Przeżyłem wojnę... Ostatni żołnierze walczącej Polski - ebook
Przeżyłem wojnę... Ostatni żołnierze walczącej Polski - ebook
Ostatnia szansa, by posłuchać żołnierzy walczącej Polski
Wacław Feryniec, weteran spod Lenino i Studzianek. Dowodziłem czołgiem T-34 o numerze bocznym 102. Pod pancerzem naprawdę jeździł z nami pies Szarik, choć czołgu nie nazwaliśmy „Rudy”…
Henryk Prajs, ostatni szwoleżer II Rzeczpospolitej, jesienią 1939 roku pod dowództwem
generała Franciszka Kleberga najdłużej broniliśmy ojczyzny…
Wanda Dąbrowska, służyłam w wywiadzie AK w Wilnie, mając przeciw sobie trzech wrogów – Niemców, wspierających ich Litwinów i Sowietów…
Stanisław Pyrek, góral w Marynarce Wojennej, we wrześniu walczyłem na pokładzie ORP Gryf, największego polskiego okrętu, następnie broniłem Helu przed Niemcami…
Józef Kowalczyk, ułan z 3. Dywizji Strzelców Karpackich. W 1944 roku zdobyłem Monte Cassino…
Feliks Osiński, kompania rusznic przeciwpancernych, we wrześniu 1944 roku przepłynąłem Wisłę, by ratować Powstanie Warszawskie, jestem ostatnim berlingowcem, który zdążył do Andersa…
Marian Fuks z 9. Pułku Strzelców Konnych, wywieziony do łagru, wróciłem z 1 Warszawską
Brygadą Pancerną im. Bohaterów Westerplatte. Ranny w walkach o Gdańsk…
…Przeżyłem wojnę…
Na wojnie byli szeregowcami lub co najwyżej podoficerami, którzy wielkie bitwy zapamiętali
z perspektywy okopu czy wieży czołgowej. Byli dobrymi żołnierzami, bo kochali życie i mieli fuksa.
O sobie mówią skromnie: „Nie jestem żadnym bohaterem. Bohaterami są ci, którzy zginęli”.
Oto opowieść o nich samych i towarzyszach broni, którym się nie udało.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7970-4 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Westerplatte, Bzura, Palmiry, Katyń, Narwik, bitwa o Anglię, Lenino, Monte Cassino, Powstanie Warszawskie, Falaise, Arnhem, Kołobrzeg, Berlin. Tych i wielu innych haseł związanych z polskimi zwycięstwami i klęskami nikomu w naszym kraju nie trzeba tłumaczyć. Każde niesie za sobą ładunek wielkich emocji i mimo że od zakończenia drugiej wojny światowej minęło tyle lat, wokół nich wciąż toczą się dyskusje i spory. W każdą rocznicę pierwszych salw Schleswiga-Holsteina w kierunku polskiej składnicy tranzytowej na Westerplatte padają słowa o bohaterstwie nielicznej załogi, ale i pytania o konflikt między jej dowódcami – majorem Henrykiem Sucharskim a kapitanem Franciszkiem Dąbrowskim. Obaj oficerowie mają swych zwolenników i przeciwników. Wciąż odzywają się też traumy związane z wrześniową klęską, a marszałek Edward Rydz-Śmigły nadal stawiany jest pod pręgierzem opinii, że znacznie się do niej przyczynił swą propagandą sukcesu i błędnymi decyzjami.
Powstanie Warszawskie potęguje niezgodę. Wcale nie słabsze polemiki toczą się wokół Monte Cassino i Lenino. Niby wszystko jest tutaj oczywiste – dwa zwycięstwa polskiego oręża… Ale jeśli przyjrzeć się im bliżej, to okaże się, że dowodzącym bardzo blisko było do słynnego greckiego wodza Pyrrusa, a na ich decyzje wpływała przede wszystkim polityka, a nie strategia. Wszystkie polskie triumfy i klęski przysłonił bowiem cień Jałty.
Po co te wszystkie ofiary, jeśli i tak zostaliśmy sprzedani Stalinowi przez naszych sojuszników? Pułkownik Stanisław Koszutski, dowódca 2 Pułku Pancernego 1 Dywizji Pancernej, wspominał chwilę, gdy wiadomość o ustaleniach konferencji jałtańskiej dotarła do jego, opromienionej zwycięstwami we Francji, jednostki. Pancerniacy generała Stanisława Maczka stali wówczas nad Mozą, na skutych lodem i śniegiem, osnutych mgłami holenderskich pustkowiach. Trzeba przyznać, że ta sceneria niczym z horroru bardzo pasowała do dramatu, na który żołnierze w czarnych beretach w większości byli nieprzygotowani. „Bo Jałta – pisał Koszutski już po wojnie – przyszła nad Mozę. Coś jak koszmarny sen w smutnym otoczeniu, sen, w który nie chciało się wierzyć, którego pełnego sensu nie chciało się pojąć, nad którym chciało się przejść do porządku dziennego – jakby nie stało się nic. Odpychając brutalną rzeczywistość czekało się na jakieś jego zaprzeczenie, wyjaśnienie czy reakcję. «I przez to jeszcze musimy przejść, jakby kielich goryczy 1939 roku nie był dostatecznie mocny» – tłukło się w podświadomości Churchill i Roosevelt z gorliwością prostytutki oddali się Stalinowi, sprzedając mu nie tylko tysiące kilometrów kwadratowych cudzej ziemi, ale z zimną krwią skazując miliony na śmierć w łagrach. Miliony nie tylko nas Polaków, ale Łotyszów, Estończyków, Litwinów i Rusinów, bo to właśnie znaczyła Jałta”¹. W dywizji zaczęły się dyskusje. Żołnierze gotowi byli nawet złożyć broń i iść za druty brytyjskich obozów internowania, by nie czuć się jak najemnicy. Ostatecznie jednak postanowili walczyć nadal. Z tą goryczą zdradzonych dywizja odniosła jeszcze wiele zwycięstw i dojechała w swych cromwellach i shermanach aż do Wilhelmshaven.
W 1939 roku Polacy jako pierwsi stanęli do walki z totalitaryzmami, byli najwierniejszymi sojusznikami zachodnich demokracji, ponieśli ogromne ofiary w okupowanym kraju i zawieszali biało--czerwone flagi na ruinach Berlina. Nie mogli jednak cieszyć się w pełni ze zwycięstwa nad III Rzeszą. W 1945 roku Polska wróciła na mapę Europy, ale nie jako państwo suwerenne, lecz odcięte od Zachodu żelazną kurtyną sowieckiej dominacji. Rozgoryczenie, gniew, ale i niepogodzenie się z wyrokami mocarstw i straceńcza walka żołnierzy niezłomnych, tak mocno osadzona w tradycji polskich powstań narodowych… To doprowadziło do kolejnych ofiar, podziałów i niekończących się dysput „Czy było warto?”. Plutonowy Feliks Jagnus, spadochroniarz 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej i weteran spod Arnhem, swe wspomnienia wojenne zakończył gorzko: „Gdy myślę teraz o tych wszystkich przejściach, to dochodzę do wniosku, że wszystko to było niepotrzebne; może później zmienię swoje zdanie – teraz jednak uważam, że lepiej było zostać w Polsce. W praktyce okazało się bowiem, że biłem się za Francję i Anglię”².
Jeszcze dramatyczniejsze rozterki mieli ci żołnierze, którzy do kraju wrócili w szeregach armii generałów Berlinga i Żymierskiego. Wyrwali się z nieludzkiej ziemi, walczyli ofiarnie za Polskę od Lenino po Berlin i wielu z nich nienawidziło komunizmu tak samo, jak żołnierze generała Andersa, Maczka czy Sosabowskiego. Po roku 1989 spadło na nich odium za winy niezawinione – za politykę posłusznych Stalinowi polskich komunistów, których żołnierze 1 i 2 Armii Wojska Polskiego byli w istocie zakładnikami. Żołnierze ze Wschodu bili się dzielnie na froncie, ale ich rodziny nadal pozostawały w Kazachstanie czy na Syberii. Ich dramat mieszał się z dramatem żołnierzy Armii Krajowej, których – po latach walki z niemieckim okupantem, po całopaleniu w Powstaniu Warszawskim – NKWD i SMIERSZ poddało okrutnym represjom. Do tego dochodzi martyrologia, potworna rzeczywistość, którą okupanci stworzyli na ziemiach polskich – niemieckie łapanki, sowieckie zesłania, katownie Gestapo i NKWD, niemieckie obozy koncentracyjne i sowieckie łagry, fabryka śmierci w Auschwitz, Holokaust. W Polsce wojna to trauma bez końca, przekazywana z pokolenia na pokolenie, wciąż wyczuwalna mimo upływu lat. Czas nadal nie uleczył ran.
Wobec tego jakże pisać o szczęściu na tej wojnie? Jeśli przyjąć starą jak świat tezę, że historię tworzą zwycięzcy, to w Polsce nie możemy mieć optymistycznej książki o drugiej wojnie światowej, bo myśmy tę wojnę przegrali, mimo że byliśmy po stronie zwycięzców… Narracja powinna być jedna, a zakończenie – złe, jak w Polskich drogach Jerzego Janickiego i Janusza Morgensterna. W ostatnim odcinku tego wciąż niedoścignionego serialu wojennego wszyscy giną, zarówno chcący walczyć za wszelką cenę porucznik Władysław Niwiński, jak i jego przyjaciel z wojska, pragnący przeczekać spokojnie wojnę i robić interesy Leon Kuraś. Polskie drogi miały więc różne postaci (czytaj: postawy ideowe), ale wszystkie prowadziły do walki i, ostatecznie, śmierci za ojczyznę. To przesłanie pobrzmiewało nawet w tak rozrywkowych filmach wojennych, jak Czterej pancerni i pies (śmierć Olgierda Jarosza!) czy Jak rozpętałem II wojnę światową. Niezapomniana jest scena z Popiołu i diamentu Andrzeja Wajdy, kiedy Maciek Chełmicki z Andrzejem Kosseckim zapalają kolejne kieliszki ze spirytusem, by w ten sposób wspomnieć i uczcić poległych w Powstaniu Warszawskim kolegów. Ten sposób ukazywania wojennych losów Polaków obowiązuje do dziś (wystarczy zobaczyć kolejne sezony Czasu honoru). Co gorsza, ten schemat wykorzystywany jest również w bieżącej polityce, która dzieli weteranów drugiej wojny światowej na lepszych i gorszych, zapominając, jak wielką rolę odgrywał wtedy przypadek czy łut szczęścia.
No właśnie – łut szczęścia, czyli mówiąc krótko: fuks. Frontowy fuks. Komu jak komu, ale szczęścia i fantazji polskim żołnierzom nie brakowało! Wystarczy się zastanowić, jak wiele szczęścia musieli mieć ludzie, którzy po katastrofie Września’39 przedzierali się do armii generała Sikorskiego na Zachodzie, nierzadko uciekając z niemieckiej i sowieckiej niewoli. Jaki fart mieli ci, którzy przeżyli obozy koncentracyjne i łagry, by potem dostać broń do ręki i wyrównać rachunki! A przeżyć masakrę pod Lenino, Monte Cassino czy na Wale Pomorskim, wrócić cało do domu i zacząć życie od nowa – ależ to było szczęście! Niejednokrotnie po zakończeniu wojny ci ludzie mieli jeszcze wiele doświadczyć i wiele wycierpieć, aby u kresu życia móc powiedzieć: „Miałem dobre życie”. To cudownie proste zdanie słyszałem niejednokrotnie od żołnierzy drugiej wojny światowej i przyznam, że początkowo byłem tym zaskoczony.
Jako redaktor „Polski Zbrojnej” przez kilka lat jeździłem po Polsce i robiłem wywiady z weteranami, by następnie publikować je na łamach miesięcznika. W tym wyścigu z czasem udało mi się spotkać z żołnierzami ze wszystkich frontów drugiej wojny światowej – od września 1939 roku poprzez Zachód i Wschód po krajowe podziemie. Poznawałem dramatyczne ludzkie losy i przekonywałem się, jak wiele znaczył w nich przypadek, ale za każdym razem wychodziłem z takiego spotkania naładowany optymizmem i pewny, że człowiek naprawdę może pokonać wszystkie przeszkody. Po każdej rozmowie byłem szczęśliwy, a na początku miałem przekonanie, że będzie odwrotnie. Nic z tych rzeczy! Spotykałem ludzi młodych, mających ponad dziewięćdziesiąt czy nawet sto lat.
Oto czar wojennego pokolenia. To nadal są ci sami Kolumbowie. Ludzie, którym opatrzność zesłała niewyobrażalne cierpienia, a jednocześnie obdarzyła szczęściem. I wszyscy zgodnie powtarzali mi jak mantrę: „Nie jestem żadnym bohaterem. Bohaterami są ci, którzy zginęli”… Wywiady publikowane sukcesywnie w „Polsce Zbrojnej” są tego najlepszym dowodem. Ich część złożyła się na książkę pod tytułem Jedno z moich imion brzmi życie. Wywiady jednak nie prezentowały w pełni wspomnień zarejestrowanych podczas spotkań.
Często też ponownie wracałem do moich Weteranów, chłonąc kolejne opowieści. To był zaczyn pomysłu, by opisać ich wojenne szczęście i wydać te opowieści pod tytułem Fuks na wojnie. Tytuł to nieprzypadkowy, bo wzięty od nazwiska profesora Mariana Fuksa, którego dramatyczne przeżycia znalazły się w tej książce. Dla niego nazwisko okazało się talizmanem i proroctwem.
Większość rozdziałów poświęcona jest jednemu bohaterowi, ale niektóre zawierają kilka historii i nieprzypadkowo sąsiadują w nich ze sobą żołnierze Andersa z żołnierzami Berlinga i akowcami, a nawet tymi, którzy do polskiego wojska trafili z Wehrmachtu. Taki układ sprzyja temu, aby dobitnie pokazać, że na wojnie losem człowieka kieruje przede wszystkim przypadek. To, że się wylądowało na zboczach Monte Cassino czy w bagnach rzeki Mierei pod Lenino, nie było jakimś założonym z góry planem, ale ślepym trafem. Bo kogoś nie wypuszczono na czas z łagru lub wręcz przeciwnie – udało mu się wyrwać z zesłania i w ostatniej chwili ewakuować z nieludzkiej ziemi. Polityka nie miała tutaj żadnego znaczenia. Wciąż tkwią mi w głowie słowa Adeli Żurawskiej, żołnierki z 1 Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater: „Żadna z nas nie zastanawiała się wtedy nad niuansami politycznymi. Wie pan, jakie były nasze marzenia? Żeby wrócić do Polski, najeść się wreszcie chleba, pozbyć się wszy! To był nasz cały «program polityczny»”. Powinno się szanować daninę krwi wszystkich żołnierzy polskich – jednako tych, którzy szli do ojczyzny z Zachodu i ze Wschodu, oraz tych, którzy całą wojnę walczyli w kraju. A życie pisze takie scenariusze, które się politykierom nawet nie śnią, jak choćby przytoczona w rozdziale o Monte Cassino historia Feliksa Osińskiego – berlingowca, który zdążył do Andersa…
Ta książka – miejmy taką nadzieję – ukazuje, że polscy żołnierze to nie byli jacyś herosi na kształt Johna Rambo, ale ludzie niepozbawieni słabości, przeżywający rozterki, odczuwający strach w czasie walki i wcale niegotowi na wielkie poświęcenia czy martyrologię. Większość z nich na wojnie była szeregowcami lub co najwyżej – podoficerami, którzy wielkie bitwy czy wydarzenia zapamiętali z perspektywy okopu czy wieży czołgowej. Ich historia jest cudownie subiektywna. A tak o zniekształcaniu wizerunku żołnierskiego, które i dzisiaj nie należy do rzadkości w tzw. polityce historycznej, pisał generał Władysław Bobiński, dowódca sławnego Pułku Ułanów Karpackich: „Ma to być jakoby bohater pozytywny, który idzie na wojnę w rozterce duchowej, mając już z góry wyrzuty sumienia. Ten typ cierpi codziennie, a nie goli się nigdy. W końcu poświęca się, aby oddać swe życie za ojczyznę, i… ginie niepotrzebnie. Albo jest to tani awanturnik życiowy, podszyty gangsterem, który każdą nadarzającą się okazję stara się wykorzystać dla osobistej korzyści . Dla nas, żołnierzy z prawdziwego zdarzenia, oba te przykłady są tak nietypowe, jak i nierealne. Pierwszy typ w ogóle do wojska się nie nadawał, bo zanim włożył mundur, już cierpiał i chciał się poświęcać i umierać. A żołnierz musi żyć i kochać życie, aby wygrać wojnę . Awanturnik i gangster jest z reguły bezwartościowym żołnierzem, gotów zawsze do terroryzowania słabszych i bezbronnych, natomiast napotkawszy równorzędnego przeciwnika, nie ma zamiaru narażać swego bezpieczeństwa i zawsze stara się wykręcić ze swych obowiązków”³. Wszyscy, których historie złożyły się na tę książkę, w pełni potwierdzili słowa generała Bobińskiego: byli dobrymi żołnierzami, bo kochali życie i mieli fuksa.
***
W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować wszystkim Weteranom, których miałem szczęście i zaszczyt spotkać, za życzliwość i cierpliwość w tłumaczeniu oczywistości, że nikt nie rodzi się bohaterem i nie chce umierać na froncie, a szczęściu trzeba pomagać – zwłaszcza w walce… Jestem wdzięczny również tym wszystkim, którzy pomogli mi w poznaniu i w dotarciu do Bohaterów tej książ-ki oraz otworzyli przede mną rodzinne archiwa. Szczególnie dziękuję Eugenii Małgorzacie Blicharz, Iwonie Dąbrowskiej, Jagnie Dąbrowskiej-Jagiełowicz, płk. Wacławowi Feryńcowi jr, Urszuli Fuks, Cezaremu Jankowskiemu, Józefowi Kłykowi, Teresie Ligockiej, Joe Osińskiemu, Piotrowi Pyrkowi, Tomaszowi Sawickiemu, Barbarze Stoczewskiej, Jolancie Szyłkowskiej i fundacji Paczka dla Bohatera.
1 S. Koszutski, Wspomnienia z różnych pobojowisk, Kraków–Warszawa 2013, s. 285–286.
2 Polscy spadochroniarze. Pamiętnik żołnierzy, praca zbiorowa, Kraków–Warszawa 2014, s. 103.
3 W.J. Bobiński, Wprowadzenie, B.W. Tymieniecki, Na imię jej było Lily, Warszawa 1987, s. 8–9.FART JAK Z BAŚNI O DZIELNYM WOJAKU
„Szedł sobie drogą żołnierz: raz, dwa! Raz, dwa! Na plecach miał tornister, a u boku szablę, bo wracał właśnie z wojny do domu”⁴ – wyszeptał bezwiednie Chaim Prajs na rozstaju dróg. „Zaraz, z czego to było… Z Krzesiwa Hansa Christiana Andersena!” – uśmiechnął się na ten niespodziewany przebłysk wspomnienia z dzieciństwa. Mimo że nie wszystko się zgadzało, to był jak ten żołnierz. Wracał przecież z wojny, choć nie miał na placach tornistra ani szabli u boku. Szablę musiał oddać Niemcom pod Kockiem, a tornister – razem z wolnością – zabrali mu niedługo potem Sowieci. Sześć tygodni trzymali go w niewoli, a potem odstawili na kordon w grupie jeńców, którą przekazali Niemcom. Ci pozwolili wracać im do domu, więc kapral Chaim Prajs ruszył do rodzinnej Góry Kalwarii.
Należał do tych, którzy pięknej jesieni 1939 roku pod dowództwem generała Franciszka Kleberga najdłużej bronili ojczyzny. Szwoleżerów żegnała prawdziwie polska złota jesień. To była ostatnia ich walka, a Chaim Prajs należał do 3. Pułku Szwoleżerów Mazowieckich im. Pułkownika Jana Hipolita Kozietulskiego. Miał opinię jednego z najlepszych podoficerów w 4. szwadronie. Nie dziwota więc, że kiedy pułk nawiedzały inspekcje generalskie, to kaprala Prajsa stawiano w pierwszym szeregu. Niejednego generała czy pułkownika zdumiewało, że w tym szwadronie największym „pistoletem” jest Żyd z Góry Kalwarii. Kiedy na taką inspekcję przybył generał Kleberg, zapytał wprost: „Kapralu, czemu wy tak sobie chwalicie wojsko?”. Usłyszał argument: „Panie Generale, bo tak mnie wychowano, bo ja pochodzę z patriotycznej rodziny. To była biedna rodzina, Panie Generale, ale patriotyczna. Mój dziadek, Izrael Messing, w 1918 roku rozbrajał w Górze Kalwarii Niemców!”. Musiała ta odpowiedź wywrzeć duże wrażenie na generale Klebergu i musiał ją nieraz rozpamiętywać, bo kiedy żegnał się ze swymi żołnierzami pod Kockiem, zapytał nagle: „Czy jest tutaj kapral Prajs z 3. Pułku Szwoleżerów?”. Był! Choć z powodu wcześniej otrzymanej rany nie brał udziału w bitwie, ale był. Z satysfakcją mógł odpowiedzieć jak wierny Soroka Kmicicowi: „Wedle rozkazu, panie generale!”.
Chaim uśmiechnął się na tę myśl, choć za każdym kolejnym zakrętem musiał spodziewać się spotkania ze złem – jak w Krzesiwie Andersena. Nie opuszczał go jednak fason szwoleżera, a i jego wojskowy wygląd pomagał mu w drodze, bo w niejednej chacie dzięki niemu znalazł nocleg i talerz gorącej zupy. A prezencję mimo dopiero co zabliźnionej rany i trudów wędrówki miał dobrą, jak przystało na szwoleżera. Szwoleżera z Góry Kalwarii. W przedwojennej Polsce to był wyjątkowy sztetl. Mieszkali w nim cadykowie, do których pielgrzymowali chasydzi z całego świata. Nie było też między społecznościami polską a żydowską tak jaskrawych konfliktów, jakie zdarzały się w innych miastach.
Dziadek Prajsa, Izrael Messing, który w 1918 roku włączył się do walki o niepodległą Polskę, pełnił później w Górze Kalwarii funkcję radnego, którą następnie przejął jego syn, Salomon. Natomiast córka Izraela Messinga – Gitla – wyszła za Dawida Prajsa i 30 grudnia 1916 roku urodził się im chłopiec, któremu nadali imiona Abram Chaim. Był drugim ich dzieckiem, pierwsza była Gołda, a później dołączył jeszcze Dawid. Niestety, bardzo wcześnie zostali oni osieroceni przez ojca, który zginął w bandyckim napadzie. Całe wychowanie dzieci spadło na matkę, a ta szczególny nacisk kładła na naukę. Przed południem Chaim wraz z rodzeństwem chodził do szkoły powszechnej, a wieczorem zajmował ławę w chederze. Po bar micwie, w wieku czternastu lat, został czeladnikiem i rozpoczął pracę. W tym czasie już od roku był skautem w Poalej Syjon – Prawica. Chłopcu bardzo podobały się skautowskie ćwiczenia gimnastyczne, musztra i podchody; czuł, że wojsko to jego przeznaczenie. Powołanie doń otrzymał w 1937 roku, jego marzenia się ziściły.
Szwoleżer Chaim Prajs.
Chaim Prajs odnalazł się od razu w elitarnym pułku kawalerii. Jego kadra bardzo dbała, by wśród żołnierzy nie było żadnych antagonizmów na tle narodowościowym. Chaim prócz Polaków i Żydów miał w 4. szwadronie kolegów Białorusinów, Niemców, Ukraińców, a nawet Rosjan. W jego oddziale najwięcej było Białorusinów. Natomiast on i inni żołnierze wyznania mojżeszowego mieli prawo do przestrzegania diety koszernej. Śniadanie i kolację, czyli chleb i kawę, jedli w pułkowej stołówce, a na obiady wychodzili na miasto. Mieli godzinę, żeby zjeść i wrócić na ćwiczenia.
Przełożeni Prajsa szybko wychwycili, że to bystry i – w porównaniu z innymi rekrutami – wykształcony chłopak. Ukończył siedem klas szkoły powszechnej, co w owych czasach było niebagatelnym osiągnięciem. Otrzymał więc zadanie nauczania czytania i pisania pułkowych analfabetów, a następnie wysłano go do szkoły podoficerskiej, gdzie szybko zdobył promocję na kaprala. Tymczasem coraz wyraźniej szło ku wojnie i w 3. Pułku Szwoleżerów zintensyfikowano szkolenie. Zdawano sobie sprawę, że tradycja formacji z gwardii cesarza Napoleona zobowiązuje i szwoleżerowie jako pierwsi pójdą do boju. Tak też stało się w wypadku kaprala Chaima Prajsa, który jako jeden z nielicznych żołnierzy Września’39 miał okazję toczyć zwycięski bój na terytorium nieprzyjaciela.
Po mobilizacji latem 1939 roku do 3. Pułku Szwoleżerów przybyło wielu rezerwistów. Między nimi znalazł się wachmistrz podchorąży rezerwy Erazm Głuski, który został dowódcą kaprala Prajsa w 3. plutonie 4. szwadronu. „Razik” – jak ochrzcili go żołnierze – od razu zauważył inteligentnego kaprala, a kiedy jeszcze dowiedział się, że ten zna niemiecki, to zrobił go swym ordynansem. Sam uczył się wówczas tego języka, by być jak najlepiej przygotowanym do „zwycięskiej defilady w Berlinie”, jak zwykł żartować. Zresztą nie były to tylko żarty – wszyscy szwoleżerowie w pułku byli przekonani, że gdy tylko Hitler odważy się zaatakować Polskę, to oni po krótkiej walce jako pierwsi triumfalnie przejadą ulicami pokonanej „tysiącletniej Rzeszy”.
Tuż po wybuchu wojny wydawało się to zupełnie realne. W nocy z 3 na 4 września 2. i 4. szwadron zostały wyznaczone do wypadu na terytorium Prus Wschodnich. Wówczas „Razik” oddelegował Prajsa jako tłumacza do dyspozycji dowódcy 2. szwadronu, rotmistrza Jana Chludzińskiego. Rotmistrz nie znał niemieckiego, więc jako dowódca forpoczty brał często kaprala za rękę, jak dziecko, i prosił: „Tłumacz”. Tak też było w trakcie wypadu dwóch szwadronów na wieś Reuss⁵. Sama akcja była prosta i błyskawiczna. Szwoleżerowie pozostawili po polskiej stronie swe konie i spieszeni zaskoczyli niemiecką strażnicę. Na rozkaz rotmistrza Prajs uspokoił przerażonych pograniczników wziętych do niewoli, a jego koledzy zrzucili ze strażnicy niemieckie godło i tablice informacyjne. Po dotarciu do Reuss, jakieś siedem kilometrów od granicy, szwoleżerowie wypatrzyli we wsi kantynę i wybrali ją na główny cel ataku. Niezauważeni otoczyli budynek i jeden z nich rzucił przez okno granat, prosto w jedzących śniadanie niemieckich żołnierzy.
Eksplozja wywołała totalną panikę wśród Niemców, ale ci, których nie dosięgły odłamki granatu, odpowiedzieli ogniem. Jedna z kul śmiertelnie raniła przyjaciela Prajsa z plutonu, Wacka Błuszkę, który do wojska trafił z sierocińca. Szwoleżerowie nie potracili wówczas głów, lecz również zaczęli strzelać i przed wycofaniem się zdążyli wziąć do niewoli feldfebla i szeregowca. Prajs, znający język niemiecki, dostał rozkaz ich pilnowania. Feldfebel był potężnie zbudowanym, prawie dwumetrowym olbrzymem, ale nie stawiał żadnego oporu i zagończycy bez problemu wrócili do pozostawionych w przygranicznym zagajniku koni. Obaj wzięci do niewoli Niemcy towarzyszyli później 3. Pułkowi w całym jego szlaku bojowym. Przed bitwą pod Kockiem wolność darował im dowódca pułku, pułkownik Edward Milewski, ale wówczas okazało się, że jeńcy… nie chcieli wracać do swoich, lecz dzielić los „kolegów” szwoleżerów.
Noc wypadu upoiła szwoleżerów, ale otrzeźwienie przyszło nadspodziewanie szybko – zaczęły się walki odwrotowe, a 3. Pułk cofał się w kierunku Zambrowa. Wówczas na żołnierskim losie kaprala Prajsa zaważyła kolejna noc, tym razem z 12 na 13 września. Szwoleżerowie podeszli wówczas niepostrzeżenie pod Olszew, gdzie wypoczywali niemieccy pancerniacy. Dostali krótki rozkaz: „Bagnet na broń!”, lecz kapral Prajs nie zdążył założyć swojego, gdyż rotmistrz Chludziński wyjął mu go z dłoni i tymże bagnetem zlikwidował jednego z wartowników niemieckiej czujki. Drugi z nich musiał jednak usłyszeć przedśmiertne charczenie swego towarzysza i oddał strzał ostrzegawczy. Było jednak już za późno na wycofanie się – Polacy dopadli zaspanych pancerniaków i zaczęła się rzeź czarnych beretów spod znaku trupiej główki⁶.
Jednak elita armii niemieckiej, mimo zaskoczenia, dotrzymała pola elicie Wojska Polskiego – co chwilę dochodziło do kontrataków, raz niemieckich, raz polskich. W tym krwawym przekładańcu zginął wachmistrz podchorąży Głuski, a ranny został pułkownik Milewski oraz nasz kapral Prajs. Najpierw na początku bitwy kula otarła mu skórę z głowy, a następnie odłamek granatu utkwił mu w nodze. To już wyłączyło go z walki, podczas której ze swoją sekcją ubezpieczał stanowisko cekaemu podchorążego Jerzego Staniszkisa. Odłamek z nogi wyciągnięto mu dopiero po wojnie. w 1946 roku, kiedy wrócił do Góry Kalwarii.
Po zwycięskim boju pod Olszewem Prajsa z innymi rannymi pozostawiono w jednej z chat, by nie opóźniać odwrotu, ale twardy kapral nie zamierzał jeszcze kończyć wojny. Kiedy tylko poczuł się trochę lepiej, wyruszył w ślad za swym szwadronem. Na piechotę lub na chłopskich furmankach dotarł pod Kock. Z wciąż świeżą raną w bitwie udziału wziąć nie mógł, ale 6 października dowiedzieli się o nim koledzy i zabrali z sobą, akurat po to, by wszyscy pożegnali się z generałem Klebergiem i skapitulowali. Nie mogli się z tym pogodzić, jednak przekonały ich słowa generała: „Słuchajcie, chłopcy, dalsza walka teraz nie ma sensu, nie mamy już czym walczyć i nasza grupa jest izolowana, a wy ojczyźnie będziecie jeszcze potrzebni, bo Polska nie zginęła i nie zginie!”. Prajsowi z kilkoma kolegami udało się wówczas uniknąć niemieckiej niewoli, ale w Pasotyczach zgarnęli ich Sowieci, a właściwie to sami oddali się w ich ręce, bo w polskich mundurach, bez jedzenia i ranni nie mieli żadnych szans pośród wrogo do nich nastawionych ukraińskich chłopów.
Intuicja, która na drodze z niewoli przypomniała mu Krzesiwo Andersena, nie zawiodła go. Wrócił szczęśliwie do domu na ulicy Piłsudskiego 13 w Górze Kalwarii i szybko poznał, co znaczą niemieckie porządki wobec Żydów w jego miasteczku i w całym okupowanym kraju.
Kiedy w nocy z 25 na 26 lutego 1941 roku Niemcy przystąpili do likwidacji miejscowego getta, Chaim Prajs zdecydował, że nie podda się rozporządzeniom zbrodniarzy. Ruszył w nieznane i znowu był jak żołnierz z Krzesiwa. Pocieszał się nawet w myślach: „Ja, wojskowy chłopak, miałem tyle sprytu, żeby przeżyć niejedną walkę, więc teraz też zaryzykuję!”, i poszedł przed siebie. Szczęście mu sprzyjało. Wszędzie, gdzie dotarł, do Magnuszewa, Ostrowa, Rozniszewa czy Chmielewa, trafiał do ludzi, którzy mu pomagali i ukrywali przed Niemcami i ich pomagierami – szmalcownikami. Nie znalazł się wówczas nikt, kto by tego młodego Żyda wydał za kilogram cukru czy butelkę wódki. W jego wypadku baśniowy scenariusz wypełnił się do końca, bo w jednej z ostatnich kryjówek znalazł miłość życia – Czesławę Marię Wasilewską. Jej matka nie miała nic przeciwko związkowi córki z tym postawnym i przystojnym chłopakiem. Prajs, nie dowierzając, powiedział nawet do przyszłej teściowej: „Przecież pani wie, że jestem Żydem…”. Kobieta na to wzruszyła tylko ramionami i tak w narzeczeństwie Chaim i Czesława Maria doczekali końca wojny.
Henryk Prajs. Urodził się jako Abram Chaim Prajs, imię zmienił w okresie służby w Wojsku Polskim.
W 1945 roku Chaim Prajs wrócił do Góry Kalwarii. Nie zastał wśród żywych nikogo ze swej rodziny, a ich dom spalono. Mężczyzna zmienił wówczas imię na Henryk, bo uznał, że otrzymał drugie życie, więc potrzebne mu drugie imię. A Chaim oznacza właśnie życie, co w jego wypadku okazało się proroctwem. Prajs postanowił rozpocząć wszystko od nowa, ale nie oznaczało to, że zapomniał o tradycji, w której został wychowany, i społeczności, której był częścią. Jako ocalony zadbał o cmentarz żydowski w Górze Kalwarii. Furtę ze zdewastowanego dworu cadyków Alterów, pod którą Niemcy rozstrzelali 120 Żydów, przeniósł na tenże cmentarz i ustawił jako pomnik pamięci.
W 1949 roku Henryk Prajs ożenił się z wybranką swego serca, Czesławą Marią Wasilewską, i jak w baśni – żyli długo i szczęśliwie. Nigdy też nie zapomniał o swej służbie w 3. Pułku Szwoleżerów, a los chciał też, by żył najdłużej spośród swych towarzyszy broni. Ostatni szwoleżer II Rzeczypospolitej odszedł na wieczną wartę 25 kwietnia 2018 roku w wieku stu dwóch lat.
4 Przekład: Franciszek Mirandola.
5 Obecnie: Ciemochy.
6 Nie mylić z odznaką SS. Niemiecka broń pancerna również używała tego symbolu.ŚLĄZAK I INDIANIE
O Augustynie Kłyku, tak jak o Henryku Prajsie, można było mówić, że żołnierz z niego był na schwał, choć na początku wydawało się, że nic z tego nie będzie. Tak przynajmniej powiedzieli mu w komisji poborowej do Wojska Polskiego w Pszczynie. Gdy Augustyn miał szesnaście lat, drzazga z rąbanego drewna wybiła mu oko i z tego powodu uznano go za niezdolnego do służby wojskowej i musiał wracać do swych rodzinnych Bojszowów, w których przyszedł na świat 28 czerwca 1921 roku w domu Augustyna i Anny z Wilczków. Po przygodzie z polskim wojskiem rodzice jednak nie cieszyli się długo z syna w domu, bowiem z zabraniem w kamasze tego postawnego Ślązaka problemu nie mieli Niemcy, kiedy we wrześniu 1939 roku zagarnęli pszczyńską ziemię.
Już w następnym roku Augustyn stanął ponownie przed komisją wojskową, tym razem niemiecką. Kiedy zaczął tłumaczyć, że jest inwalidą z jednym okiem, to werbujący oficer odpowiedział mu z uśmiechem: „Tylko ty jesteś tutaj najlepiej przygotowany ze wszystkich do wojska. Inni muszą przy strzelaniu oko przymykać, a ty nie musisz się tego już uczyć”. I tak Kłyk w mundurze Wehrmachtu zaczął jeździć po świecie. W szeregach armii niemieckiej „zwiedził” w sumie dwanaście krajów – od Zachodu na Wschód i z powrotem. Najpierw przywieźli go do Francji, później była m.in. Belgia, Norwegia, Finlandia i przepastny Związek Sowiecki, z którego cudem się wyrwał.
Lecz zanim trafił na front wschodni, jego oddział przez dłuższy czas stacjonował w Przemyślu. Tutaj został wybrany na łącznika i często jeździł do Warszawy z jednym z oficerów. Podróż zawsze zaczynał w przedziale „Nur für Deutsche”, ale szybko przechodził na polską stronę, na co pozwalał mu jego zwierzchnik. Tam, oczywiście, nieprzychylnie patrzono na znienawidzony mundur, ale do czasu. Pewnego razu jego współpasażerowie dość swobodnie opowiadali o kontrabandzie, którą mieli pochowaną w bagażach i pod ubraniem. Przed samą Warszawą Kłyk nagle, ku ich konsternacji, odezwał się po śląsku: „Słuchejcie, jak wy chcecie to wszystko przewiyźć, przecã zaro˘z bydzie żandarmsko sztraufa i wszystkich wo˘s przymknom”. A zwracając się do siedzącej obok nastolatki, dodał: „A ôsobliwie ty, dziołszko, bo w tym futro˘lu na krzipki, to bodej mosz hangranaty, bo na same krzipki to je za ciynżke”. Wszyscy zbledli, a wówczas Ślązak z rezolutnym uśmiechem oświadczył krótko: „Jo wom to przeniesa”. Kiedy żandarmi zobaczyli żołnierza obładowanego walizkami, a do tego jeszcze z futerałem na skrzypce, to go oczywiście zatrzymali i zakrzyknęli: „Szmugiel!”. Wtedy Kłyk wskazał na swojego siedzącego w wagonie dowódcę, a do kontrolujących krzyknął: „Przymknijcie mordy, bo to wszystko należy do niego!”. A oficer wyjrzał tylko przez okno i potwierdził: „Ja, ja”. Później zażądał od podwładnego za tę przysługę butelki wódki. W ten sposób zaczęła się współpraca Augustyna Kłyka z polskim podziemiem.
Ślązak nie raz jeszcze wyświadczył konspiratorom taką przysługę, ale pewnego dnia zauważył, że w ich stosunku do niego coś się popsuło – powiało chłodem. Być może komuś „na górze” nie spodobała się ta współpraca z człowiekiem w nieprzyjacielskim mundurze albo padło na niego jakieś podejrzenie zdrady, co przecież w podziemiu nie należało do rzadkości. Tak czy inaczej – wydano rozkaz, by go zlikwidować. Pewnego wieczora akowcy zaprosili go na imprezę, by podziękować za pomoc w szmuglu broni. Kłyk miał przy pasie bagnet, a za pazuchą – pistolet (którego nigdy nie nosił na widoku, bo na broń osobistą niemieckich żołnierzy na ulicach Warszawy trwało polowanie i można było zostać w jakiejś bramie z poderżniętym gardłem). Wyczuł, oczywiście, że konspiratorzy mają do niego jakieś „ale”, i starał się pić tak, by zachować trzeźwość. Kiedy więc współbiesiadnicy nagle rzucili się na niego, wyszarpał z pochwy bagnet i bez pardonu zaczął nim siec wkoło. Kogoś ciął do krwi, lecz dzięki temu zdołał uciec.
Augustyn Kłyk w niemieckim mundurze z okresu służby w Wehrmachcie. Niemcy z otwartymi ramionami przyjęli Ślązaka w swoje szeregi, z jego niepełnosprawności czyniąc atut.
Nie starał się tej sprawy wyjaśniać ani do Armii Krajowej nie wrócił, a to z prostej przyczyny – jego oddział wyekspediowano na front wschodni, aż pod Sewastopol. Był świadkiem ostrzału tego miasta przez potężny moździerz, ale jego jednostkę rzucono na krymskie stepy, gdzie temperatura dochodziła do plus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Z tego piekła niemieccy żołnierze trafili pod Stalingrad, który próbowała zdobyć z marszu ich 6. Armia Polowa generała von Paulusa. Tam Niemcy wpadli w inną klimatyczną skrajność. Kiedy nastała zima, temperatura wokół ruin miasta spadała do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Kłyk z zaprzyjaźnionym Bawarczykiem zaczęli kombinować, jak się stamtąd wyrwać i uratować. Udało im się dzięki znajomemu oficerowi, który po przeżyciach w Rosji zdążył już stracić wiarę w Führera i wypisał obu łazikom przepustki zezwalające na wyjazd. Zrobili to jeszcze przed zamknięciem kotła stalingradzkiego. Bez większego problemu dojechali do Rumunii, ale tutaj szczęście ich opuściło, bo wpadli w łapy SS.
Esesmani nie chcieli słuchać żadnych tłumaczeń o urlopie, tylko obu delikwentów postawili pod ścianą, by natychmiast ich rozstrzelać za dezercję ze Stalingradu, skąd Hitler zabronił niemieckim żołnierzom jakiegokolwiek odwrotu. I wówczas nastąpił przypadek jak z filmu klasy B. Do miasteczka, w którym zamierzano rozstrzelać dekowników, dojechał ten sam oficer, który wypisywał im przepustki, bo on także wyrwał się z kotła, konwojując rannych wyekspediowanych do rumuńskich szpitali. Od razu wyjaśnił esesmanom, że obaj żołnierze nie są dezerterami, lecz zostali wysłani przez niego na rekonesans. Kłyk i jego kolega wyszli na wolność i ruszyli razem w dalszą drogę przez Węgry i Czechy.
W domu rodzinnym Augustyna w Bojszowach witani byli jak zmartwychwstańcy. Radość była wielka, lecz jak to bywa – cudowny powrót syna Kłyków do domu musiał u kogoś wzbudzić zawiść. Do niedalekiego Auschwitz doniesiono, że po okolicy kręci się dwóch żołnierzy w polowych mundurach ze śladami odmrożeń na twarzach – najprawdopodobniej to dezerterzy z frontu wschodniego. Oficer SS, który przyjechał konno do Bojszowów, dał Kłykowi i jego bawarskiemu koledze alternatywę: albo „czapa”, albo natychmiast wrócą do swej jednostki w Przemyślu. Jednak z przemyskich koszar Kłyk nie wyjechał z powrotem do Rosji, gdyż niespodziewanie zimą 1944 roku jego oddział znalazł się wśród tych nielicznych jednostek, które wysłano z Generalnego Gubernatorstwa na Zachód.
Zanim to jednak nastąpiło, Ślązaka przydzielono do pilnowania koni rekwirowanych polskim chłopom na potrzeby ewakuacji przed rosyjskim walcem, który niepowstrzymanie już parł od wschodu. Kiedy zebrane zwierzęta zamknięto w wielkiej stajni, oficerowie pojechali na spoczynek, a na warcie przed stajnią pozostawili właśnie Kłyka. Co chwilę przychodził do niego chłop i prosił: „Panie Augustynie, jo se tego swojiego tam poznom, a inkszego tam wstawie”. I tak całą noc trwała zamiana dobrych koni na chabety niezdatne do pracy w gospodarstwie. Kłyk przy tym nieźle zarobił, bo gospodarze mu płacili za pomoc. Kiedy rankiem oficerowie zobaczyli stojące w stajniach konie, pochwytali się za głowy: jakimś cudem wszystkie zmarniały w jedną noc! Nie mieli jednak czasu dociekać, jak to się stało, bo na horyzoncie słychać już było dudnienie artylerii Armii Czerwonej. Wszystkie chabety załadowano do pociągu i powieziono dalej na zachód. Kłyka, nie wiadomo, czy za karę za tę podmianę, przydzielono wtedy do felczera leczącego zwożone z frontu konie, ale jeśli to była kara, to nietrafiona, bo Ślązak znowu sfraternizował się z miejscowymi gospodarzami i prawie miesiąc nie pokazywał się w koszarach, gdyż nocował po wiejskich chatach i raczył się samogonem. Ale i tam niebawem pojawiły się sowieckie zagony i żandarmi jak rozdrażnione osy zaczęli wyłapywać okolicznych łazików, niejednego przy tym dla przykładu rozstrzeliwując.
Augustyn postanowił więc wrócić do koszar, kiedy się jednak w nich pojawił, czerwonoarmiści zajmowali już miasteczko i trwała ewakuacja. Korzystając z paniki, załadował sobie wóz różnymi dobrami z magazynu i wyruszył w drogę. Pilnował przy tym, by cały czas jechać ziemią niczyją, czyli nie za szybko, aby nie połączyć się z własnymi wojskami, i nie za wolno, by nie zostać zagarniętym przez nacierających Sowietów. Miał też szczęście, bo pewnego dnia trafił na moment zrzutu z samolotów zasobników z zaopatrzeniem. W pierwszej chwili myślał, że to nalot, ale „bomba” na spadochronie kołysała się na niebie podejrzanie długo. W zasobniku był cukier i inne wiktuały, dzięki którym w mijanych wioskach znowu zyskał wielką popularność i poczęstunek z gąsiora lub parnika z samogonem. I tak sobie jechał, aż pozwolił się znowu wchłonąć armii niemieckiej, bo jednak sowiecka niewola mu się nie uśmiechała. Wówczas to całą dywizję, do której należał jego oddział, przerzucono do Reichu. W ten sposób bojszowianin został obrońcą Frankfurtu nad Menem przed nacierającymi nań Amerykanami.
Lecz, po prawdzie, ta obrona była jedynie formalnością. Kiedy tylko US Army atakowała pozycje wokół miasta trochę mocniej, to żołnierze niemieccy wycofywali się bez walki na kolejne linie obronne. Czasami, gdy artyleria amerykańska dała ognia, to obrońcy dziennie wycofywali się o 30–49 kilometrów. Wówczas żołnierze wyrzucali co cięższe oporządzenie, łącznie z granatami i amunicją. Nie chciało im się tego dźwigać, skoro wiedzieli, że wojna i tak jest przegrana. Pewnego dnia oddział Kłyka znalazł się niedaleko gorzelni, którą akurat zbombardowały amerykańskie samoloty. Wódka dosłownie płynęła ulicami. Żołnierze momentalnie zabrali się do picia. Kłyk także. Przywiązał sobie tylko karabin do nogi, by w pijackim widzie go nie zgubić, bo za brak broni żandarmi rozstrzeliwali bez pardonu. Kiedy po tej imprezie wracał pijany na pozycję, ciągnąc karabin za sobą jak orczyk, nagle Amerykanie dali ognia. Wtedy usłyszał kobiecy krzyk po polsku: „Marysiu! Marysiu, tutaj uciekaj!”. Krzyczały robotnice przymusowe z gorzelni, szukające schronienia przed bombardowaniem. Na to pijany Augustyn odkrzyknął: „Maryś! Nic się nie bój! Tutej sōm sami swoi!”. Zdumione kobiety przystanęły: „To pan Polak?”. „Jo Ślązok!” – odpowiedział. „Pójdź pan z nami do piwnicy, tylko wyrzuć pan ten karabin” – zaproponowały kobiety. Kłyk, nie zastanawiając się ani chwili, roztrzaskał karabin o bruk i przyjął zaproszenie od rodaczek. W piwnicy kobiety dały mu jakąś cywilną marynarkę i czapkę.
Po upływie kilku godzin Niemcy opanowali panikę. Kłyk momentalnie otrzeźwiał, widząc z piwnicznego okienka, jak po placu jego dowódca przechadza się przed żołnierzami stojącymi na baczność. „Jak mie znojdōm, dostanã kulã w łeb na zicher. Już niy wyjdã z tego cołko” – przebiegło mu przez głowę. Podjął błyskawiczną decyzję: „Przeblykã sie nazo˘d w mōndur i wychodzã do party. Ô gywero powiym, iże mi bōmba roztrzasła…”. Kiedy jednak wyszedł z piwnicy, to na placu stali już Amerykanie! Podniósł więc ręce, by się poddać, ale z jakiegoś powodu nie chcieli go wziąć do niewoli, tylko odpychali.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_