Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przy kominku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przy kominku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 318 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WAR­SZA­WA. DRU­KIEM EMI­LA SKIW­SKIE­GO

Z PA­MIĘT­NI­KÓW KON­KU­REN­TA.

I.

Dro­gi przy­ja­cie­lu! Pod­czas gdy ty, pod ja­snem nie­bem Włoch, wol­ny od trosk i kło-i po­tów, swo­bod­ny jak ptak, nie skrę­po­wa­ny żad­ny­mi obo­wiąz­ka­mi, uży­wasz ży­cia w ca­łej peł­ni, zwie­dzasz sta­ro­żyt­ne ru­iny, ma­rzysz, ma­lu­jesz, oglą­dasz ar­cy­dzie­ła sztu­ki – ja oto, schy­lo­ny nad biur­kiem, zgnę­bio­ny i smut­ny, rzu­ca­ni na pa­pier gorz­kie wy­ra­zy znie­chę­ce­nia i żalu… Smut­no mi!

Chciał­bym wy­nu­rzyć się przed tobą, wy­spo­wia­dać

Wy­obra­żam so­bie, że pę­kasz ze śmie­chu, że wszyst­kie mu­sku­ły twej twa­rzy wy­krzy­wia­ją się naj­ko­micz­niej – trzy­masz się za boki i pa­dasz ze śmie­chu na sofę, czy na pia­sek mor­skie­go wy­brze­ża… al­boż wiem, gdzie bę­dziesz od­czy­ty­wał te zwie­rze­nia?!

Śmie­jesz się, czy­tasz i oczom swo­im nie wie­rzysz, pa­trzysz na pod­pis, i zno­wuż się chwy­tasz za boki.

Ja cię znam, ko­cha­ny Wła­decz­ku, i wła­śnie dla­te­go, że cię znam, pro­szę o cier­pli­wość i o chwi­lecz­kę po­wa­gi.

Acz­kol­wiek du­sza moja–tyl­ko nie śmiej się, pro­szę–na­stro­jo­na jest dziw­nie me­lo­dra­ma­tycz­nie, będę jed­nak sta­rał się pa­no­wać nad sobą i pi­sać spo­koj­nie, tak spo­koj­nie, jak­bym ci miał zda­wać re­la­cyę z po­sie­dze­nia człon­ków ja­kiej fi­lan­tro­pij­nej in­sty­tu­cyi. Będę su­chy, zwię­zły, tre­ści­wy–jak­by to nie

O mnie cho­dzi­ło–tyl­ko się nie śmiej!

Krę­cisz gło­wą i dzi­wisz się, skąd ten ton? co to jest? co mi się sta­ło? Cze­kaj!

Już­ciż nie mogę po­wie­dzieć, że­bym w ży­ciu stą­pał po sa­mych cier­niach tyl­ko… Kła­mał­bym. Wiesz, że tro­ska o byt nie wy­ry­ła mi zmarsz­czek na czo­le. Do­brzy ro­dzi­ce dali mi wy­kształ­ce­nie, ja­kie ta­kie sta­no­wi­sko i ka­pi­ta­lik, nie­od­ża­ło­wa­na zaś cio­cia Eu­fro­zy­na za­pi­sa­ła mi tę ład­ną ka­mie­ni­cę na Kru­czej, w któ­rej wła­śnie kre­ślę ten nie­szczę­sny pa­mięt­nik.

Żyło się, wiesz jak: wy­god­nie, bez trosk ale i bez sza­leństw. Dnie scho­dzi­ły we­dług sta­łe­go pro­gra­mu i było ta­kich dni… No, przed tobą mogę się przy­znać. Po­mnóż 365 przez 40, do­daj do tego 10 na lata prze­stęp­ne, a bę­dziesz wie­dział, jaka jest ich licz­ba. Duża, bar­dzo duża! Przy­zna­wać się do niej nie lu­bię i nie wy­glą­dam na nią, jak wiesz. Cerę mam dość zdro­wą i świe­żą, wło­sy we względ­nym kom­ple­cie, czar­ne jak smo­ła (mogę ci dać ad­res wy­na­laz­cy tej wody), nie tyję jesz­cze tak jak inni w tym wie­ku i, ogól­nie bio­rąc, wy­glą­dam dość mło­do. Tak przy­najm­niej utrzy­mu­ją zna­jo­mi.

Jed­nak… w tej do­bie ży­cia, w któ­rej się znaj­du­ję, na­bie­ra się szcze­gól­ne­go za­mi­ło­wa­nia do kom­for­tu, do wy­gód…

Nie wiem czy to ogól­ne pra­wo, czy! tyl­ko spe­cy­al­nie we mnie bu­dzą się po­dob­ne upodo­ba­nia, ale zda­je mi się, że nie mógł­bym żyć bez wy­gód, bez sys­te­ma­tycz­no­ści… Lu­bię sy­piać wy­god­nie i dłu­go, ja­dać do­brze, ba­wić się, po­dró­żo­wać w wa­go­nie pierw­szej kla­sy, lub w naj­gor­szym ra­zie w po­wo­zie; lu­bię mieć swe­go kraw­ca, swe­go fry­zy­era, wresz­cie swe­go słu­żą­ce­go, któ­ry już zna moje przy­zwy­cza­je­nia i któ­re­mu nie po­trze­bu­ję co­dzień po­wta­rzać jed­nych i tych sa­mych po­le­ceń.

Po­wiesz, ko­cha­ny Wła­dziu, że to wszyst­ko mam… Łu­dzisz się. Je­stem wy­ko­le­jo­ny z try­bu ży­cia, cho­ry i roz­bi­ty fi­zycz­nie, wzru­szo­ny mo­ral­nie, ogar­nia mnie nie­po­kój, nie mogę sy­piać… jed­nem sło­wem znaj­du­ję się na ja­kimś prze­ło­mie.

Py­tasz dla­cze­go?

Al­boż ja wiem! Każ­dy czło­wiek ma swo­je fa­tum–ja zaś mam spe­cy­al­nie stry­jen­kę. Znasz prze­cie pa­nią Le­ono­wą? Oso­ba w sile wie­ku, ma­ją­ca jesz­cze pre­ten­syę do mło­do­ści, i nie bez za­sa­dy, bo wy­szła za mego stry­ja przed laty dwu­dzie­sto­ma, a mia­ła wte­dy, je­że­li jej wie­rzyć, szes­na­ście. Bal­zak apo­te­ozo­wał ta­kie ko­bie­ty. Stry­jen­ka jest miła, to­wa­rzy­ska, dow­cip­na i ko­niecz­nie pra­gnie mnie oże­nić. To jej sła­bość.

Oże­nić!

Wy­znam ci szcze­rze, że nie za­sta­na­wia­łem się nig­dy nad tą kwe­stya. Lata ze­szły, a nie pomy sia­łem o do­zgon­nej to­wa­rzysz­ce ży­cia. Amor nie zra­nił mego ser­ca aż do­tąd, a szu­kać żony dla losu, dla wzbo­ga­ce­nia się jej po­sa­giem, nie mia­łem naj­mniej­szej po­trze­by, gdyż oso­bi­sty mój ma­ją­tek wy­star­cza mi aż nad­to.

Do­pó­ki stry­jen­ka pro­wa­dzi­ła ze mną utarcz­kę pod­jaz­do­wą, nie­wie­le zwa­ża­łem na jej na­mo­wy – ale od kil­ku mie­się­cy roz­po­czę­ła bi­twę na ca­łej li­nii.

– Nie prze­sta­nę cię na­ma­wiać i prze­ko­ny­wać–mó­wi­ła,–do­pó­ki celu nie do­pnę. Je­steś ostat­nim przed­sta­wi­cie­lem rodu, więc nie wol­no ci się nie że­nić; je­steś czło­wiek za­moż­ny, więc nie wol­no ci nie po­dzie­lić twe­go mie­nia z oso­bą, któ­rą­byś mógł uszczę­śli­wić. Je­steś na­resz­cie w tym wie­ku, że je­że­li jesz­cze zwle­czesz rok, dwa, trzy naj­da­lej, zo­sta­niesz sta­rym ka­wa­le­rem i nie oże­nisz się już nig­dy–a czy ty masz po­ję­cie o tem, co to jest sta­ry ka­wa­ler?

– Wiem, pro­szę stry­jen­ki.

– Cie­ka­wam…

– Sta­ry ka­wa­ler, jest to… ka­wa­ler sta­ry.

– Nie, nie, sto razy nie! Sta­ry ka­wa­ler, to isto­ta god­na po­li­to­wa­nia – to mi­zan­trop, dzi­wak, czę­sto ską­piec, a pra­wie za­wsze ego­ista. To czło­wiek, któ­ry nie speł­nił obo­wiąz­ków wzglę­dem spo­łe­czeń­stwa, nie zwró­cił mu dłu­gu, za­cią­gnię­te­go z rąk wła­snych swo­ich ro­dzi­ców. To czło­wiek, któ­ry, za­skle­pio­ny w ego­izmie, nie miał nig­dy w ser­cu uczuć pod­nio­ślej­szych, szla­chet­niej­szych, lep­szych…

– Oj, oj ko­cha­na stry­jen­ko, czy nie za­su­ro­wo są­dzisz mnie i mo­ich bied­nych ko­le­gów? Prze­cież i sta­rzy ka­wa­le­ro­wie mogą ko­chać…

– O tak, bez wąt­pie­nia; ko­cha­ją oni do­bre śnia­dan­ka i obia­dy, sza­le­ją za re­sur­są, sta­rem wi­nem, po­świę­ca­ją się na­wet dla do­go­dze­nia wła­snym za­chcian­kom i przy­zwy­cza­je­niom. Spo­ty­ka ich też za ży­cia jesz­cze za­słu­żo­na kara.

– Kara?

– A na­tu­ral­nie, strasz­na, ale za­słu­żo­na zu­peł­nie. Ne­me­zys mał­żeń­ska mści się na nich bez li­to­ści. Nie da­li­ście, po­wia­da, ni­ko­mu ser­ca, i wam też ser­ca nikt nie da; nie osło­dzi­li­ście ni­ko­mu ży­cia, i wam ono osło­dzo­nem nie bę­dzie. Mu­si­cie gi­nąc w opusz­cze­niu, w sa­mot­no­ści, bez opie­ki, a ma­ją­tek, do któ­re­go przy­wią­zu­je­cie taką cenę, roz­dra­pią obcy lu­dzie i na­wet nic wspo­mną po­czci­wie wa­sze­go imie­nia.

– Stry­jen­ka jest dziś w uspo­so­bie­niu tra­gicz­nem.

– Bo mi cię żal, mój Ja­siu, bo nie chcia­ła­bym, że­byś miał zo­stać ta­kim nie­szczę­śli­wym, anor­mal­nym, wy­ko­le­jo­nym czło­wie­kiem; ale ty nie zwa­żasz na moje życz­li­we sło­wa i ile razy za­cznę o mał­żeń­stwie mó­wić, za­raz zwra­casz na inny przed­miot roz­mo­wę.

– Prze­ciw­nie, moja stry­jen­ko – od­rze­kłem, czu­jąc, że się od dłuż­szej roz­mo­wy nie wy­wi­nę – prze­ciw­nie, chęt­nie go­tów je­stem roz­ma­wiać.

– To nie do­syć; nie wy­star­cza mi, że­byś rad mo­ich słu­chał, ale że­byś usłu­chał i że­byś za­sto­so­wał się do nich. Czy masz co prze­ciw­ko mał­żeń­stwu wo­gó­le?

– Je­den z mo­ich przy­ja­ciół, któ­ry oże­nił się przed dwo­ma laty, sta­ra się obec­nie o roz­wód…

– Ach, cóż to zna­czy! Wy­ją­tek nie sta­no­wi re­gu­ły. Od­po­wiedz na moje py­ta­nie – czy masz co prze­ciw mał­żeń­stwu wo­gó­le?

– Inny znów mój przy­ja­ciel, oże­nio­ny do­pie­ro przed ro­kiem, ucie­ka z domu.

– Mój ko­cha­ny, je­że­li ży­czysz so­bie roz­ma­wiać ze mną, to pro­szę, roz­ma­wiaj po­rząd­nie i lo­gicz­nie. Nic a nic nie ob­cho­dzą mnie twoi przy­ja­cie­le, py­tam o za­sa­dę. Czy uzna­jesz, że mał­żeń­stwo god­ne jest po­tę­pie­nia?

– Nie.

– Czy przy­zna­jesz, że ro­dzi­na ma pra­wo bytu?

– Za­pew­ne.

– Czy na­resz­cie oso­bi­ście, ty, jako jed­nost­ka, wo­lał­byś być szczę­śli­wym, czy nie­szczę­śli­wym?

– Cóż za py­ta­nie!

– W ta­kim ra­zie dla­cze­go się nie że­nisz?

– Nie mia­łem szczę­ścia za­ko­chać się aż do­tych­czas.

Stry­jen­ka wy­buch­nę­ła śmie­chem, a po chwi­li rze­kła po­waż­nie:

– Od dnia dzi­siej­sze­go za czte­ry ty­go­dnie bę­dziesz za­ko­cha­ny po uszy.

– Bar­dzo wąt­pię.

– A ja nie. Chy­ba że za­mkniesz się w domu i przez czte­ry ty­go­dnie nie po­ka­żesz się na świat.

– Prze­ciw­nie, ko­cha­na stry­jen­ko, chcę dać do­wód od­wa­gi i go­tów je­stem na­ra­zić się… na nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Trzy­mam cię za sło­wo. No­ta­be­ne po­wiem ci jesz­cze, że od dnia dzi­siej­sze­go je­steś wol­ny.

– Pod ja­kim wzglę­dem?

– Prze­sta­ję cię za­chę­cać do mał­żeń­stwa Ani jed­nem sło­wem nie wspo­mnę o okrop­no­ściach ży­cia sta­ro­ka­wa­ler­skie­go. Moje rady, uwa­gi i per­swa­zye usta­ją.

– Czem mam so­bie wy­tłu­ma­czyć ten nie­spo­dzie­wa­ny zwrot?

– Tem, że usta­ła już po­trze­ba per­swa­zyi i prze­ko­ny­wa­nia.

– Nie ro­zu­miem.

– Da­łeś mi sło­wo, że się przed nie­bez­pie­czeń­stwem nie cof­niesz.

– O, nie­za­wod­nie!

– Więc, po­nie­waż uwa­żam cię za dżen­tel­me­na, któ­ry sło­wa do­trzy­my­wać umie, zo­bo­wią­żę cię, aże­być po­je­chał na wieś, do domu da­le­kich mo­ich krew­nych; tam po­bę­dziesz ty­dzień, dwa, a resz­ta sama się zro­bi.

– Skąd­żeź taka pew­ność, stry­jen­ko?

– Prze­ko­nasz się; li­czę na to, że po­je­dziesz,

– Nie­za­wod­nie.

– A za­tem, dro­gi Ja­siu, za ty­dzień przyjdź mnie po­że­gnać, a ja uprze­dzę li­stow­nie pana Mar­ci­na, ie przy­jeż­dżasz do Biał­ki…

Wład­ku ko­cha­ny! Foco ja przyj­mo­wa­łem to wy­zwa­nie? Dla­cze­go da­łem się na­mó­wić do wy­jaz­du? Ale słu­chaj da­lej mo­jej odys­sei nie­szczę­snej, nie śmiej się, a je­że­li masz odro­bi­nę ser­ca i współ­czu­cia dla mnie, to wes­tchnij nad nie­szczę­śli­wym swo­im przy­ja­cie­lem.

Wy­pad­ki tak się zło­ży­ły, że stry­jen­ka nie po­trze­bo­wa­ła pi­sać do Biał­ki. Pan Mar­cin przy­je­chał oso­bi­ście do War­sza­wy i zło­żył stry­jo­stwu wi­zy­tę. Za­pro­szo­no go na obiad, na któ­rym na­tu­ral­nie i ja być mu­sia­łem.

Przy­pusz­czam że stry­jen­ka mu­sia­ła coś o mnie sta­re­mu szlach­ci­co­wi wspo­mi­nać, gdyż ua przy­wi­ta­nie uści­snął mi dłoń tak ser­decz­nie, aż mi w niej wszyst­kie ko­ści za­trzesz­cza­ły, i przez cały czas obia­du nie spusz­czał mnie z oka.

I ja przy­pa­try­wa­łem mu się uważ­nie. Istot­nie, był to pięk­ny typ; słusz­ne­go wzro­stu, sil­nie zbu­do­wa­ny, ogo­rza­ły na twa­rzy, z ogrom­ny­mi szpa­ko­wa­ty­mi wą­sa­mi, wy­glą­dał jak ry­cerz z daw­ne­go por­tre­tu. Mó­wił dużo, może nie­co za­gło­śno, ale wy­ra­ża! się po­praw­nie, a wzglę­dem stry­jen­ki za­cho­wy­wał się z tą sta­ro­świec­ką ga­lan­te­ryą, na jaką my, dzi­siej­si, nie­ste­ty, nie po­tra­fi­my się zdo­być.

Na mnie pan Mar­cin zro­bił do­bre wra­że­nie. Było coś sym­pa­tycz­ne­go, po­cią­ga­ją­ce­go w tym czło­wie­ku, ja­kiś rys nie­po­chwyt­ny, nie­da­ją­cy się okre­ślić, a znie­wa­la­ją­cy od­ra­zu.

Za­pra­szał mnie (lo Biał­ki ser­decz­nie i szcze­rze. W pierw­szej chwi­li zda­wa­ło mi się, że mogę być dla nie­go po­żą­da­ny, jako kon­ku­rent o cór­kę – ale póź­niej prze­ko­na­łem się, że by­łem w błę­dzie. On każ­de­go zna­jo­me­go za­pra­szał z rów­ną ser­decz­no­ścią i uprzej­mo­ścią, każ­de­mu pra­gnął otwo­rzyć drzwi swe­go dom­ku sze­ro­ko, ugo­ścić, ura­czyć czem tyl­ko cha­ta bo­ga­ta…

Wszy­scy oni tacy.

Na­tu­ral­nie, choć­by tyl­ko ze wzglę­du na obiet­ni­cę, daną stry­jen­ce, przy­rze­kłem że przy­ja­dę, a po­nie­waż żą­dał, że­bym nie dał dłu­go na sie­bie cze­kać, więc obie­ca­łem sta­wić się za ty­dzień.

Gdym przy po­że­gna­niu się ze sta­rym szlach­ci­cem przy­rze­cze­nie przy­jaz­du po­wta­rzał, stry­jen­ka spoj­rza­ła na mnie z try­um­fu­ją­cym uśmie­chem.

– Mu­szę te­raz – rze­kła po odej­ściu go­ścia – po­wie­dzieć ci coś o domu, do któ­re­go się wy­bie­rasz. Pana Mar­ci­na po­zna­łeś już i, o ile mi się zda­je, po­do­bał ci się.

– O, bar­dzo na­wet–od­rze­kłem.

– Spo­dzie­wa­łam się tego. Po­do­ba ci się tak­że i jego mał­żon­ka, po­czci­wa, cala do­mo­wi od­da­na ko­bie­ta; pra­cu­je jak mrów­ka i żyje tyl­ko dla męża i dzie­ci. Ta nie po­my­śla­ła nig­dy o roz­wo­dzie – wierz mi. Dzie­ci mają tro­je. Syn Ju­lian, naj­star­szy z ro­dzeń­stwa, nie jest w domu, kształ­ci się w aka­de­mii rol­ni­czej. Có­rek jest dwie.

– Prze­pra­szam, stry­jen­ko, ale we­dług umo­wy mia­łem być na­ra­żo­ny tyl­ko na jed­no nie­bez­pie­czeń­stwo…

– Nie ucie­kaj się do ad­wo­kac­kich wy­bie­gów.

– Trzy­mam się ści­śle umo­wy.

– To po­sta­ci rze­czy nie zmie­nia, po­nie­waż nie­wia­do­mo któ­ra z nich sta­nie się nie­bez­piecz­ną dla spo­ko­ju twe­go ser­ca.

– A je­że­li obie?

– Z rów­ną ra­cyą mo­gła­bym i ja po­wie­dzieć: a je­że­li żad­na z nich?

– Ale stry­jen­ka o to się nie oba­wia.

– By­najm­niej, ja za­wsze je­stem pew­na swe­go. W jed­nej z nich mu­sisz się za­ko­chać.

– Ta pew­ność stry­jen­ki prze­ra­ża mnie!

– Nie lę­kaj się, wszyst­ko bę­dzie do­brze. Star­sza, Kry­sty­na, ma lat… cze­kaj-no, niech so­bie przy­po­mnę… Za­pew­ne ze dwa­dzie­ścia; młod­sza zaś, Jo­asia, nie­daw­no po­wró­ci­ła z pen­syi.

– Po­dob­no ta­kie wła­śnie są naj­nie­bez­piecz­niej­sze.

– Zo­ba­czysz. Obie­dwie, cho­ciaż ro­dzo­ne sio­stry, wca­le nie są po­dob­ne jed­na do dru­giej. Zu­peł­nie od­mien­ne typy, kon­tra­sty. Star­sza wy­smu­kła, bru­net­ka, o du­żych czar­nych oczach; młod­sza blon­dyn­ka, doić szczu­pła, nie­wiel­kie­go wzro­stu, oczy bar­wy cha­bru.

– Do­my­ślam się. Pierw­sza wy­glą­da jak bo­ha­ter­ka z tra­ge­dyi, dru­ga niby roz­ma­rzo­na pa­ster­ka z sie­lan­ki.

– Nie. Do­myśl­ność two­ja nie jest tak fe­no­me­nal­na, jak ci się zda­je.

– Dla­cze­go?

– Bo nie od­ga­dłeś praw­dy. Kry­sia odzie­dzi­czy­ła cha­rak­ter i tem­pe­ra­ment mat­ki, Jo­asia w ojca się wda­ła. Pierw­sza jest ci­cha, nad­zwy­czaj ła­god­na, ma­rzy­ciel­ka tro­che. Nie lubi wy­sta­wiać się na pierw­szy plan i, o ile mi się zda­je, ra­da­by cale ży­cie na wsi prze­pę­dzić. Dru­ga, prze­ciw­nie, po­tna ży­cia i ener­gii, rwie się do świa­ta. Lubi za­ba­wę, ruch, gwar, za­wsze we­so­ła, śmie­ją­ca się, go­dzi­ny na miej­scu nie usie­dzi; swo­ją dro­gą dziew­czy­na z naj­lep­szem ser­cem i pew­na je­stem, że jak kogo po­ko­cha…

– Wi­dzę, że sym­pa­tye stry­jen­ki prze­chy­la­ją się na stro­nę pan­ny Jo­an­ny i że…

– Cho­waj Boże! Je­że­li są­dzisz, że chcę wpły­nąć na twój wy­bór, to się bar­dzo my­lisz.

– A prze­cież…

– Tego, co ci po­wia­dam, nie bierz za radę, lecz za in­for­ma­cye. Nie chcę wy­wie­rać naj­mniej­sze­go wpły­wu na two­je dal­sze po­sta­no­wie­nia i za­mia­ry, pra­gnę tyl­ko, abyś, przy­je­chaw­szy do Biał­ki, miał nie­ja­kie po­ję­cie o ca­łym domu pana Mar­ci­na. Co do ma­jąt­ku…

– Prze­cież nie po­lu­ję na po­sa­gi.

– Wiem, i gdy­byś na­le­żał do ka­te­go­ryi tych łow­ców, to­bym cię do Biał­ki nie wy­pra­wia­ła.

– Więc to są lu­dzie bied­ni?

– Nie wiem, jak­by ci to okre­ślić, i tak i nie… Niby nie bied­ni, ale bied­ni.

– Niech się stry­jen­ka nie ob­ra­zi, ale mu­szę się przy­znać, że tej de­fi­ni­cyi na ża­den spo­sób zro­zu­mieć nie mogę.

– Czę­sto by­wa­łeś na wsi?

– Nie­gdyś, nie­gdyś, daw­ne­mi cza­sy, dziec­kiem jesz­cze, a po­tem, jak wia­do­mo stry­jen­ce, ży­cie scho­dzi­ło mi to w War­sza­wie, to za gra­ni­cą.

– Więc się nie dzi­wię, że nie ro­zu­miesz tego, co ci mó­wie. Wy­tłó­ma­czę się ja­śniej. Niby nie są bied­ni, mają ma­ją­tek, dość wy­god­ne miesz­ka­nie, ogród, ko­nie do wy­jaz­du, a więc wszel­kie po­zo­ry za­moż­no­ści – ale z dru­giej znów stro­ny do­chód z go­spo­dar­stwa nie­wiel­ki; kosz­to­wa­ła ich edu­ka­cya dzie­ci, kil­ka­krot­nie po­no­si­li klę­ski, więc się też nie prze­le­wa. Są bar­dzo szczę­śli­wi, je­że­li mogą ko­niec z koń­cem zwią­zać.

– W ta­kim ra­zie dla­cze­góż sie­dzą na wsi, sko­ro im się to nie opła­ca?

– A no, sie­dzą. Biał­ka od nie­pa­mięt­nych cza­sów po­zo­sta­je w rę­kach tej ro­dzi­ny, więc trud­no im się z nią roz­stać…

Stry­jen­ka prze­rwa­ła i za­my­śli­ła się cze­goś. Mil­cze­li­śmy obo­je.

– Wiesz co? – ode­zwa­ła się po chwi­li – je­stem bar­dzo szczę­śli­wa, że wcho­dzisz w sto­su­nek z tym do­mem, a je­że­li moje za­mia­ry się speł­nia…

– To?

– No, nie trze­ba ło­wić ryb przed nie­wo­dem. Po­jedź i zwy­cięż, jak ja­kiś staw­ny wo­jow­nik sta­ro­żyt­ny.

– Jak Ce­zar, stry­jen­ko; po­ja­dę…

III

Krę­cisz gło­wą, ko­cha­ny Wła­dziu, bo do­tych­czas nie do­pa­trzy­łeś w li­stach mo­ich przy­czy­ny sta­nu, w ja­kim się obec­nie znaj­du­ję. Ustą­pi­łem proś­bom stry­jen­ki, po­zna­łem pana Mar­ci­na, do­wie­dzia­łem się o ist­nie­niu Kry­si i Jo­asi i po­je­cha­łem na wieś. Cóż nad to zwy­czaj­niej­sze­go? ja­każ oso­bli­wość? Pan Mar­cin prze­cież nic jest lu­do­żer­cą, Biał­ka nie leży w Pa­ta­go­nii, a te dwie pa­nien­ki, o któ­rych stry­jen­ka mó­wi­ła, toć na­resz­cie nic lwy sro­gie, szu­ka­ją­ce ko­go­by po­żreć…

Za­pew­ne…

Mo­głem wy­je­chać tyl­ko o go­dzi­nie szó­stej rano, gdyż na ten wła­śnie po­ciąg mia­ły ocze­ki­wać na mnie ko­nie z Biał­ki. Miła rzecz, tem­bar­dziej, że o dru­giej po­wró­ci­łem z re­sur­sy! Mój Jan uło­żył mi rze­czy w dwóch wa­liz­kach po­dróż­nych i o go­dzi­nie pią­tej przy­szedł mnie obu­dzić. Wsta­łem z nie­zno­śnym bó­lem gło­wy, wy­pi­łem fi­li­żan­kę her­ba­ty i roz­kle­ko­ta­ną do­roż­ką po­je­cha­łem na dwo­rzec, li­cząc na to, ie się wy­śpię w wa­go­nie. Prze­dzia­ły pierw­szej kla­sy by­wa­ją za­zwy­czaj pu­ste, tym ra­zem jed­nak wy­jąt­ko­wo za­peł­nio­ne były przez damy z dzieć­mi i damy bez dzie­ci.

Przy­sia­dłem się do tych ostat­nich. Było ich coś pięć. Mama, o ile się zda­je, cio­cia i trzy có­recz­ki na wy­da­niu. Wszyst­kie jed­no­cze­śnie mó­wi­ły i to z nie­zwy­kłem oży­wie­niem; po­wra­ca­ły al­bo­wiem z we­se­la ja­kiejś pan­ny Wan­dy z pa­nem Mau­ry­cym, któ­re się od­by­ło bar­dzo wy­staw­nie i hucz­nie ua wsi, nie­da­le­ko od Chę­cin. Było mnó­stwo osób i na­tu­ral­nie mnó­stwo su­kien w kli­ny, w dzio­by, w zęby, z ja­kie­miś wo­da­mi, kwia­ta­mi, gir­lan­da­mi i Bóg wie czem jesz­cze. To­wa­rzysz­ki moje kry­ty­ko­wa­ły je za­wzię­cie, ana­li­zu­jąc naj­mniej­szy szcze­gół, naj­drob­niej­szy dro­biazg. Mia­łem peł­ne uszy atła­sów, tar­la­ta­nów, mory, plu­szów, bro­ka­te­li, ko­ro­nek. Nie wiem, czy w naj­więk­szym ma­ga­zy­nie war­szaw­skim zna­leźć moż­na tyle to­wa­rów, ile te pa­nie w moją bied­ną zbo­la­łą gło­wę na­kła­dły. Po­tem przy­szła ko­lej na bi­żu­te­rye, ko­afiu­ry, szcze­gó­ły ko­la­cyi cu­kro­wej i na męż­czyzn. Ten tań­czył, ten nie tań­czy?, ten z ową naj­wię­cej tań­czył, a inny po­dob­no się tam­tej oświad­czył… Uf! Pierw­sza sta­cyą, dzwo­nek.

Chcę wy­siąść–nie­ste­ty, sie­dzę tak, że mu­siał­bym prze­ci­skać się do drzwi mię­dzy temi pa­nia­mi, któ­re zdą­ży­ły już za­ba­ry­ka­do­wać przej­ście prze­róż-nemi pu­deł­ka­mi i ko­szy­ka­mi. Nie śmiem im prze­szka­dzać, tem bar­dziej, że za­ję­ły się oglą­da­niem trzech świe­żo ku­pio­nych w War­sza­wie ka­pe­lu­szy, któ­re mia­ły wy­wo­łać nie­sły­cha­ny efekt w oko­li­cach Piń­ska, o ile mo­głem zmiar­ko­wać z roz­mo­wy. Ka­pe­lu­sze te praw­do­po­dob­nie były już oglą­da­ne przy kup­nie, ale cóż to szko­dzi obej­rzeć je jesz­cze raz i uło­żyć na po­cze­ka­niu hy­po­te­zę dość skom­bi­no­wa­ną, że gdy­by na miej­sce ptasz­ka z ka­pe­lu­sza pierw­sze­go prze­nieść kwia­tek z dru­gie­go, a na miej­sce kwiat­ka z dru­gie­go prze­nieść ko­ron­kę z trze­cie­go, to na miej­sce ko­ron­ki z trze­cie­go trze­ba­by było prze­nieść ptasz­ka z pierw­sze­go – co, we­dle ogól­ne­go zda­nia, wy­glą­da­ło­by tak­że ni w pięć ni w dzie­więć. Za­czę­to więc nowe kom­bi­na­cyi z na­stę­pu­ją­cy­mi wa­ry­an­ta­mi: ko­ron­ka, pta­szek, kwia­tek: kwia­tek, ko­ron­ka, pta­szek; pta­szek, kwia­tek, ko­ron­ka. W re­zul­ta­cie tych ob­li­czeń wy­pa­dła pa­niom ja­kaś sprzecz­ność, po­nie­waż fak­tycz­nie były tyl­ko: kwia­tek, pta­szek, ko­ron­ka i trzy ka­pe­lu­sze, a im się przy­plą­tał czwar­ty, bo cio­cia wli­cza­ła do ra­chun­ku ka­pe­lusz uro­jo­ny, ten wła­śnie, któ­ry gdy­by do nie­go przy­cze­pić ptasz­ka, miał być ni w pięć ni w dzie­więć.

Po dość oży­wio­nej sprzecz­ce scho­wa­no ka­pe­lu­sze do pu­de­łek i po­sta­no­wio­no po po­wro­cie do domu we­zwać na na­ra­dę ja­kie­goś wu­jasz­ka Re­mi­giu­sza, o któ­rym cio­cia mó­wi­ła, że w rze­czach gu­stu psa zjadł.

To wy­ra­że­nie cio­ci, może tro­chę za­do­sad­ne… nie po­do­ba­ło się ma­mie i có­recz­kom, któ­re spoj­rza­ły na sie­bie zna­czą­co, za­ru­mie­ni­ły się lek­ko i umil­kły.

Gło­wa bo­la­ła mnie sza­le­nie, a prze­cież po­ło­żyć się nie mo­głem, nie mo­głem na­wet ze wzglę­du na obec­ność dam, za­pa­lić cy­ga­ra, ani ziew­nąć, cho­ciaż by­łem strasz­nie zmę­czo­ny i znu­dzo­ny. Po­ciąg szedł da­lej i da­lej, niby pręd­ko, ale czas wlćkl się strasz­nie po­wo­li, a kie­dy wresz­cie do­je­cha­łem do sta­cyi, na któ­rej mia­łem wy­siąść, czu­łem się zu­peł­nie jak­by roz­bi­ty.

Przy­tem głód mi za­czął do­ku­czać.

Wy­sko­czy­łem z wa­go­nu, ka­za­łem po­słu­ga­czo­wi wy­do­być wa­liz­ki i po­bie­głem… wprost do bu­fe­tu.

Przy­najm­niej tak mi się zda­wa­ło… Pró­bu­ję 'two­rzyć jed­ne drzwi–za­mknię­te, pchną­łem dru­gie – fnfg ko­min­ku. 2

otwo­rzy­ły się i ja­kiś pan z żół­te­mi wy­pust­ka­mi przy­wi­ta) mnie za­py­ta­niem:

– Cze­go?

– Prze­pra­szam pana – rze­kłem – szu­kam bu­fe­tu…

– Ma na­stęp­nej sta­cyi – od­po­wie­dział la­ko­nicz­nie, stu­ka­jąc rącz­ką te­le­gra­fu.

– Więc tu nie­ma?

– A nie. Prze­cież to tyl­ko przy­sta­nek. Iesz­cze nie da­łem za wy­gra­ną. Od­szu­ka­łem po­słu­ga­cza, któ­ry wy­niósł moje rze­czy z po­cią­gu, i za­czą­łem go ba­dać, gdzie­by się tu po­ży­wić. Mach­nął ręką nie­chęt­nie.

– At, wiel­moż­ny pa­nie, my tu sami nie mamy co jeść.

Bu­dy­nek sta­cyj­ny stat sa­mot­ny przy li­nii, wśród lasu; nig­dzie nie wi­dać chat­ki, ani za­bu­do­wań miesz­kal­nych. Sta­cyj­ka tyl­ko, a do­ko­ła so­sny, so­sny i so­sny, jak­by za­du­ma­ne, po­nu­re.

– Czy tu nie cze­ka po­wóz z Biał­ki? – za­py­ta­łem.

– Jest, wiel­moż­ny pa­nie, brycz­ka.

– Brycz­ka?–spy­ta­łem tro­che zdzi­wio­ny.

– A kto­by zaś na taką dro­gę po­wo­za­mi jeź­dził–od­po­wie­dział.

Po­sze­dłem zo­ba­czyć tę brycz­kę. Było to ja­kieś pu­deł­ko żół­te, bez re­so­rów, na wy­so­kich ko­lach, za­przę­żo­ne w tę­gie trzy de­re­sze. Ko­ni­ska mia­ły aż na kar­kach śla­dy bło­ta.

Przy brycz­ce stal chłop krę­py, z ogrom­nym: wą­sa­mi, w płasz­czu bar­wy sta­lo­wej i w la­kie­ro­wa­nej czap­ce. Przed­sta­wił mi się i oświad­czył, jako jest Ma­ciej, stan­gret z Biał­ki, że przy­wiózł dla mnie ukło­ny od dzie­dzi­ca i że wiel­ki czas je­chać, bo już dru­ga bliz­ko po po­łu­dniu, a dzie­dzic za­po­wie­dział, żeby przed pół­no­cą być w domu.

Przed pół­no­cą! A więc co naj­mniej dzie­sięć go­dzin jaz­dy w tem żól­tem pu­de­łecz­ku!

Po­słu­gacz przy­niósł wa­liz­ki.

Ma­ciej spoj­rzał na nie uważ­nie i za­czął się dra­pać po gło­wie.

– Na cóż cze­ka­cie?–rze­kłem.–Bierz­cie rze­czy na brycz­kę i jedź­my.

– Już­cić wziąć, to się weź­mie – rzekł – ale jak?

Osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się pan Ma­ciej mniej­szą wa­liz­kę ulo­ko­wać w sie­dze­niu. (Mia­łem w niej bie­li­znę i gar­ni­tur fra­ko­wy!) Więk­szą, o któ­rej wy­ra­ził się, że nie jest fo­rem­na, po­sta­no­wił po­sta­wić tak, żeby jed­ną stro­ną opie­ra­ła się o jego wła­sne ple­cy, a dru­gą o moje ko­la­na. Nie było in­ne­go spo­so­bu, mu­sia­łem się więc go­dzić z lo­sem.

Od sta­cyi do go­ściń­ca był ka­wa­łek szo­sy. Ma­ciej ru­szył z miej­sca ostro, z pie­kiel­nym tur­ko­tem; wa­liz­ka za­czę­ła mi pod­ska­ki­wać na ko­la­nach. Przy­trzy­my­wa­łem ją jed­ną ręką, a dru­gą uchwy­ci­łem się brycz­ki, w oba­wie, że­bym sam nie wy­padł na po­kry­te gę­stą war­stwą bio­ta ka­mie­nie.

Tur­kot mnie ogłu­szał, żół­ta bry­czusz­ka pod­ska­ki­wa­ła po ka­mie­niach jak pił­ka, wa­liz­ka zsu­wa­ła mi się cią­gle z ko­lan.

Na szczę­ście ka­wa­łek owej mi­łej szo­sy nie był dłu­gi. Na­gle tur­kot ustał, ko­nie zwol­ni­ły bie­gu i szfy już po­wo­li, z trud­no­ścią wy­cią­ga­jąc ko­py­ta z gę­ste­go, gli­nia­ste­go bfo­ta. Ode­tchną­łem…

Po­pra­wi­łem nie­szczę­śli­wą wa­liz­kę na ko­la­nach, bło­go­sła­wiąc bło­to, po któ­rem de­re­sze nie mo­gły biedź pręd­ko. Brycz­ka nie trzę­sła już, prze­chy­la­ła się tyl­ko z boku na bok, jak kacz­ka, wy­da­jąc przy­tem przy­kre ja­kieś zgrzy­ta­nie.

Za­pa­li­łem cy­ga­ro i, aby za­po­mnieć choć na chwi­lę o do­ku­cza­ją­cym mi gło­dzie, wda­łem się w ga­wę­dę ze stan­gre­tem.

– Mój Ma­cie­ju–spy­ta­łem,–czy do sa­mej Biał­ki bę­dzie taka dro­ga?

– A nie­chże Bóg bro­ni, wiel­moż­ny pa­nie – od­rzekł,–toć­by­śmy się za trzy dni nie do­wle­kli.

– Więc zno­wuż szo­sa nas cze­ka?

– Skąd­by tu szo­sa? Róż­na dro­ga. Gdzie ni­żej, jak oto tu, na to mó­wią­cy, to bło­to; po­tem zaś znów pia­sek, to gro­bel­ki, a już za Par­tacz­ka­mi do sa­mej Biał­ki do­brze.

– Cóż to za Par­tacz­ki?

Ma­ciej obej­rzał się na mnie. Zda­wa­ło mi się, że w jego spoj­rze­niu do­strze­głem coś, jak­by zdzi­wie­nie, po­li­to­wa­nie i za­ra­zem iro­nię.

– Wiel­moż­ny pan nie wie?–za­py­tał, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Nie wiem.

– Mia­sto.

– Mia­sto!–za­wo­ła­łem z ra­do­ścią–po­wia­da­cie więc, że Par­tacz­ki mia­sto?

– Praw­dzi­wie, wiel­moż­ny pa­nie, mia­sto – ży-dzi­sków w niem za­trzę­sie­nie.

– Bogu dzię­ki! jak­że się z tego cie­szę, jak­że się cie­szę!

Ma­ciej znów się obej­rzał. Wi­docz­nie nie ro­zu­miał po­wo­du mo­jej ra­do­ści.

– Wy­bor­nie, do­sko­na­le!–mó­wi­łem z oży­wie­niem.-Sko­ro Par­tacz­ki mia­sto, więc musi tam być re­stau­ra­cya. Wszak jest re­stau­ra­cya?–py­ta­łem Ma­cie­ja, my­śląc o por­cyi do­sko­na­lej po­lę­dwi­cy i o bu­tel­ce bur­gun­da.

– Niby jak wiel­moż­ny pan po­wia­da?

– Re­stau­ra­cya.

– Nie wiem – od­rzekł Ma­ciej; – prc­pi­na­cya to jest

– Ależ ja się py­tam czy jest miej­sce, w któ­rem moż­na­by do­stać co do zje­dze­nia…

– Acha! to niby o cu­kier­nię… Jest, jest, wiel­moż­ny pa­nie, a jak­że, spra­wie­dli­wie cu­kier­nia, po­rząd­na, i za­jazd. Wszy­scy pa­no­wie tam za­wdy sta­ją.

– Więc jeść do­sta­nie?

– Na­wet bi­lard jest. Ho! ho! Moś­ko­wa to mą­dra Ży­do­wi­ca, dla pa­nów ma stan­cyę oso­bli­wą z bi­lar­dem, a zaś dla na­ro­du izbę pro­stą, niby jak szynk, jeno że wód­ka w niej lep­sza, niż w szyn­ku.

– A in­nej cu­kier­ni nie­ma w Par­tacz­kach?

– Ja­kiej in­nej?

– Ta­kiej, co nie na­le­ży do Moś­ko­wej.

– Nie, pa­nie, nie­ma i jak Par­tacz­ki Par­tacz­ka­mi, nie było. Ja już, pro­szę wiel­moż­ne­go pana, też nie dzi­siej­szy, w Biał­ce je­stem za stan­gre­ta bez mała chy­ba ze trzy­dzie­ści lat, w Par­tacz­kach by wam dwa, cza­sem i trzy razy na ty­dzień, a prócz Moś­ko­wej in­nej cu­kier­ni nie znam.

In­for­ma­cya Ma­cie­ja nic bar­dzo mnie po­cie­szy­ła, ale bę­dąc strasz­nie głod­ny, rad by­łem i ta­kiej oka­zyi.

– Po­śpie­szaj­cie, Ma­cie­ju – rze­kłem, – bo mi chce się jeść strasz­li­wie.

Ma­ciej śmi­gnął ba­tem nad koń­mi.

Bło­to było mniej­sze, de­re­sze pu­ści­ły się wy­cią­gnię­tym kłu­sem. Uje­cha­li­śmy tak chy­ba wię­cej niż milę. Dro­ga szła po­mię­dzy po­la­mi, z od­da­le­nia wi­dać było rze­kę, a nad nią po jed­nej i po dru­giej stro­nie sze­ro­ką ni­zi­nę.

– Za­raz bę­dzie gro­bel­ka–rzekł Ma­ciej. Gro­bel­ka, po­my­śla­łem, bar­dzo pięk­nie; nie­chże so­bie bę­dzje gro­bel­ka, byle tyl­ko prę­dzej do­stać się do upra­gnio­ne­go mia­sta, głód na­sy­cić, od­po­cząć, choć­by tyl­ko go­dzi­nę, pół go­dzi­ny cho­ciaż. Z nie­wy­spa­nia i gło­du za­czę­ły mnie prze­bie­gać dresz­cze, po­wie­ki opa­da­ły, chciał­bym drze­mać–ale jak? wtem cia­snem, żół­tem pu­de­łecz­ku, z twar­dą wa­liz­ką na ko­la­nach!

O stry­jen­ko, stry­jen­ko! Gdy­bym był wie­dział, jaką dro­gę mam prze­być, nie zmu­si­ła­byś mnie do tej po­dró­ży.

Za­czę­ła się ko­cha­na gro­bel­ka… Koła brycz­ki to za­pa­da­ły w nie­zgłę­bio­ne bło­to, to zno­wu stu­ka­ły o ja­kieś klo­ce, drą­gi, ka­wa­ły drze­wa. Brycz­ka prze­chy­la­ła się na jed­ną, to znów na dru­gą stro­nę tak, że są­dzi­łem, że już, już się wy­wra­ca.

Ma­ciej uspa­ka­jał mnie.

– Wiel­moż­ny pa­nie–mó­wił.–jesz­cze nic mia­łem tego zda­rze­nia, że­bym, Pa­nie ucho­waj, w nocy na­wet, a nie do­pie­ro w dzień ja­sny wy­wró­cił. Niech się pan nic nie boi, ja tu każ­dy wy­bój, każ­dą dziu­rę, na­wet i ka­mień każ­dy znam.

– Ależ o wy­pa­dek ła­two.

– Nic, wiel­moż­ny pa­nie, wszyst­ko baj­ki, choć­by się nie wiem jak brycz­ka chy­li­ła… tyl­ko niech wiel­moż­ny pan daje wagę…

– Jak­to wagę, co to jest?

– Ha no, jak sko­ro brycz­ka chy­li się na lewo, to niech pan niby swo­ją oso­bą na­pra­wo, a jak zaś brycz­ka na pra­wo, to pan znów na lewo.

– Czy u was za­wsze jeż­dżą ta­kie­mi brycz­ka­mi, jak ta?

– E nie, pa­nie, mamy jesz­cze parę gor­szych.

– Gor­szych?! al­boż może być co gor­sze­go od tego trzę­są­ce­go pu­deł­ka?

Ma­ciej za­czął się śmiać.

– Cze­góż się śmie­je­cie?–za­py­ta­łem.

– A bo wiel­moż­ny pan musi chy­ba so­bie żar­tu­je. Toć to bry­czusz­ka jak zło­to, ślicz­ny sta­te­czek. W Łęcz­ny ku­pio­na na jar­mar­ku… Na­sze pa­nien­ki bar­dzo lu­bią nią jeź­dzić, le­piej niż po­wo­zem.

– Pa­nien­ki?

– A jeno; jak tyl­ko po­trze­ba im gdzie je­chać, to za­raz mo­le­stu­ją: mój Ma­ciu­siu ko­cha­ny, mó­wią, za­przę­gaj aby do ma­lej brycz­ki.

– Az cze­góż są u li­cha te wa­sze pa­nien­ki?–za­py­ta­łem, da­jąc we­dle in­for­ma­cyi Ma­cie­ja „wa – gę na pra­wo, gdyż brycz­ka prze­chy­li­ła się w tej chwi­li na lewo, i to nad sa­mym ro­wem. Ma­ciej nie zro­zu­miał py­ta­nia.

– O la Boga! z cze­go pa­nien­ki są? a z cze­góż mają być…

– Je­że­li na tej brycz­ce jeż­dżą i nic im to nie szko­dzi, to są chy­ba z że­la­za.

– Ech, pa­nien­ki są jak pa­nien­ki – od­rzekł – do­bre pa­nien­ki, jeno…

Nie do­koń­czył; ścią­gnął lej­ce i cmok­nął na ko­nie.

– No cóż–spy­ta­łem – Ma­cie­ju, co­ście chcie­li po­wie­dzieć?

– Nic, wiel­moż­ny pa­nie.

– Ale prze­cież…

– Pro­szę wiel­moż­ne­go pana, u nas po­wia­da­ją po chłop­sku, że jak kto ina co za­du­żo po­wie­dzieć, niech się le­piej w ję­zyk uką­si. Tedy uką­si­łem się i tyło… Wio!

Nie ba­da­łem wię­cej. Pod­nio­słem koł­nierz od pal­to­ta, przy­mkną­łem po­wie­ki, my­śla­łem że się zdrzem­nę choć tro­szecz­kę–złu­dze­nie!

Ma­ciej oglą­dał się od cza­su do cza­su i pa­trzył na mnie wzro­kiem, w któ­rym ma­lo­wa­ło się coś jak­by po­li­to­wa­nie lub zdzi­wie­nie.

Co ten chłop my­ślał o mnie? Jak wy­glą­da­łem w jego opi­nii ja, com się nie po­znał na wy­so­kich za­le­tach żół­tej brycz­ki, ani na war­to­ści de­re­szów, któ­rych ani jed­nem sło­wem nie po­chwa­li­łem?

Znasz mnie i wiesz, że nie lu­bię mieć nie­chęt­nych i nie­życz­li­wych – taka już moja na­tu­ra. Po­sta­no­wi­łem tedy prze­ła­mać nie­chęć pana Ma­cie­ja i le­piej go ja­koś uspo­so­bić. Byto to na­wet ko­niecz­ne, boć osta­tecz­nie znaj­do­wa­łem się na la­sce i nie­ła­sce tego chło­pa. Mogł mnie trząść jesz­cze bar­dziej po tych prze­klę­tych gro­bel­kach, mógł wy­wró­cić nie­zno­śną ta­ra­daj­kę i uto­pić mnie w bło­cie, ra­zem Z wa­liz­ka­mi i cala moją przy­szło­ścią.

– Ma­cie­ju–ode­zwa­łem się ła­god­nie.

– Słu­cham, pa­nie.

– Lu­bi­cie wy wód­kę?

– Nie­ko­niecz­nie–od­rzekł, splu­wa­jąc. By­łem pew­ny że kła­mał, bo sama fi­zy­ogno­mia jego na pierw­szy rzut oka świad­czy­ła, że za­cny oby­wa­tel spi­ry­tu­alia­mi nie gar­dzi…

– Jed­nak–rze­kłem–w dro­dze, zwłasz­cza gdy zim­no, to kie­li­sze­czek nie za­wa­dzi…

– Bo i pew­nie, że nie za­wa­dzi.

– To też po­śpie­szaj­cie, mój Ma­cie­ju, bom głod­ny, a przy­tem czu­ję się bar­dzo zmę­czo­ny. Ja nie po­wia­dam wca­le, że wa­sza brycz­ka jest zła – owszem, prze­ko­na­łem się już, że o lep­szej na tu­tej­sze dro­gi ma­rzyć nie moż­na–ale wi­dzi­cie, ja je­stem nie­tę­gie­go zdro­wia..

– Musi, że wiel­moż­ny był z ma­leń­ko­ści utrzę­sio­ny…

– Bar­dzo być może.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: