- W empik go
Przy dochodzeniu śledczym - ebook
Przy dochodzeniu śledczym - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 178 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odziedziczył on po ojcu swym wzrost wysoki, lekko zarumienioną białość twarzy, źrenice błękitne l złotaworude włosy znad czoła gęstą i długą falą w tył spływające akrótkim zarostem okalające ściągłe policzki. Ale ktokolwiek pamiętał silnego, muskularnego, w ćwiczeniach wojskowych i wesołym życiu szeroko rozrosłego pułkownika, ten przyznać musiał, że długi szereg lat spędzony wśród mgieł i wyziewów wielkiego miasta na szkolnych i uniwersyteckich ławach nad książkami i piórem w sposób szczególny zwęził i zwątlił postać jego syna. Tam było panowanie żelaznych maskufów i wartkiej, gorącej krwi, tu wzięły przewagę gorączkowo pracowite czynności mózgu i nerwów. Młody ten człowiek rósł i dojrzewał w atmosferze przesyconej pierwiastkami współczesnych namiętności i idei świata, które na twarzy jego wycisnęły piętno surowości, a w źrenicach roznieciły płomień budzonych przez się zapałów. Z zarysu i poruszen delikatnych warg jego, z groźnego niekiedy zsuwania się brwi, z ponurej prawie błyskawicy, która często i na długo zapalając się w jego oczach, gasła potem w mgle smutnego lub miłosnego rozmarzenia, łatwo było odgadnąć chorobliwą niemal wrażliwość na wszystkie dźwięki, z których składa się olbrzymia i odwieczna pieśń ludzkich żalów i żądz, miłości i nienawiści.
Wszystkie te cechy ujawniały się wyraźnie w chwili, gdy Aleksy w małym swym mieszkaniu z piórem w ręku pochylał się nad dużym i znaczną ilością papierów zapełnionym biurem. Biuro to stało w głębi obszernej alkowy zaopatrzonej w okno, a szerokim wejściem połączonej z salonikiem, za którego dwoma oknami szemrała i turkotała ulica niewielkiego, ale dość ludnego i ruchliwego miasta.
W saloniku skromnie, lecz nie bez pewnej wytworności urządzonym najwięcej miejsca zajmowały książki i dzienniki; alkowę za to napełniały przedmioty mające ścisły związek z obowiązkowymi czynnościami młodego urzędnika. W mocno zamkniętych szafach odgadnąć można było stosy zapisanych papierów, z których każdy nosił na zewnętrznej swej karcie wypisane nazwisko człowieka, którego winy prawdziwość i stopień tu właśnie ulegały badaniu i dochodzeniu. Pewna ilość takich papierów piętrzyła się także na stołach i biurku, a pomiędzy nimi widać było porozrzucane szkice rysunkowe, przez które sędzia śledczy uwyraźniał i udokładniał obrazy i szczegóły badanych miejsc i wydarzeń. Te urywki pejzaży, często malowniczych a zawsze spokojnych, te wnętrza wiejskich i miejskich mieszkań wysuwając się spod bibuły okrytej sztywnym, kancelaryjnym pismem zadziwiały zrazu i pociągały oko czymś tajemniczym, czymś, czego się tu spodziewać nie było można, a co myśl i wyobraźnię pociągało daleko od tej alkowy i tego biura i tej szumiącej za oknami ulicy ku jesiennymi badylami porosłym ogrodom, ku ścieżkom wijącym się wśród samotnego pola, ku cichym izbom, gdzie w zimowe wieczory płoną wielkie ogniska rodzinne, dzwonią dziecinne śmiechy, sucho kołaczą krosna gospodyń.
Nagle widz przypomniał sobie, że po tych ogrodach i ścieżkach chodziły występki, że te ogniska zakrwawiała zbrodnia. Ale nie same tylko rysunki przypominały w tym miejscu podziemne i nocne dzieje. Na krzesłach i ziemi spoczywały tu przedmioty w nagromadzeniu swym bardzo dziwne. Były to grube wory pełne ohydnych jakichś łachmanów, kawałki płótna ] sukna z błotnistymi albo rdzawymi plamami, żelazne narzędzia o niepojętych kształtach, kije węzłowate i ciężkie toporki, noże, powrozy, nawet kamienie, tu i ówdzie kartki brudne, grube, prawie nieczytelnym pismem okryte, tłuszczem przesiąkłe pugilaresy i notatniki, kawałki cuchnących rzemieni, potwornie stopy ludzkie naśladujące obuwia – cały arsenał poszlak, wskazówek, dowodów. Wielki smutek rzeczy, a zarazem inteligentna i gorliwa praca urzędnika sprawiedliwości napełniały tę alkowę, w której głębi, o dość wczesnej porannej godzinie, Aleksy von Szarlow pisał list do przyjaciela:
Stanowczo, kochany mój Sergiuszu, pokolenie nasze nie umie wspominać i z kipiącego życia teraźniejszości dystylować sobie ckliwej, ale podobno subtelnej woni grobów. Gdy przyszliśmy na świat, morze wzbierało. Wielkie nowe wody zalały stare twierdze nadbrzeżne; jak okiem sięgnąć, rozum i przesąd, krzywda i przemoc, ciemności i świty, i nie wiem co jeszcze więcej, jak fale z różnych stron przypływają, rosną, pienią się, następują wzajem na siebie, uderzają się piersiami, z takim szumem i hukiem, że czując w sobie ich ruchy i głosy przestajesz często czuć samego siebie.
My, załoga portowa, musimy biegać z miejsca na miejsce, z toporem, sondą, z kielnią, z cyrklem – tu badać głębinę otchłani, tam dopomagać zniszczeniu, gdzie indziej rozmierzać miejsca dla nowych gmachów albo już do ścian rozpoczętych przylepiać cegiełkę, dla której uosobienia oddajemy zawsze część naszej krwi serdecznej, a czasem i nasze życie. Gdzież nam do wspominania i wygrzebywania z pamięci różowych naszych poranków! Południa nasze upalne i chmurne, a wieczory nadchodzą szybko.
Wspominali i blaskami poranków swych bawili się ci, którym dzień cały pogodny był i wesoły. Bo wiedzieli, w co mieli wierzyć, jakich rozkazów słuchać, i mniemali, że słońce i gwiazdy obracają się dokoła nieruchomej ziemi. Myśmy nie tylko dowiedzieli się, że ziemia nie jest nieruchoma, ale i zapragnęliśmy własnymi piersiami popchnąć ją do prędszego ruchu. Kto szybko biegnie i jeszcze coś ciężkiego przed sobą popycha, ten nie ogląda się za siebie. Zatraciliśmy nawet w sobie zdolność patrzenia wstecz. Dlatego pogardziliśmy historią, tą nauką, która tak szerokie miejsce zajmuje w ukształceniu narodów stagnacyjnych, ciągnących za sobą wóz olbrzymi, na którym rozsiada się stopami swymi głowy ich gniotąc, ospały i ciężki bożek tradycji.
Ty wiesz najlepiej, czy i jak kocham naukę, i czego od niej spodziewamy się dla świata. Ale historii nie lubiłem nigdy. Nie lubiliśmy jej obaj: nie zajmowała nas, bo nie mówiła nam nic o teraźniejszości; gardziliśmy nią, bo nie nauczała nas, jak mamy sobie radzić z teraźniejszymi naszymi bólami i dążeniami. Więc też pierwszy lepszy zachodowiec osłupiałby za zdumienia, gdyby zajrzawszy do głowy takiego, jak ja, patentowanego jurysty ujrzał całą zupełność jego nieświadomości w rzeczach tyczących się dziejów przeszłych własnej nawet jego ojczyzny.
Ale ja i własnej swojej historii nie znam, nie lubię, nie wspominam. Co mi z niej? co światu z niej? Teraźniejszość i przyszłość, czyli przyszłość zaszczepiana na pniu teraźniejszości, to d'a mnie wszystko, o co dbam, co może mię zajmować, cieszyć, udręczać. Tym to usposobieniom przypisuję zupełną obojętność i brak wszelkich wyraźnych wsponinień, z jakimi przybyłem w strony, w których upłynęła mi część dzieciństwa. Wyobrażam sobie, co by się też działo z Pawłem von Szarlow, niezapomnianym ojczulkiem moim, gdyby go tak jak mnie, w dojrzałości wieku los przywrócił miejscom, do których u piersi swej przywiozła go była matka, a które opuścił dużym ośmioletnim chłopcem w ślad za opuszczającym te strony zrujnowanym i owdowiałym ojcem.
Paweł von Szarlow, wypieszczony syn bogatej obywatelskiej rodziny, a potem świetny i wesoły huzar, znajdowała na każdym kroku pełno rozczulających wspomnień: co większa, wyszukiwałby je starannie, wyławiał z dna swej pamięci, odgrzebywał spod każdego przydrożnego kamienia, tak by ich woń subtelna i barwa jutrzenkowa wydawały się mu uroczymi. Byłoby tu co niemiara wykrzykników, westchnień, rzewnych usm'echow. Raz wraz wybiegałyby mu na usta słowa frazesy: "Droga nieboszczka matka! mała, tu pogrzebana siostrzyczka (w tych stronach ojciec mój stracił małą siostrę; ale pozostały mu dwie inne, które szczęśliwie wyrosły, a z których jedną jest nieoceniona moja wychowawczyni l dobrodziejka, ciocia Tania); tu biegałem! tam wyrządziłem komuś jakąś psotę! ówdzie za karę klęczałem! a tam znów siedziałem pod drzewem i jadłem doskonałe wiśnie!" l ręczę, że pomimo całej szerokości swych ramion i okrywających je epoletów pułkownik miałby często łzy w oczach. Ja nie.