni oraz bogaci mieszczanie (biednym wolno gromadzić się z tyłu) kroczą za niesionymi na ramionach skrzyniami z kośćmi biblijnych królów. Kacper, Melchior i Baltazar dotarli do Kolonii, tłum wiwatuje, arcybiskup jest zadowolony. Co za dzień!
Tak oto musiał wyglądać ów pamiętny 23 lipca 1164 roku. W Kolonii rozegrała się spektakularna historia Trzech Mędrców. Historia pełna politycznych intryg, militarnej przemocy i religijnych emocji, pełna pragnień – i z pewnością także nadziei na dobre, może nawet lepsze i spokojniejsze czasy. W niniejszej książce winna posłużyć jako preludium do narracyjnej podróży w wiek XII.
Jest to czas przemian, czas przełomu: papież i cesarz walczą o uznanie, kto tak naprawdę jest przywódcą chrześcijaństwa – i w jaki sposób może dochodzić swoich władczych roszczeń. Również książęta domagają się udziału w sprawowaniu świeckich rządów, podczas gdy na kontynencie jak grzyby po deszczu wyrastają nowe miasta. Pewni siebie obywatele chcą współdecydować o sprawach politycznych i gospodarczych. A właśnie miasta stają się ośrodkami, w których ludzie korzystają z dobrodziejstw innowacji, rozwijającego się handlu, a także nowych idei teologicznych i filozoficznych. Jednocześnie Europa wyciąga militarne ramię daleko poza swoje granice, to epoka pierwszych krucjat, w czasie których potężne armie zbrojnych ciągną przez Europę aż do Ziemi Świętej, niosąc śmierć i zniszczenie oraz bezpowrotnie szargając reputację chrześcijan. Czy jednak współcześni rzeczywiście tak to postrzegają?
Niniejsza książka nie skupia się na wielkich indywidualnościach owych czasów, na postaciach cesarzy i królów, papieży i arcybiskupów, nawet jeśli, co oczywiste, pojawiają się na jej kartach, gdyż sprawując władzę świecką i kościelną, w znaczący sposób kształtują życie swoich poddanych. Rzecz raczej dotyczy całkiem zwyczajnych ludzi średniowiecznego społeczeństwa. Jakie prowadzą życie? Jak mieszkają i pracują? W co wierzą? Co jedzą i piją, czego się boją? Jak postępują w razie choroby, jak się chronią przed zimowym chłodem? Jak świętują, w jakich językach rozmawiają, jak umierają? Dlaczego tak niewielu z nich potrafi czytać i pisać – i dlaczego po ulicach Kolonii wałęsają się świnie?
Pod względem geograficznym interesuje nas położona na północ od Alp część Świętego Cesarstwa Rzymskiego, a więc z grubsza obszar, który później będziemy określać jako „Niemcy”. W XII wieku narodowe kategorie wciąż jednak są pojęciem nieznanym; Rzym i Paryż, wschód Europy, a nawet Ziemia Święta tylko czasem przenikają do powszechnej świadomości.
I jeszcze „wskazówka podróżna”: zajmowanie się dziś średniowieczem przypomina mentalną podróż w czasie. Cel przywodzi na myśl odległy świąteczny festyn. A goście z XXI wieku przyjmują wobec niego nader odmienne postawy. Jedni chcą się zabawić i cieszyć barwnym zgiełkiem. Innymi kieruje ciekawość, z zainteresowaniem przyglądają się zdarzeniom. Są też tacy, którzy pragną uciec od własnego świata, mając nadzieję na odnalezienie przepisu na lepsze życie. Jakkolwiek różne kierują nimi motywy, nie mogą jednak zapominać, że podczas tej wizyty zawsze pozostaną obcy. Są gośćmi czasów, których pod wieloma względami nie zdołają pojąć. Łatwo kręcić nosem na zachowania i zwyczaje gospodarzy. Rozsądniej byłoby powściągnąć emocje, słuchać i uważnie patrzeć. Taka postawa jest zarazem najlepszym prezentem, jaki współczesny podróżnik może zabrać z sobą w podręcznym bagażu.
Ruszajmy zatem w drogę, rozejrzyjmy się po ówczesnym świecie, obcym i zarazem dobrze nam znanym, uczestnicząc przez okrągły rok w podróży w czasie do świata średniowiecza.
W. Georgi, Rainald von Dassel, w: Lexikon des Mittelalters , Bd. VII, Sp. 418 n.
J. Oepen, Die Translation der Heiligen Drei Könige, w: L. Becks, M. Deml, K. Hardering (Hgg.), Caspar, Melchior, Balthasar. 850 Jahre Verehrung der Heiligen Drei Könige im Kölner Dom, Köln 2014, s. 12 n.astał upalny lipiec. Byłoby wskazane schronić się w jakimś zacienionym miejscu, może w chłodnym zagajniku. Prawdziwą przyjemnością byłaby też kąpiel w niewielkim strumieniu. Wytchnienie można jednak znaleźć jedynie na wsi, nie w dużym mieście. Letnie dni nie należą tam do przyjemnych. Świeże powietrze jest rzadkością, wokół manufaktur garbarskich i kuśnierskich unosi się silny odór. Wszystko zależy od tego, w której części miasta akurat się znajdziemy; z dala od zakładów rzemieślniczych smród jest oczywiście bardziej znośny. Ulice są pełne odpadków wszelkiego rodzaju, także ludzkich odchodów, pomiędzy nimi błąkają się zwierzęta. Jeśli przez długi czas nie spadnie ani kropla deszczu, co w lipcu dość często się zdarza, a słońce wciąż będzie przypiekać w wąskich zaułkach, miłosierna ulewa nie zmyje najgorszych zapachów, a smród z każdym dniem będzie się nasilać.
Nie, upalny dzień lipcowy w ciasnocie miejskich uliczek z pewnością nie należy do przyjemnych. A może jednak? Gdyby zwrócić się do mieszkańców z pytaniem, czy nie woleliby wyjechać z miasta i osiąść na wsi, odpowiedź wywołałaby nasze ogromne zdumienie. Nie, nie chcą go opuścić. Wielu poświęciło mnóstwo wysiłku, czasu i pieniędzy, by tam zamieszkać. Czemu znów mieliby się przenosić? Nie, mają wyjątkowe szczęście, że mogą żyć w mieście.
Miasto jako miejsce wspólnego życia nie jest wynalazkiem XII wieku. Znali je już Rzymianie; na ziemiach niemieckich, zwłaszcza nad Renem, pozostawili po sobie osady, wciąż zamieszkane i stopniowo powiększane. Xanten, Kolonia, Bonn, Koblencja, Trewir, Moguncja, Wormacja i Spira istnieją od ponad tysiąca lat. Jednak dopiero w XII wieku życie w mieście staje się modne. To dlatego ich liczba stale rośnie: około 1150 roku w całej Europie Środkowej było ich może dwieście, sto lat później już około tysiąca pięciuset. Większość z nich zamieszkuje do 2 tysięcy osób, jedynie kilka dużych miast liczy ponad 10 tysięcy mieszkańców.
Centrum średniowiecznego miasta przyciągało kupców i rzemieślników, na przykład szewców, rusznikarzy, garbarzy, producentów broni. Na ilustracji przedstawienie niektórych zawodów. Nawiązanie do drzeworytów rysowanych i sztychowanych w XVI wieku według J. Ammana.
Centrum miasta to zawsze jeden lub kilka rynków, które przyciągają wolnych rzemieślników i kupców. Miejscowy władca jako założyciel miasta ma nadzieję na czerpanie zysków z handlu. Znakiem rozpoznawczym miast stają się wkrótce miejscowa jurysdykcja oraz przywileje gospodarcze – podobnie zresztą jak miejskie mury, stanowiące niezbędne fortyfikacje.
Największym ówczesnym miastem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego jest bez wątpienia Kolonia z górującym nad okolicą zurbanizowanym centrum; w tej nadreńskiej metropolii mieszka i pracuje około 40 tysięcy ludzi. Lokalni władcy oraz suwereni z całej Rzeszy spotykają się tu regularnie, to tutaj rozstrzygane są kwestie polityczne i dyplomatyczne; przede wszystkim jednak gromadzi się tu pieniądze: do miasta przybywają kupcy z bliska i daleka, niektórzy obrali je nawet za swoją siedzibę. Krzyżują się tu szlaki handlowe i pielgrzymkowe ze wszystkich stron świata, a Renem spławia się ogromną ilość towarów. W takim mieście bez wątpienia można się dorobić fortuny.
Wszelako nie tylko pieniądze wabią ludzi do rozkwitających miast. Często pragną oni zacząć inne, nowe życie, różniące się pod niemal każdym względem od codzienności na wsi. Spotykają się tu obcy, przybyli z odległych części imperium; żyjąc na tak małej przestrzeni, można, ba, trzeba próbować znaleźć sposób na odniesienie sukcesu. To tutaj w razie konieczności wciąż się wymyśla – i wciąż odrzuca – wszelkie nowinki, to tutaj prowadzi się interesy oraz uprawia politykę. Dla prowincjuszy miasto stało się wytęsknionym miejscem urzeczywistnienia ich dotąd niespełnionych pragnień.
Nic zatem dziwnego, że po kraju nieustannie krążą plotki i opowieści o urokach miejskiego życia. I nie chodzi w nich li tylko o perspektywę wzbogacenia się czy chociażby szansę, by zarobić na codzienny chleb i nie głodować. Chodzi raczej o rzecz nienamacalną, zgoła abstrakcyjną, która mimo to stała się marzeniem mieszkańców całego imperium. To tęsknota za wolnością. Wolnością od przymusu, wolnością od feudalnego władcy, od pańszczyzny i zobowiązań – a także wolnością swobodnego poszukiwania własnego szczęścia. Nowego, lepszego życia. Nie uda się go odnaleźć w sąsiedniej wiosce czy pod jarzmem innego feudała – lecz może właśnie w jednym z owych nowych, rozkwitających miast. Z całą pewnością! O tym właśnie głoszą plotki. Kto bez sprzeciwu swojego pana przybędzie do miasta i pozostanie w nim przez rok i jeden dzień, ten „przez nikogo nie może zostać zmuszony do powrotu”. Tak na przykład stanowi prawo miejskie w Hildesheim. Coraz większa rzesza ludzi wyrusza więc w drogę. Niekiedy mają serdecznie w nosie, czy robią to wbrew swoim feudałom, których poddanymi są z mocy prawa. Niektórzy po prostu uciekają, zupełnie świadomie dopuszczając się bezprawia. W odróżnieniu od tych, którzy uważają, że racja leży po ich stronie, i uchodzą przed niesprawiedliwą w ich mniemaniu karą. Mają nadzieję, że schronią się w jednym z miast i będą tam mogli cieszyć się wolnością. Niemal żaden z nich nie umie czytać ani pisać – na tym świecie obowiązuje słowo mówione – niemniej z całą pewnością dotarła do nich wieść, że miasta takie jak Strasburg włączyły do swoich statutów poniższe zapisy.
Jeśli ktoś poza obrębem miasta dopuścił się przestępstwa i z obawy przed swoją przewiną schroni się w jego murach, powinien czuć się bezpieczny. Nikt nie podniesie nań ręki, on sam zaś powinien ochoczo stawić się w sądzie.
Niektórzy władcy gotowi są realizować te i inne obietnice. Dzieje się tak prawie zawsze w wypadku nowych lokacji. Jeśli regent ma zamiar czerpać z niej korzyści, może skorzystać ze swoich uprawnień i nadać jej prawa miejskie oraz związane z nimi przywileje. W zamian spodziewa się wymiernych dowodów wdzięczności: szybkiego rozwoju gospodarczego miasta, którego mieszkańcy nie tylko dochodzą do zamożności, ale także otwierają przed suwerenem nowe perspektywy handlowe, ściągają do kraju zdolnych i ochoczych do pracy ludzi oraz przyczyniają się do wzrostu prestiżu i bogactwa swego władcy. Cóż za wspaniałe perspektywy! – myślał z pewnością Adolf II von Schauenburg, hrabia von Holstein und Stormarn (1128–1164), kiedy w 1143 roku zakładał Lubekę. Słowa o działaniach księcia, zanotowane kilka lat później przez kronikarza Helmolda von Bosau (ok. 1120–1177) na kartach _Chronica Slavorum_, przywodzą na myśl kampanię reklamową przygotowaną z myślą o nowych mieszkańcach:
Ponieważ kraina była opustoszała, wysłał posłańców do wszystkich krajów, do Flandrii, Holandii, Utrechtu, Westfalii i Fryzji, i zaprosił wszystkich nieposiadających ziemi, aby przybyli razem ze swoimi rodzinami. Otrzymają dobre, rozległe i żyzne ziemie, obfitujące w mięso i ryby, słynące z doskonałych pastwisk.
Hrabia wybrał już odpowiednie miejsce, pozostałości opuszczonego zamku w pobliżu rzek Trave i Wakenitz to właściwa lokalizacja dla nowego miasta, które powinno dysponować dogodnym portem. Trudno oszacować, ile osób przybędzie do nowej Lubeki (i jakimi będą się kierować nadziejami), ich liczba pozwala jednak ożywić to miejsce. Ochoczo przyjmują propozycję władcy, lecz – jak to często bywa – niedługo potem zaczynają wysuwać własne żądania. Kiedy kilka lat później nowa osada spłonie, będą się domagać przyznania większych praw, zwłaszcza swobodnego handlu na własnym placu targowym. Piszą do hrabiego Adolfa następujące słowa:
Już od dawna, zgodnie z Waszym postanowieniem, nie mieliśmy w Lubece rynku. Pozostaliśmy w mieście, mając nadzieję na odzyskanie dzięki Waszej łaskawości praw do jego posiadania; nie mieliśmy też sumienia porzucić naszych domów wzniesionych tak ogromnym nakładem pracy. Teraz jednak, gdy domy nasze spłonęły, nie miałoby sensu odbudowywać ich w miejscu, w którym nie możemy mieć własnego targu. Wskaż nam, Panie, zgodnie ze swoją wolą, miejsce pod jego założenie.
Jakże pewni siebie są ci mieszkańcy nowych miast! Szybko zdają sobie sprawę, że od suwerena mogą się domagać znacznych ustępstw. A przynajmniej, jak w tym konkretnym przypadku, próbować je uzyskać. Prawa i przywileje należy gromadzić stopniowo; to zwolnienie z cła, to znów prawo do wolnego handlu, a później prawo do bicia własnej monety. Są to wszystko drobne kroki na drodze ku miejskiej wolności. Miasto staje się tym samym modelem ekonomicznego i politycznego sukcesu tamtych czasów.
Zapewnienie sobie w nim udziału jest wszakże zazwyczaj trudniejsze, niż się z początku wydawało. Ot, zacząć nowe życie, przekraczając jedną z bram miasta? To nie takie proste. Nawet w niewielkich miasteczkach ludzie wcale nie są sobie równi. Są bogaci albo biedni, wykonują szanowany albo nisko ceniony zawód, mieszkają w porządnym domu albo w prostej drewnianej chacie. Niektórzy należą do elity miejskiego społeczeństwa, mają dostęp do biskupa czy suwerena i współuczestniczą w sprawowaniu władzy, inni natomiast parają się nierządem, tolerowanym w miastach (pod rządami mężczyzn), dopóki nie stanie się obiektem powszechnego zgorszenia, na przykład z powodu podejrzenia prostytutek o roznoszenie chorób zakaźnych.
Nawiasem mówiąc, to, kto czym się w mieście zajmuje, nie jest dla pozostałych mieszkańców żadną tajemnicą. Życie w zasadzie toczy się bowiem pod gołym niebem – szczególnie przy suchej i ciepłej aurze, jak w lipcu. Dopóki świeci słońce, ludzie wolą przebywać na zewnątrz, ponieważ domy są niewielkie i jest w nich tłoczno. Za dnia należy cieszyć się światłem, gdyż dla większości mieszkańców oświetlenie wnętrza po zachodzie słońca, na przykład za pomocą woskowych świec, jest po prostu zbyt drogie. Zapadający zmierzch siłą rzeczy kończy ich dzień, czas położyć się spać. A zatem: do łóżka!
Jakiego łóżka? Przeważnie jest to prosty siennik, na którym ludzie kładą zmęczone głowy. Ogromna większość miejskich domów jest nader skromnie urządzona. Kamiennych pozostałości z czasów rzymskich używa się jako fundamentów, jednakże korzenie większości osad nie sięgają starożytności, dlatego dominują w nich proste drewniane budynki. Gdziekolwiek spojrzeć, widać wąskie zaułki, a budynki przypominają domy z bali, nawet jeśli nieliczne z nich mają po kilka pięter. Okna to w zasadzie proste otwory w ścianach, niewielkich zazwyczaj, co zrozumiałe, rozmiarów, do wnętrza mniej lub bardziej swobodnie wnika nie tylko światło, lecz także chłód. Bardzo rzadko przesłaniają je szyby wykonane z drogiego i jakże kruchego szkła; chroniąc się przed zimnem, ludzie zawieszają w oknach drewniane okiennice lub zasłony wykonane ze skór zwierzęcych albo tkanin. Kto w domu gotuje (lub zimą rozpala ogień), oprócz odoru miasta musi nadto znosić gryzący dym, gdyż piece wyposażone w kominy jeszcze się nie rozpowszechniły. Codzienne wietrzenie stało się zatem koniecznością, a najszybszym sposobem jest otwarcie na oścież drzwi.
Przed drzwiami gromadzą się jednak ludzkie ekskrementy. Bo i gdzie miałyby się podziać? Przybysze oraz mieszkańcy miast starają się więc zwracać baczną uwagę na to, gdzie stawiają stopy. Wzroku nie powinni jednak kierować wyłącznie w dół, lecz co pewien czas zerkać także na domy po prawej i lewej, bo nocniki są bezceremonialnie opróżniane wprost na ulice. Łaskawi bliźni sprawdzają, czy ktoś akurat nie przechodzi w pobliżu, zanim produkty układu trawiennego wyleją wprost pod nogi lub na głowy przechodniów. Nie wszyscy jednak są równie taktowni…
W średniowieczu latryny stały się bardzo skutecznym instrumentem higieny. Detal z obrazu Przysłowia Pietera Bruegla Starszego (1559).
W upalnej porze roku fekalia przynajmniej szybko wysychają, tworząc na ulicach mniej lub bardziej trwałą warstwę – wraz z wszelkimi innymi miejskimi odpadami, odchodami wałęsających się zwierząt, obornikiem z prywatnych hodowli, a nawet martwymi kotami lub zużytym opatrunkiem wyrzuconym na ulicę przez chirurga. Wszystko to ludzie i zwierzęta wdeptują każdego dnia w solidne podłoże. Zachowując ostrożność, można dość bezpiecznie wędrować uliczkami; fragmenty brukowane to luksusowy wyjątek, spotykany w kilku zaledwie miastach. Nikt nie chce wdepnąć w coś, co leży lub spływa średniowieczną ulicą. Istnieją sposoby, by tego uniknąć. Na przykład wyłożenie chodnika deskami lub szerokimi, płaskimi kamieniami rozstawionymi w odległości pojedynczego kroku. Dzięki temu przy odrobinie zwinności można uniknąć kontaktu z wszechobecnym brudem. Mimo to wciąż trzeba zachować koncentrację, gdyż także kamienie mogą być pobrudzone i śliskie. A kto się poślizgnie, może nieszczęśliwie paść jak długi akurat w miejsce, które usilnie starał się ominąć.
Biorąc pod uwagę stan miejskich ulic, rzęsisty deszcz w lipcowy dzień przyniósłby ludziom prawdziwą ulgę. Wszelkie odpady gromadzące się przez dni lub nawet tygodnie zostałyby zmyte do rowów i małych strumieni, a tym samym przynajmniej do pewnego stopnia „usunięte”. Jednakże potężna ulewa potrafi też dosłownie zatopić zaułki w błocie. Grunt pomiędzy domami rozmaka, robi się grząski i śliski. Tylko kilka żywych stworzeń doskonale czuje się w takim środowisku. Na przykład świnie. Choć z wyglądu przypominają leśne dziki, nadal są ulubionymi zwierzętami domowymi – i hodowlanymi. Jako wierni towarzysze ludzi przenoszą się wraz z nimi z wiosek do miast; kto tylko może, trzyma jedną lub kilka świń. Co prawda wznosi się dla nich obory (są to zazwyczaj proste szopy), jednak w ciągu dnia zwierzęta swobodnie wałęsają się po zaułkach. W miastach niemieckich nadal toleruje się tę formę hodowli, jakże powszechną na wsi. Coraz częściej słychać też narzekania: obywatele skarżą się u miejskich rajców, że to świnie powodują brud i smród zalegający miasto – pod koniec dnia nawet ubrania są przesiąknięte ich odorem. To jednak wyłącznie problem wytwornych obywateli lub ich małżonek – prości ludzie przywykli do tego, że ich odzienie wchłania takie zapachy…
Rajcy większości miast nie chcą jednak zakazać swobodnego chowu świń. To stary zwyczaj, poza tym te zwierzęta są podstawowym źródłem mięsa dla mieszkańców. Miną więc jeszcze dwa, trzy stulecia, zanim w niemieckich miastach zacznie obowiązywać nakaz trzymania tych zwierząt wyłącznie w oborach. Obywatele o wrażliwych nosach nawet i tym się jednak nie zadowolą; ostatecznie tylko uprzywilejowani mieszkańcy będą mogli hodować świnie, na przykład w Kolonii, począwszy od połowy XV wieku, wyłącznie piekarze oraz browarnicy. Żadna z tych profesji nie wymaga posiadania świń do prowadzenia działalności, niemniej mają one dla ludności szczególnie istotne znaczenie – i dlatego zrobiono dla nich wyjątek. Im większe zresztą miasto, tym poważniejsze problemy ze świniami – i tym szybciej rada miejska reguluje kwestię ich hodowli. Im mniejsza natomiast osada, im bardziej przypomina raczej wioskę niż „prawdziwe” miasto, tym więcej świń wałęsa się po ulicach. Podróżnik odwiedzający ówczesne niemieckie miasto śmiało może przyjąć ich liczbę za stopień jego urbanizacji.
Nie sposób jednak uznać, by mieszkańcy średniowiecznych miast nie zastanawiali się nad tym, jak sobie poradzić z nadmiarem odpadów. Pojawił się nawet niezwykły pomysł wykorzystania nieczystości jako… broni. Tak właśnie zrobili strasburczycy w 1333 roku podczas oblężenia zamku. Najpierw oczyścili swoje domy i studnie, po czym, napełniwszy cuchnącą zawartością beczki, obrzucali zamek tymi „śmierdzącymi bombami”, wykorzystując katapulty. Źródła podają, że oblężeni – co zupełnie zrozumiałe – uznali to za „nader obrzydliwe”.
Kto nie może wylewać pomyj na głowy swoich wrogów – na szczęście dotyczy to większości współczesnych – prędzej czy później będzie musiał się ich pozbyć w bardziej cywilizowany sposób. Lecz kto miałby się tym zająć? Najprościej byłoby, gdyby każdy sprzątał na własnym podwórku – i taką właśnie zasadę wiele miast stara się wprowadzić. Bezskutecznie, gdyż niektórzy mieszkańcy są zbyt leniwi, by posprzątać po sobie, nie wspominając o tym, by robili to za innych; wciąż pozbywają się odpadów przed domami sąsiadów lub w miejscu, które akurat mijają. Po drodze nie ma oczywiście koszy na śmieci, pozostaje wyłącznie ulica. Jeśli twoje zwierzę padnie w obcym zaułku? Oczywiście tam zostaje. Nikt nie czuje się za to odpowiedzialny, nikt nie ma wyrzutów sumienia. Wszyscy tak postępują – i jak dotąd świat się z tego powodu nie zawalił.
Problem jednak narasta – i to dosłownie. Na przykład w Kolonii. W mieście nad Renem odór staje się nie do zniesienia, mieszkańcy wespół z rajcami podejmują więc pierwsze kroki w celu uregulowania kwestii usuwania odpadów. Podobnie dzieje się w innych dużych miastach, mniejsze idą w ich ślady znacznie później, ponieważ presja ze strony cierpiących obywateli jest tam znacznie słabsza. Kolonia wydaje się pod tym względem prawdziwym pionierem; pod koniec XIV wieku używano tam wózków zwanych Schraiffelkarren, za których pomocą nocą zbierano z ulic obornik i śmieci, po czym wrzucano je do niektórych oczyszczonych w tym celu fos miejskich. Takie „składowiska” musiały być wyraźnie oznaczone, ponieważ kilka lat wcześniej rada miejska zabroniła tworzenia wysypisk śmieci wprost na ulicach. Mieszkańcy często gromadzili odpady w takich stosach, aby przynajmniej częściowo je zagospodarować. Zakaz – choć z oporami – udaje się wprowadzić, ale kolończycy i tu znajdują rozwiązanie; nad brzegiem Renu oraz za bramami miasta powstają prawdziwe dzikie wysypiska, co znów zmusza do wprowadzenia kolejnego zakazu. Składowanie cuchnących odpadów poza obrębem miasta można im jeszcze wybaczyć, zważywszy, że w wielu krajach niemieckich powszechnie praktykowano wyrzucanie świńskiego obornika i innych odpadów wprost na… cmentarzach. Jest tam sporo miejsca, prawda? Należny szacunek ludzie oddają zmarłym w kościele oraz podczas nabożeństw, to wystarczy. Na cmentarzach zmarli muszą dzielić miejsce z żywymi, choćby tylko z ich odpadami. Z owym zwyczajem, co zrozumiałe, walczą przede wszystkim księża i biskupi – i to, jak się okaże, z powodzeniem.
Trudno zapobiec rozprzestrzenianiu się zapachów „produkowanych” przez niektóre grupy zawodowe działające w obrębie miejskich murów. Dotyczy to przede wszystkim garbarzy. Odór unosi się w miejscu ich pracy także wówczas, gdy nie pracują, jego źródłem są rozłożone dokoła skóry martwych zwierząt, czasem wciąż pokryte resztkami mięsa lub sierścią. Ponadto smród dobywa się z dołów wypełnionych żrącym garbnikiem, w którym zanurzone są skóry. Podczas letnich upałów dosłownie zapiera on dech w piersiach. Ludzie zdają sobie sprawę ze znaczenia garbarskich manufaktur – mimo to coraz częściej skarżą się przed radą miejską. Dlatego władze wielu niemieckich miast decydują się przenieść garbarzy i innych „uciążliwych” rzemieślników na obrzeża miasta, aby nie zatruwali wyziewami swojej pracy wytwornego i reprezentacyjnego centrum. Podobny los spotyka kuśnierzy, także mających do czynienia z resztkami martwych zwierząt. Są wprawdzie szanowanymi obywatelami, ich rzemiosło uchodzi za chwalebne i opłacalne zajęcie, a wyroby cieszą się sporym popytem. Czy ktokolwiek gotów jest jednak z tego powodu zrezygnować z czystego powietrza?
Jakość powietrza staje się kwestią polityki miejskiej. Ludzie nie czują się jedynie poirytowani, naprawdę obawiają się oddychać zanieczyszczonym powietrzem. Uznają je za realne niebezpieczeństwo, są pewni, że jest ono źródłem chorób. Kiedy przez miasto przetacza się fala epidemii, ludzie czym prędzej uciekają na wieś, w okolice z czystym powietrzem. Staje się ono w mieście coraz cenniejszym dobrem.
Różnorodności miejskich zapachów dorównuje mnogość używanych języków. Słychać przede wszystkim język nazwany później średnio-wysoko-niemieckim. Już niemal sto lat wcześniej zarzucono posługiwanie się staro-wysoko-niemieckim. To język literatury dworskiej, dobry ton wyrafinowanych słów. Jednakże w miejskich zaułkach rozbrzmiewają dźwięki wielu języków i dialektów. Regionalizmy dzwonią w uszach każdemu, kto przekracza bramę dużego miasta. Pokazuje to przykład wielojęzycznej Kolonii. Ludność miasta używa na co dzień rypuaryjskiego, dialektu zachodniogermańskiego. Nie jest to wprawdzie język pisany, niemniej chcąc się porozumieć z mieszkańcami, trzeba go znać i rozumieć. Żywa jest również łacina, oficjalny język pisany Kościoła i rodów panujących. Powszechnie używa się też łaciny mówionej, nie tylko w samym mieście, jako wyrafinowanej formy komunikacji na dworze arcybiskupim, ale także w kontaktach z obcokrajowcami, gdy nie sposób porozumieć się z nimi w żadnym innym języku. Cechą mowy potocznej jest to, że niemal w ogóle nie utrwalano jej w piśmie. Czasami jednak napotykamy wyjątki, jak poniższe świadectwo niezwykłej mieszanki językowej z Kolonii. Umowę małżeńską spisano w języku łacińsko-rypuaryjskim – oto wielojęzyczność będąca średniowieczną codziennością:
Hec karta vobis omnibus notificat, Qualiter Heriman Kimo sinem wiuo sin hus heuet gemachet, dad in disem kirspel steit.
Kwestię uzgodniono zatem w dwóch językach.
Dokument ten informuje was wszystkich, w jaki sposób Hermann Kimo oddał swojej żonie na własność dom stojący w tej parafii.
To nie wszystko. Gminy żydowskie kultywują język hebrajski, między innymi przy tłumaczeniach tekstów rypuaryjskich. Poszczególne języki nie istnieją więc oddzielnie, lecz są z sobą ściśle powiązane. Dotyczy to również języka francuskiego, który cieszy się w Kolonii coraz większą popularnością. Każdy, kto aspiruje do grona możnych tego świata, posyła swoich synów do Paryża, który około 1200 roku jest najpopularniejszym miejscem studiów młodych kolończyków. Podziw dla francuskiego dworu, postrzeganego jako przykład wytworności i wyrafinowania, a przede wszystkim rozwój kontaktów handlowych kolońskich kupców przydają temu językowi dodatkowej atrakcyjności. Rozpoczyna się trwający przez całe średniowiecze proces przyswajania przez niemczyznę francuskich zapożyczeń językowych. Wielojęzyczność jest bez wątpienia wymogiem chwili, żaden wyruszający w świat kupiec nie może się ograniczać do znajomości wyłącznie własnego języka. Kolończycy na przykład działają w owym czasie w całej Europie, podróżują do Francji, Danii, prowadzą interesy w Londynie.
Od języka zależy również sposób, w jaki mieszkańcy zwracają się do siebie. W średnio-wysoko-niemieckim ludzie mówią sobie per „ty”. Nie zna on bowiem innej formy językowego kontaktu. Jednakże z sąsiedniej Francji nadciąga nowy dworski zwyczaj: forma „pan/pani”, a ściślej rzecz biorąc „wy”. W wyższych kręgach społeczeństwa jej stosowanie staje się przejawem elegancji. Do szlachetnych lordów i dam coraz częściej należy się zwracać „wy”, a dzierżący w kraju władzę i wpływy zaczynają przywiązywać wagę do tej nowej formy. Jeszcze niewiele wcześniej każdego można było zagadnąć po imieniu, nawet osoby z wyższych sfer, nawet biskupa. Nie uważano tego ani za niegrzeczne, ani za lekceważące. Zwyczaj ten jednak odchodzi powoli do lamusa, przynajmniej na większych i mniejszych dworach, wśród kościelnych hierarchów i panów feudalnych. Język uwzględnia odtąd obowiązującą etykietę, społeczne i polityczne realia wymagają poprawnych form grzecznościowych. Nowy zwyczaj szybko się rozpowszechnia w miastach, zwłaszcza w dużych metropoliach, ponieważ głównie kupcy przywiązują ogromną wagę do właściwego i uprzejmego traktowania swoich bogatych i wpływowych klientów. Natomiast na wsi jeszcze długa droga dzieli „ciebie” od „was”. Przez kilka następnych stuleci chłopi będą pielęgnować swój nawyk „bratania” się z całym światem. Pod koniec średniowiecza wytworny świat arystokracji będzie coraz częściej kpił z tego zwyczaju i ostatecznie zażąda rezygnacji z niestosownej formy „ty”, przynajmniej w stosunku do przedstawicieli wyższych sfer.
Mimo wszystko „ty” jest nadal powszechnie używane, na przykład na rynku, w centralnym punkcie na mapie każdego miasta. Miasto bez rynku – przypomnijmy tylko pełen narzekań list pierwszych obywateli Lubeki do ich feudała – nie jest tak naprawdę prawdziwym miastem. To miejsce, w którym wszyscy się spotykają. Przede wszystkim okoliczni chłopi, którzy rankiem wchodzą przez miejskie bramy, by oferować tu swoje towary na sprzedaż. Zwłaszcza teraz, w lipcu, pobliskie pola i łąki obfitują w rozmaite warzywa i owoce. Zjawiają się również rzemieślnicy i kupcy wszelkiej maści. W miejscu ich spotkań słychać brzęk monet.
Świeża ryba? U handlarza ryb trzeba się mieć na baczności. Miniatura z kroniki Ulricha Richenthala.
W dzień targowy sprytni handlarze potrafią robić interesy. Wymaga to odpowiednich umiejętności i bystrego oka; kiedy w grę wchodzą pieniądze, zaufanie to postawa godna pochwały, choć nawet w tamtych czasach niekoniecznie najmądrzejsza. Ludzie są nieufni, to oczywiste – wręcz podejrzliwi, jeśli wydaje się to wskazane. Nie tylko wobec obcych, ale także wobec partnerów w interesach. Zarówno przy drobnych, jak i pokaźnych transakcjach ludzie nie tylko bezwzględnie się targują, lecz także oszukują. Handlarzy ryb oskarża się o złośliwość przy napełnianiu beczek ze śledziami, świeże ryby układają wyłącznie na wierzchu i na dnie, a do środka pakowane są bezwartościowe i zgniłe. Szachraje! Dla zwiększenia wagi do beczek czasem wsypują nawet ziemię. Śledzie są ważnym towarem handlowym, obficie solone przewozi się je z wybrzeża Morza Bałtyckiego daleko w głąb lądu, toteż (niewykryte) oszustwo może się opłacić.
Czy wielkość i kształt chleba miały znaczenie? Jakie sztuczki do wypieku chleba stosowali średniowieczni piekarze?
Pozostali bywalcy miejskich targowisk także mają w zanadrzu swoje sztuczki, piekarze na przykład dodają do chleba porcję drożdży, by bochenek stał się pusty w środku. „Zamiast chleba sprzedają powietrze” – pomstują rozgniewani klienci. Wiedzą też, że niektórzy sprzedawcy owoców odwracają jabłka i gruszki zgniłą częścią do dołu. Handluje się również rozcieńczonym winem, oliwą i woskiem; tego rodzaju szalbierstwa nie należą niestety do rzadkości. Cóż za nikczemne próby można zobaczyć na placu targowym! Niektórzy kupcy, potrząsając lekko rękami, usiłują sprzedać martwą rybę jako żywą, u rzeźnika zaś nie wiadomo, czy przypadkiem nie zamieniono krowy i wołu. Dzięki drogim przyprawom można przecież sprawić, że nawet kiepskie mięso będzie ładnie pachnieć. „Kłamstwo i oszustwo tak powszechne się stały – zauważa kronikarz w połowie XIII wieku – że już nikt się ich nie wstydzi”. Cóż to za czasy? – można by zapytać, kręcąc z niedowierzaniem głową. Kto zatem udaje się na targ, musi się liczyć z możliwością oszustwa i mieć się na baczności. Poeta ze Szwabii wyraził w słowach myśli niejednego mieszkańca:
Kto z handlu wyżyć chce,
Ten musi zapomnieć o prawdzie.
Nie wierzę, by ktokolwiek zdołał
coś sprzedać bez szczypty kłamstwa.
Mało kto idzie na rynek,
Nie spodziewając się szachrajstwa.
Przy zakupie bochenka chleba warto się zatem upewnić, czy rzeczywiście ma on odpowiednią wielkość. Jako że miejskie ratusze stawiano zazwyczaj tuż przy rynku, mieszkańcy wielu miast wyryli na ich zewnętrznych murach prawidłową miarę bochna chleba, czasem też wieszali tuż obok łańcuchy, za których pomocą można było odmierzyć długość łokcia. W niektórych ratuszach przechowywano również wzorce miar objętości niezbędne w handlu winem, piwem i zbożem. Władze nie tolerują na ulicach miast jakichkolwiek nadużyć – nie po to, by handlarzom utrudniać życie, ale przez wzgląd na spokój i porządek. Jeśli na rynku zostanie wykryte szalbierstwo, z miejsca podnosi się wrzawa, wkrótce rozchodzi się wieść o zbyt małym bochenku chleba, o śmierdzącej rybie albo zgniłym owocu. W ruch idą pięści, a spokojne zakupy zamieniają się w ostre spory. To wszystko zaś nie służy rozkwitowi handlu.
Ostrożność zalecana jest także w przypadku rozmów z rzemieślnikami. Czy klient i wykonawca rzeczywiście uzgodnili, jaka suma zostanie wypłacona w ramach wynagrodzenia? Pisemne pokwitowania niemal w ogóle nie są używane. Czy można polegać na słownych zapewnieniach? Wielu woli dla pewności korzystać z raboszy, łatwej w użyciu i niezawodnej formy ewidencji. Należy wziąć drewniany kij długości jednego łokcia, czyli około 30 centymetrów. Następnie ostrożnie go rozłupać na całej długości, tak by obie części dały się ponownie złączyć. Jeśli idealnie do siebie pasują, można wykonać w drewnie poprzeczne nacięcia. Właściciele obydwu części rabosza mogą wspólnie uzgodnić, jaką pracę lub jaką sumę każde z nacięć symbolizuje: czy liczbę przepracowanych przez rzemieślnika dni, czy może narastające długi albo wykorzystaną żywność. Po wycięciu karbów każdy zabiera swój kawałek drewna. W razie potrzeby właściciele mogą spotkać się ponownie, złączyć drewienka i wykonać kolejne nacięcia. Kiedy nadejdzie dzień zapłaty lub drewno zostanie wypełnione karbami po brzegi, wystarczy złożyć obie części, obliczyć należną sumę i uregulować rachunki. Rabosze nie są już dłużej potrzebne, zostają połamane i wyrzucone. Jeśli jednak nadal nosisz przy sobie swoją połówkę kija, pewnie wciąż nie spłaciłeś długu, a zatem masz coś na sumieniu.
Rabosze występują w wielu różnych wzorach – lecz zawsze składają się z dwóch części, które muszą dokładnie do siebie pasować.
Zawsze, kiedy w grę wchodzą pieniądze, problemem jest również lichwa – na każdym rynku, w każdym mieście, a nawet w odległym Rzymie, gdzie kwestia ta budzi coraz większe oburzenie papieża i Kościoła. Lichwiarz jest postacią dobrze znaną w kościelnej historii. Już na początku średniowiecza próbowano narzucać mu pewne ograniczenia i zakazy. Teraz jednak Rzym zaczyna podejmować bardziej energiczne działania. Już w 1139, a następnie w 1179 roku II i III Sobór Laterański zagroził wykluczeniem wszystkich lichwiarzy ze wspólnoty chrześcijańskiej oraz odmową kościelnego pochówku. Swój gniew kościelni hierarchowie tłumaczą w sposób nader pouczający: oto lichwiarz, pożyczając pewną sumę pieniędzy, pobiera od dłużnika odsetki, będące rekompensatą za czas przeznaczony na spłatę pożyczki. Innymi słowy, sprzedaje on czas. A przecież czas należy wyłącznie do Boga, nie zaś do ludzi! Groźba kościelnej kary jest ogromna, gdyż każdy, kto nie uczestniczy w Wieczerzy Pańskiej, zostaje wykluczony ze wspólnoty i uznany za wyrzutka, za banitę. Kto zaś zostanie pochowany bez błogosławieństwa Kościoła, nigdy, rzecz jasna, nie trafi do nieba. Co gorsza, na tamtym świecie grozi mu cała wieczność w piekle. Czy lichwa naprawdę jest tego warta?
Większość ludzi zgromadzonych na rynku nie przejmuje się zbytnio tego rodzaju teologicznymi rozważaniami. Zależy im jedynie na tym, by nie dać się okpić przy robieniu interesów. Czasami towarzyszy im tylko poczucie, że zostali oszukani, że nabyli towar po zawyżonej cenie lub zapłacili zbyt duże odsetki. Lichwa jest zawsze odbierana jako delikt: z początku nie jest nawet jasne, w którym momencie się zaczyna. Czy pożyczanie pieniędzy komuś, kto ich akurat potrzebuje, rzeczywiście jest naganne? Rzekomi „lichwiarze” są nader pomysłowi w kwestii wynagrodzenia za swoje usługi. W niektórych przypadkach pożyczka zostaje udzielona faktycznie za darmo – lecz jedynie na krótki okres. Dopiero w razie jej niespłacenia naliczane są odsetki za zwłokę, które z kolei Kościół akceptuje. Innym sposobem obejścia obowiązującego zakazu jest przyjmowanie przez wierzyciela „prezentów”. Jeśli zostały uprzednio uzgodnione i mają pewną wartość, z powodzeniem mogą zastąpić każde odsetki – o ile nie są zabronione.
Udzielający takowych pożyczek może zatem liczyć na pokaźny zysk. Do pewnego jednak stopnia jego działalność obarczona jest ryzykiem: jeśli partner w interesach z jakiegokolwiek powodu poczuje się źle potraktowany albo najzwyczajniej w świecie poszuka wymówki, by nie spłacić długu, nazwie drugiego pogardliwie „lichwiarzem”. To poważne oskarżenie! Choć Rzym i sobory laterańskie są za siedmioma górami, a oskarżony nie od razu zostanie wykluczony z lokalnej społeczności, to nawet władze miejskie nie akceptują takich zarzutów. Bądź co bądź chodzi o zachowanie w mieście spokoju. Z tego względu obywatele godzą się na praktyczne rozwiązanie problemu: transakcje obarczone ryzykiem są zazwyczaj milcząco tolerowane, dopóty wymagane odsetki uznaje się za sprawiedliwe. Z korzyścią dla wszystkich. Przynajmniej do następnego sporu.
Za wprowadzanie tego rodzaju rozwiązań odpowiedzialni są miejscy rajcy. To oczywiście najważniejsi przedstawiciele miejscowej elity, którzy wspólnie organizują administrację miasta, a także rozdzielają liczne urzędy, jak pisarza miejskiego czy strażnika bramy. Przede wszystkim jednak wybierają jednego lub kilku burmistrzów, którzy, choć z rozmaitym zakresem uprawnień, kierują miastem i jego polityką. Mimo że samorządy miast Rzeszy mają różną strukturę, rajcy nie tylko muszą się troszczyć o spokój mieszkańców, lecz także dbać o nader delikatne stosunki z suwerenem. Każde miasto chce otrzymywać kolejne przywileje w zamian za wsparcie finansowe czy wojskowe. Nawet królowie raz za razem „płacą” miastom podobnymi ustępstwami: jeśli mi pomożecie, przyznam wam więcej praw. Tym sposobem siła i autonomia miast Rzeszy nieustannie wzrasta.
Należy mieć także na względzie dobro współobywateli: rajcy nie lubią, gdy ostrze społecznego niezadowolenia jest skierowane przeciwko nim samym. Mieszkańcom zaś wciąż nie brakuje powodów do narzekań, ich zdaniem w pełni uzasadnionych. Czy rajcy i burmistrzowie rzeczywiście dobrze służą miastu, czy też mają na uwadze wyłącznie własne interesy? Czy przestrzegają prawa i roztropnie rozporządzają pieniędzmi? Panowie zebrani w ratuszu nie lubią nadmiaru krytyki i zbyt ochoczo odrzucają głosy opozycji jako wypowiedzi „głupców”. Podczas spotkań przeciwnicy
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.