- W empik go
Przy kominku - ebook
Przy kominku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 318 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z PAMIĘTNIKÓW KONKURENTA.
I.
Drogi przyjacielu! Podczas gdy ty, pod jasnem niebem Włoch, wolny od trosk i kło-i potów, swobodny jak ptak, nie skrępowany żadnymi obowiązkami, używasz życia w całej pełni, zwiedzasz starożytne ruiny, marzysz, malujesz, oglądasz arcydzieła sztuki – ja oto, schylony nad biurkiem, zgnębiony i smutny, rzucani na papier gorzkie wyrazy zniechęcenia i żalu… Smutno mi!
Chciałbym wynurzyć się przed tobą, wyspowiadać
Wyobrażam sobie, że pękasz ze śmiechu, że wszystkie muskuły twej twarzy wykrzywiają się najkomiczniej – trzymasz się za boki i padasz ze śmiechu na sofę, czy na piasek morskiego wybrzeża… alboż wiem, gdzie będziesz odczytywał te zwierzenia?!
Śmiejesz się, czytasz i oczom swoim nie wierzysz, patrzysz na podpis, i znowuż się chwytasz za boki.
Ja cię znam, kochany Władeczku, i właśnie dlatego, że cię znam, proszę o cierpliwość i o chwileczkę powagi.
Aczkolwiek dusza moja–tylko nie śmiej się, proszę–nastrojona jest dziwnie melodramatycznie, będę jednak starał się panować nad sobą i pisać spokojnie, tak spokojnie, jakbym ci miał zdawać relacyę z posiedzenia członków jakiej filantropijnej instytucyi. Będę suchy, zwięzły, treściwy–jakby to nie
O mnie chodziło–tylko się nie śmiej!
Kręcisz głową i dziwisz się, skąd ten ton? co to jest? co mi się stało? Czekaj!
Jużciż nie mogę powiedzieć, żebym w życiu stąpał po samych cierniach tylko… Kłamałbym. Wiesz, że troska o byt nie wyryła mi zmarszczek na czole. Dobrzy rodzice dali mi wykształcenie, jakie takie stanowisko i kapitalik, nieodżałowana zaś ciocia Eufrozyna zapisała mi tę ładną kamienicę na Kruczej, w której właśnie kreślę ten nieszczęsny pamiętnik.
Żyło się, wiesz jak: wygodnie, bez trosk ale i bez szaleństw. Dnie schodziły według stałego programu i było takich dni… No, przed tobą mogę się przyznać. Pomnóż 365 przez 40, dodaj do tego 10 na lata przestępne, a będziesz wiedział, jaka jest ich liczba. Duża, bardzo duża! Przyznawać się do niej nie lubię i nie wyglądam na nią, jak wiesz. Cerę mam dość zdrową i świeżą, włosy we względnym komplecie, czarne jak smoła (mogę ci dać adres wynalazcy tej wody), nie tyję jeszcze tak jak inni w tym wieku i, ogólnie biorąc, wyglądam dość młodo. Tak przynajmniej utrzymują znajomi.
Jednak… w tej dobie życia, w której się znajduję, nabiera się szczególnego zamiłowania do komfortu, do wygód…
Nie wiem czy to ogólne prawo, czy! tylko specyalnie we mnie budzą się podobne upodobania, ale zdaje mi się, że nie mógłbym żyć bez wygód, bez systematyczności… Lubię sypiać wygodnie i długo, jadać dobrze, bawić się, podróżować w wagonie pierwszej klasy, lub w najgorszym razie w powozie; lubię mieć swego krawca, swego fryzyera, wreszcie swego służącego, który już zna moje przyzwyczajenia i któremu nie potrzebuję codzień powtarzać jednych i tych samych poleceń.
Powiesz, kochany Władziu, że to wszystko mam… Łudzisz się. Jestem wykolejony z trybu życia, chory i rozbity fizycznie, wzruszony moralnie, ogarnia mnie niepokój, nie mogę sypiać… jednem słowem znajduję się na jakimś przełomie.
Pytasz dlaczego?
Alboż ja wiem! Każdy człowiek ma swoje fatum–ja zaś mam specyalnie stryjenkę. Znasz przecie panią Leonową? Osoba w sile wieku, mająca jeszcze pretensyę do młodości, i nie bez zasady, bo wyszła za mego stryja przed laty dwudziestoma, a miała wtedy, jeżeli jej wierzyć, szesnaście. Balzak apoteozował takie kobiety. Stryjenka jest miła, towarzyska, dowcipna i koniecznie pragnie mnie ożenić. To jej słabość.
Ożenić!
Wyznam ci szczerze, że nie zastanawiałem się nigdy nad tą kwestya. Lata zeszły, a nie pomy siałem o dozgonnej towarzyszce życia. Amor nie zranił mego serca aż dotąd, a szukać żony dla losu, dla wzbogacenia się jej posagiem, nie miałem najmniejszej potrzeby, gdyż osobisty mój majątek wystarcza mi aż nadto.
Dopóki stryjenka prowadziła ze mną utarczkę podjazdową, niewiele zważałem na jej namowy – ale od kilku miesięcy rozpoczęła bitwę na całej linii.
– Nie przestanę cię namawiać i przekonywać–mówiła,–dopóki celu nie dopnę. Jesteś ostatnim przedstawicielem rodu, więc nie wolno ci się nie żenić; jesteś człowiek zamożny, więc nie wolno ci nie podzielić twego mienia z osobą, którąbyś mógł uszczęśliwić. Jesteś nareszcie w tym wieku, że jeżeli jeszcze zwleczesz rok, dwa, trzy najdalej, zostaniesz starym kawalerem i nie ożenisz się już nigdy–a czy ty masz pojęcie o tem, co to jest stary kawaler?
– Wiem, proszę stryjenki.
– Ciekawam…
– Stary kawaler, jest to… kawaler stary.
– Nie, nie, sto razy nie! Stary kawaler, to istota godna politowania – to mizantrop, dziwak, często skąpiec, a prawie zawsze egoista. To człowiek, który nie spełnił obowiązków względem społeczeństwa, nie zwrócił mu długu, zaciągniętego z rąk własnych swoich rodziców. To człowiek, który, zasklepiony w egoizmie, nie miał nigdy w sercu uczuć podnioślejszych, szlachetniejszych, lepszych…
– Oj, oj kochana stryjenko, czy nie zasurowo sądzisz mnie i moich biednych kolegów? Przecież i starzy kawalerowie mogą kochać…
– O tak, bez wątpienia; kochają oni dobre śniadanka i obiady, szaleją za resursą, starem winem, poświęcają się nawet dla dogodzenia własnym zachciankom i przyzwyczajeniom. Spotyka ich też za życia jeszcze zasłużona kara.
– Kara?
– A naturalnie, straszna, ale zasłużona zupełnie. Nemezys małżeńska mści się na nich bez litości. Nie daliście, powiada, nikomu serca, i wam też serca nikt nie da; nie osłodziliście nikomu życia, i wam ono osłodzonem nie będzie. Musicie ginąc w opuszczeniu, w samotności, bez opieki, a majątek, do którego przywiązujecie taką cenę, rozdrapią obcy ludzie i nawet nic wspomną poczciwie waszego imienia.
– Stryjenka jest dziś w usposobieniu tragicznem.
– Bo mi cię żal, mój Jasiu, bo nie chciałabym, żebyś miał zostać takim nieszczęśliwym, anormalnym, wykolejonym człowiekiem; ale ty nie zważasz na moje życzliwe słowa i ile razy zacznę o małżeństwie mówić, zaraz zwracasz na inny przedmiot rozmowę.
– Przeciwnie, moja stryjenko – odrzekłem, czując, że się od dłuższej rozmowy nie wywinę – przeciwnie, chętnie gotów jestem rozmawiać.
– To nie dosyć; nie wystarcza mi, żebyś rad moich słuchał, ale żebyś usłuchał i żebyś zastosował się do nich. Czy masz co przeciwko małżeństwu wogóle?
– Jeden z moich przyjaciół, który ożenił się przed dwoma laty, stara się obecnie o rozwód…
– Ach, cóż to znaczy! Wyjątek nie stanowi reguły. Odpowiedz na moje pytanie – czy masz co przeciw małżeństwu wogóle?
– Inny znów mój przyjaciel, ożeniony dopiero przed rokiem, ucieka z domu.
– Mój kochany, jeżeli życzysz sobie rozmawiać ze mną, to proszę, rozmawiaj porządnie i logicznie. Nic a nic nie obchodzą mnie twoi przyjaciele, pytam o zasadę. Czy uznajesz, że małżeństwo godne jest potępienia?
– Nie.
– Czy przyznajesz, że rodzina ma prawo bytu?
– Zapewne.
– Czy nareszcie osobiście, ty, jako jednostka, wolałbyś być szczęśliwym, czy nieszczęśliwym?
– Cóż za pytanie!
– W takim razie dlaczego się nie żenisz?
– Nie miałem szczęścia zakochać się aż dotychczas.
Stryjenka wybuchnęła śmiechem, a po chwili rzekła poważnie:
– Od dnia dzisiejszego za cztery tygodnie będziesz zakochany po uszy.
– Bardzo wątpię.
– A ja nie. Chyba że zamkniesz się w domu i przez cztery tygodnie nie pokażesz się na świat.
– Przeciwnie, kochana stryjenko, chcę dać dowód odwagi i gotów jestem narazić się… na niebezpieczeństwo.
– Trzymam cię za słowo. Notabene powiem ci jeszcze, że od dnia dzisiejszego jesteś wolny.
– Pod jakim względem?
– Przestaję cię zachęcać do małżeństwa Ani jednem słowem nie wspomnę o okropnościach życia starokawalerskiego. Moje rady, uwagi i perswazye ustają.
– Czem mam sobie wytłumaczyć ten niespodziewany zwrot?
– Tem, że ustała już potrzeba perswazyi i przekonywania.
– Nie rozumiem.
– Dałeś mi słowo, że się przed niebezpieczeństwem nie cofniesz.
– O, niezawodnie!
– Więc, ponieważ uważam cię za dżentelmena, który słowa dotrzymywać umie, zobowiążę cię, ażebyć pojechał na wieś, do domu dalekich moich krewnych; tam pobędziesz tydzień, dwa, a reszta sama się zrobi.
– Skądżeź taka pewność, stryjenko?
– Przekonasz się; liczę na to, że pojedziesz,
– Niezawodnie.
– A zatem, drogi Jasiu, za tydzień przyjdź mnie pożegnać, a ja uprzedzę listownie pana Marcina, ie przyjeżdżasz do Białki…
Władku kochany! Foco ja przyjmowałem to wyzwanie? Dlaczego dałem się namówić do wyjazdu? Ale słuchaj dalej mojej odyssei nieszczęsnej, nie śmiej się, a jeżeli masz odrobinę serca i współczucia dla mnie, to westchnij nad nieszczęśliwym swoim przyjacielem.
Wypadki tak się złożyły, że stryjenka nie potrzebowała pisać do Białki. Pan Marcin przyjechał osobiście do Warszawy i złożył stryjostwu wizytę. Zaproszono go na obiad, na którym naturalnie i ja być musiałem.
Przypuszczam że stryjenka musiała coś o mnie staremu szlachcicowi wspominać, gdyż ua przywitanie uścisnął mi dłoń tak serdecznie, aż mi w niej wszystkie kości zatrzeszczały, i przez cały czas obiadu nie spuszczał mnie z oka.
I ja przypatrywałem mu się uważnie. Istotnie, był to piękny typ; słusznego wzrostu, silnie zbudowany, ogorzały na twarzy, z ogromnymi szpakowatymi wąsami, wyglądał jak rycerz z dawnego portretu. Mówił dużo, może nieco zagłośno, ale wyraża! się poprawnie, a względem stryjenki zachowywał się z tą staroświecką galanteryą, na jaką my, dzisiejsi, niestety, nie potrafimy się zdobyć.
Na mnie pan Marcin zrobił dobre wrażenie. Było coś sympatycznego, pociągającego w tym człowieku, jakiś rys niepochwytny, niedający się określić, a zniewalający odrazu.
Zapraszał mnie (lo Białki serdecznie i szczerze. W pierwszej chwili zdawało mi się, że mogę być dla niego pożądany, jako konkurent o córkę – ale później przekonałem się, że byłem w błędzie. On każdego znajomego zapraszał z równą serdecznością i uprzejmością, każdemu pragnął otworzyć drzwi swego domku szeroko, ugościć, uraczyć czem tylko chata bogata…
Wszyscy oni tacy.
Naturalnie, choćby tylko ze względu na obietnicę, daną stryjence, przyrzekłem że przyjadę, a ponieważ żądał, żebym nie dał długo na siebie czekać, więc obiecałem stawić się za tydzień.
Gdym przy pożegnaniu się ze starym szlachcicem przyrzeczenie przyjazdu powtarzał, stryjenka spojrzała na mnie z tryumfującym uśmiechem.
– Muszę teraz – rzekła po odejściu gościa – powiedzieć ci coś o domu, do którego się wybierasz. Pana Marcina poznałeś już i, o ile mi się zdaje, podobał ci się.
– O, bardzo nawet–odrzekłem.
– Spodziewałam się tego. Podoba ci się także i jego małżonka, poczciwa, cala domowi oddana kobieta; pracuje jak mrówka i żyje tylko dla męża i dzieci. Ta nie pomyślała nigdy o rozwodzie – wierz mi. Dzieci mają troje. Syn Julian, najstarszy z rodzeństwa, nie jest w domu, kształci się w akademii rolniczej. Córek jest dwie.
– Przepraszam, stryjenko, ale według umowy miałem być narażony tylko na jedno niebezpieczeństwo…
– Nie uciekaj się do adwokackich wybiegów.
– Trzymam się ściśle umowy.
– To postaci rzeczy nie zmienia, ponieważ niewiadomo która z nich stanie się niebezpieczną dla spokoju twego serca.
– A jeżeli obie?
– Z równą racyą mogłabym i ja powiedzieć: a jeżeli żadna z nich?
– Ale stryjenka o to się nie obawia.
– Bynajmniej, ja zawsze jestem pewna swego. W jednej z nich musisz się zakochać.
– Ta pewność stryjenki przeraża mnie!
– Nie lękaj się, wszystko będzie dobrze. Starsza, Krystyna, ma lat… czekaj-no, niech sobie przypomnę… Zapewne ze dwadzieścia; młodsza zaś, Joasia, niedawno powróciła z pensyi.
– Podobno takie właśnie są najniebezpieczniejsze.
– Zobaczysz. Obiedwie, chociaż rodzone siostry, wcale nie są podobne jedna do drugiej. Zupełnie odmienne typy, kontrasty. Starsza wysmukła, brunetka, o dużych czarnych oczach; młodsza blondynka, doić szczupła, niewielkiego wzrostu, oczy barwy chabru.
– Domyślam się. Pierwsza wygląda jak bohaterka z tragedyi, druga niby rozmarzona pasterka z sielanki.
– Nie. Domyślność twoja nie jest tak fenomenalna, jak ci się zdaje.
– Dlaczego?
– Bo nie odgadłeś prawdy. Krysia odziedziczyła charakter i temperament matki, Joasia w ojca się wdała. Pierwsza jest cicha, nadzwyczaj łagodna, marzycielka troche. Nie lubi wystawiać się na pierwszy plan i, o ile mi się zdaje, radaby cale życie na wsi przepędzić. Druga, przeciwnie, potna życia i energii, rwie się do świata. Lubi zabawę, ruch, gwar, zawsze wesoła, śmiejąca się, godziny na miejscu nie usiedzi; swoją drogą dziewczyna z najlepszem sercem i pewna jestem, że jak kogo pokocha…
– Widzę, że sympatye stryjenki przechylają się na stronę panny Joanny i że…
– Chowaj Boże! Jeżeli sądzisz, że chcę wpłynąć na twój wybór, to się bardzo mylisz.
– A przecież…
– Tego, co ci powiadam, nie bierz za radę, lecz za informacye. Nie chcę wywierać najmniejszego wpływu na twoje dalsze postanowienia i zamiary, pragnę tylko, abyś, przyjechawszy do Białki, miał niejakie pojęcie o całym domu pana Marcina. Co do majątku…
– Przecież nie poluję na posagi.
– Wiem, i gdybyś należał do kategoryi tych łowców, tobym cię do Białki nie wyprawiała.
– Więc to są ludzie biedni?
– Nie wiem, jakby ci to określić, i tak i nie… Niby nie biedni, ale biedni.
– Niech się stryjenka nie obrazi, ale muszę się przyznać, że tej definicyi na żaden sposób zrozumieć nie mogę.
– Często bywałeś na wsi?
– Niegdyś, niegdyś, dawnemi czasy, dzieckiem jeszcze, a potem, jak wiadomo stryjence, życie schodziło mi to w Warszawie, to za granicą.
– Więc się nie dziwię, że nie rozumiesz tego, co ci mówie. Wytłómaczę się jaśniej. Niby nie są biedni, mają majątek, dość wygodne mieszkanie, ogród, konie do wyjazdu, a więc wszelkie pozory zamożności – ale z drugiej znów strony dochód z gospodarstwa niewielki; kosztowała ich edukacya dzieci, kilkakrotnie ponosili klęski, więc się też nie przelewa. Są bardzo szczęśliwi, jeżeli mogą koniec z końcem związać.
– W takim razie dlaczegóż siedzą na wsi, skoro im się to nie opłaca?
– A no, siedzą. Białka od niepamiętnych czasów pozostaje w rękach tej rodziny, więc trudno im się z nią rozstać…
Stryjenka przerwała i zamyśliła się czegoś. Milczeliśmy oboje.
– Wiesz co? – odezwała się po chwili – jestem bardzo szczęśliwa, że wchodzisz w stosunek z tym domem, a jeżeli moje zamiary się spełnia…
– To?
– No, nie trzeba łowić ryb przed niewodem. Pojedź i zwycięż, jak jakiś stawny wojownik starożytny.
– Jak Cezar, stryjenko; pojadę…
III
Kręcisz głową, kochany Władziu, bo dotychczas nie dopatrzyłeś w listach moich przyczyny stanu, w jakim się obecnie znajduję. Ustąpiłem prośbom stryjenki, poznałem pana Marcina, dowiedziałem się o istnieniu Krysi i Joasi i pojechałem na wieś. Cóż nad to zwyczajniejszego? jakaż osobliwość? Pan Marcin przecież nic jest ludożercą, Białka nie leży w Patagonii, a te dwie panienki, o których stryjenka mówiła, toć nareszcie nic lwy srogie, szukające kogoby pożreć…
Zapewne…
Mogłem wyjechać tylko o godzinie szóstej rano, gdyż na ten właśnie pociąg miały oczekiwać na mnie konie z Białki. Miła rzecz, tembardziej, że o drugiej powróciłem z resursy! Mój Jan ułożył mi rzeczy w dwóch walizkach podróżnych i o godzinie piątej przyszedł mnie obudzić. Wstałem z nieznośnym bólem głowy, wypiłem filiżankę herbaty i rozklekotaną dorożką pojechałem na dworzec, licząc na to, ie się wyśpię w wagonie. Przedziały pierwszej klasy bywają zazwyczaj puste, tym razem jednak wyjątkowo zapełnione były przez damy z dziećmi i damy bez dzieci.
Przysiadłem się do tych ostatnich. Było ich coś pięć. Mama, o ile się zdaje, ciocia i trzy córeczki na wydaniu. Wszystkie jednocześnie mówiły i to z niezwykłem ożywieniem; powracały albowiem z wesela jakiejś panny Wandy z panem Maurycym, które się odbyło bardzo wystawnie i hucznie ua wsi, niedaleko od Chęcin. Było mnóstwo osób i naturalnie mnóstwo sukien w kliny, w dzioby, w zęby, z jakiemiś wodami, kwiatami, girlandami i Bóg wie czem jeszcze. Towarzyszki moje krytykowały je zawzięcie, analizując najmniejszy szczegół, najdrobniejszy drobiazg. Miałem pełne uszy atłasów, tarlatanów, mory, pluszów, brokateli, koronek. Nie wiem, czy w największym magazynie warszawskim znaleźć można tyle towarów, ile te panie w moją biedną zbolałą głowę nakładły. Potem przyszła kolej na biżuterye, koafiury, szczegóły kolacyi cukrowej i na mężczyzn. Ten tańczył, ten nie tańczy?, ten z ową najwięcej tańczył, a inny podobno się tamtej oświadczył… Uf! Pierwsza stacyą, dzwonek.
Chcę wysiąść–niestety, siedzę tak, że musiałbym przeciskać się do drzwi między temi paniami, które zdążyły już zabarykadować przejście przeróż-nemi pudełkami i koszykami. Nie śmiem im przeszkadzać, tem bardziej, że zajęły się oglądaniem trzech świeżo kupionych w Warszawie kapeluszy, które miały wywołać niesłychany efekt w okolicach Pińska, o ile mogłem zmiarkować z rozmowy. Kapelusze te prawdopodobnie były już oglądane przy kupnie, ale cóż to szkodzi obejrzeć je jeszcze raz i ułożyć na poczekaniu hypotezę dość skombinowaną, że gdyby na miejsce ptaszka z kapelusza pierwszego przenieść kwiatek z drugiego, a na miejsce kwiatka z drugiego przenieść koronkę z trzeciego, to na miejsce koronki z trzeciego trzebaby było przenieść ptaszka z pierwszego – co, wedle ogólnego zdania, wyglądałoby także ni w pięć ni w dziewięć. Zaczęto więc nowe kombinacyi z następującymi waryantami: koronka, ptaszek, kwiatek: kwiatek, koronka, ptaszek; ptaszek, kwiatek, koronka. W rezultacie tych obliczeń wypadła paniom jakaś sprzeczność, ponieważ faktycznie były tylko: kwiatek, ptaszek, koronka i trzy kapelusze, a im się przyplątał czwarty, bo ciocia wliczała do rachunku kapelusz urojony, ten właśnie, który gdyby do niego przyczepić ptaszka, miał być ni w pięć ni w dziewięć.
Po dość ożywionej sprzeczce schowano kapelusze do pudełek i postanowiono po powrocie do domu wezwać na naradę jakiegoś wujaszka Remigiusza, o którym ciocia mówiła, że w rzeczach gustu psa zjadł.
To wyrażenie cioci, może trochę zadosadne… nie podobało się mamie i córeczkom, które spojrzały na siebie znacząco, zarumieniły się lekko i umilkły.
Głowa bolała mnie szalenie, a przecież położyć się nie mogłem, nie mogłem nawet ze względu na obecność dam, zapalić cygara, ani ziewnąć, chociaż byłem strasznie zmęczony i znudzony. Pociąg szedł dalej i dalej, niby prędko, ale czas wlćkl się strasznie powoli, a kiedy wreszcie dojechałem do stacyi, na której miałem wysiąść, czułem się zupełnie jakby rozbity.
Przytem głód mi zaczął dokuczać.
Wyskoczyłem z wagonu, kazałem posługaczowi wydobyć walizki i pobiegłem… wprost do bufetu.
Przynajmniej tak mi się zdawało… Próbuję 'tworzyć jedne drzwi–zamknięte, pchnąłem drugie – fnfg kominku. 2
otworzyły się i jakiś pan z żółtemi wypustkami przywita) mnie zapytaniem:
– Czego?
– Przepraszam pana – rzekłem – szukam bufetu…
– Ma następnej stacyi – odpowiedział lakonicznie, stukając rączką telegrafu.
– Więc tu niema?
– A nie. Przecież to tylko przystanek. Ieszcze nie dałem za wygraną. Odszukałem posługacza, który wyniósł moje rzeczy z pociągu, i zacząłem go badać, gdzieby się tu pożywić. Machnął ręką niechętnie.
– At, wielmożny panie, my tu sami nie mamy co jeść.
Budynek stacyjny stat samotny przy linii, wśród lasu; nigdzie nie widać chatki, ani zabudowań mieszkalnych. Stacyjka tylko, a dokoła sosny, sosny i sosny, jakby zadumane, ponure.
– Czy tu nie czeka powóz z Białki? – zapytałem.
– Jest, wielmożny panie, bryczka.
– Bryczka?–spytałem troche zdziwiony.
– A ktoby zaś na taką drogę powozami jeździł–odpowiedział.
Poszedłem zobaczyć tę bryczkę. Było to jakieś pudełko żółte, bez resorów, na wysokich kolach, zaprzężone w tęgie trzy deresze. Koniska miały aż na karkach ślady błota.
Przy bryczce stal chłop krępy, z ogromnym: wąsami, w płaszczu barwy stalowej i w lakierowanej czapce. Przedstawił mi się i oświadczył, jako jest Maciej, stangret z Białki, że przywiózł dla mnie ukłony od dziedzica i że wielki czas jechać, bo już druga blizko po południu, a dziedzic zapowiedział, żeby przed północą być w domu.
Przed północą! A więc co najmniej dziesięć godzin jazdy w tem żóltem pudełeczku!
Posługacz przyniósł walizki.
Maciej spojrzał na nie uważnie i zaczął się drapać po głowie.
– Na cóż czekacie?–rzekłem.–Bierzcie rzeczy na bryczkę i jedźmy.
– Jużcić wziąć, to się weźmie – rzekł – ale jak?
Ostatecznie zdecydował się pan Maciej mniejszą walizkę ulokować w siedzeniu. (Miałem w niej bieliznę i garnitur frakowy!) Większą, o której wyraził się, że nie jest foremna, postanowił postawić tak, żeby jedną stroną opierała się o jego własne plecy, a drugą o moje kolana. Nie było innego sposobu, musiałem się więc godzić z losem.
Od stacyi do gościńca był kawałek szosy. Maciej ruszył z miejsca ostro, z piekielnym turkotem; walizka zaczęła mi podskakiwać na kolanach. Przytrzymywałem ją jedną ręką, a drugą uchwyciłem się bryczki, w obawie, żebym sam nie wypadł na pokryte gęstą warstwą biota kamienie.
Turkot mnie ogłuszał, żółta bryczuszka podskakiwała po kamieniach jak piłka, walizka zsuwała mi się ciągle z kolan.
Na szczęście kawałek owej miłej szosy nie był długi. Nagle turkot ustał, konie zwolniły biegu i szfy już powoli, z trudnością wyciągając kopyta z gęstego, gliniastego bfota. Odetchnąłem…
Poprawiłem nieszczęśliwą walizkę na kolanach, błogosławiąc błoto, po którem deresze nie mogły biedź prędko. Bryczka nie trzęsła już, przechylała się tylko z boku na bok, jak kaczka, wydając przytem przykre jakieś zgrzytanie.
Zapaliłem cygaro i, aby zapomnieć choć na chwilę o dokuczającym mi głodzie, wdałem się w gawędę ze stangretem.
– Mój Macieju–spytałem,–czy do samej Białki będzie taka droga?
– A niechże Bóg broni, wielmożny panie – odrzekł,–toćbyśmy się za trzy dni nie dowlekli.
– Więc znowuż szosa nas czeka?
– Skądby tu szosa? Różna droga. Gdzie niżej, jak oto tu, na to mówiący, to błoto; potem zaś znów piasek, to grobelki, a już za Partaczkami do samej Białki dobrze.
– Cóż to za Partaczki?
Maciej obejrzał się na mnie. Zdawało mi się, że w jego spojrzeniu dostrzegłem coś, jakby zdziwienie, politowanie i zarazem ironię.
– Wielmożny pan nie wie?–zapytał, wzruszając ramionami.
– Nie wiem.
– Miasto.
– Miasto!–zawołałem z radością–powiadacie więc, że Partaczki miasto?
– Prawdziwie, wielmożny panie, miasto – ży-dzisków w niem zatrzęsienie.
– Bogu dzięki! jakże się z tego cieszę, jakże się cieszę!
Maciej znów się obejrzał. Widocznie nie rozumiał powodu mojej radości.
– Wybornie, doskonale!–mówiłem z ożywieniem.-Skoro Partaczki miasto, więc musi tam być restauracya. Wszak jest restauracya?–pytałem Macieja, myśląc o porcyi doskonalej polędwicy i o butelce burgunda.
– Niby jak wielmożny pan powiada?
– Restauracya.
– Nie wiem – odrzekł Maciej; – prcpinacya to jest
– Ależ ja się pytam czy jest miejsce, w którem możnaby dostać co do zjedzenia…
– Acha! to niby o cukiernię… Jest, jest, wielmożny panie, a jakże, sprawiedliwie cukiernia, porządna, i zajazd. Wszyscy panowie tam zawdy stają.
– Więc jeść dostanie?
– Nawet bilard jest. Ho! ho! Mośkowa to mądra Żydowica, dla panów ma stancyę osobliwą z bilardem, a zaś dla narodu izbę prostą, niby jak szynk, jeno że wódka w niej lepsza, niż w szynku.
– A innej cukierni niema w Partaczkach?
– Jakiej innej?
– Takiej, co nie należy do Mośkowej.
– Nie, panie, niema i jak Partaczki Partaczkami, nie było. Ja już, proszę wielmożnego pana, też nie dzisiejszy, w Białce jestem za stangreta bez mała chyba ze trzydzieści lat, w Partaczkach by wam dwa, czasem i trzy razy na tydzień, a prócz Mośkowej innej cukierni nie znam.
Informacya Macieja nic bardzo mnie pocieszyła, ale będąc strasznie głodny, rad byłem i takiej okazyi.
– Pośpieszajcie, Macieju – rzekłem, – bo mi chce się jeść straszliwie.
Maciej śmignął batem nad końmi.
Błoto było mniejsze, deresze puściły się wyciągniętym kłusem. Ujechaliśmy tak chyba więcej niż milę. Droga szła pomiędzy polami, z oddalenia widać było rzekę, a nad nią po jednej i po drugiej stronie szeroką nizinę.
– Zaraz będzie grobelka–rzekł Maciej. Grobelka, pomyślałem, bardzo pięknie; niechże sobie będzje grobelka, byle tylko prędzej dostać się do upragnionego miasta, głód nasycić, odpocząć, choćby tylko godzinę, pół godziny chociaż. Z niewyspania i głodu zaczęły mnie przebiegać dreszcze, powieki opadały, chciałbym drzemać–ale jak? wtem ciasnem, żółtem pudełeczku, z twardą walizką na kolanach!
O stryjenko, stryjenko! Gdybym był wiedział, jaką drogę mam przebyć, nie zmusiłabyś mnie do tej podróży.
Zaczęła się kochana grobelka… Koła bryczki to zapadały w niezgłębione błoto, to znowu stukały o jakieś kloce, drągi, kawały drzewa. Bryczka przechylała się na jedną, to znów na drugą stronę tak, że sądziłem, że już, już się wywraca.
Maciej uspakajał mnie.
– Wielmożny panie–mówił.–jeszcze nic miałem tego zdarzenia, żebym, Panie uchowaj, w nocy nawet, a nie dopiero w dzień jasny wywrócił. Niech się pan nic nie boi, ja tu każdy wybój, każdą dziurę, nawet i kamień każdy znam.
– Ależ o wypadek łatwo.
– Nic, wielmożny panie, wszystko bajki, choćby się nie wiem jak bryczka chyliła… tylko niech wielmożny pan daje wagę…
– Jakto wagę, co to jest?
– Ha no, jak skoro bryczka chyli się na lewo, to niech pan niby swoją osobą naprawo, a jak zaś bryczka na prawo, to pan znów na lewo.
– Czy u was zawsze jeżdżą takiemi bryczkami, jak ta?
– E nie, panie, mamy jeszcze parę gorszych.
– Gorszych?! alboż może być co gorszego od tego trzęsącego pudełka?
Maciej zaczął się śmiać.
– Czegóż się śmiejecie?–zapytałem.
– A bo wielmożny pan musi chyba sobie żartuje. Toć to bryczuszka jak złoto, śliczny stateczek. W Łęczny kupiona na jarmarku… Nasze panienki bardzo lubią nią jeździć, lepiej niż powozem.
– Panienki?
– A jeno; jak tylko potrzeba im gdzie jechać, to zaraz molestują: mój Maciusiu kochany, mówią, zaprzęgaj aby do malej bryczki.
– Az czegóż są u licha te wasze panienki?–zapytałem, dając wedle informacyi Macieja „wa – gę na prawo, gdyż bryczka przechyliła się w tej chwili na lewo, i to nad samym rowem. Maciej nie zrozumiał pytania.
– O la Boga! z czego panienki są? a z czegóż mają być…
– Jeżeli na tej bryczce jeżdżą i nic im to nie szkodzi, to są chyba z żelaza.
– Ech, panienki są jak panienki – odrzekł – dobre panienki, jeno…
Nie dokończył; ściągnął lejce i cmoknął na konie.
– No cóż–spytałem – Macieju, coście chcieli powiedzieć?
– Nic, wielmożny panie.
– Ale przecież…
– Proszę wielmożnego pana, u nas powiadają po chłopsku, że jak kto ina co zadużo powiedzieć, niech się lepiej w język ukąsi. Tedy ukąsiłem się i tyło… Wio!
Nie badałem więcej. Podniosłem kołnierz od paltota, przymknąłem powieki, myślałem że się zdrzemnę choć troszeczkę–złudzenie!
Maciej oglądał się od czasu do czasu i patrzył na mnie wzrokiem, w którym malowało się coś jakby politowanie lub zdziwienie.
Co ten chłop myślał o mnie? Jak wyglądałem w jego opinii ja, com się nie poznał na wysokich zaletach żółtej bryczki, ani na wartości dereszów, których ani jednem słowem nie pochwaliłem?
Znasz mnie i wiesz, że nie lubię mieć niechętnych i nieżyczliwych – taka już moja natura. Postanowiłem tedy przełamać niechęć pana Macieja i lepiej go jakoś usposobić. Byto to nawet konieczne, boć ostatecznie znajdowałem się na lasce i niełasce tego chłopa. Mogł mnie trząść jeszcze bardziej po tych przeklętych grobelkach, mógł wywrócić nieznośną taradajkę i utopić mnie w błocie, razem Z walizkami i cala moją przyszłością.
– Macieju–odezwałem się łagodnie.
– Słucham, panie.
– Lubicie wy wódkę?
– Niekoniecznie–odrzekł, spluwając. Byłem pewny że kłamał, bo sama fizyognomia jego na pierwszy rzut oka świadczyła, że zacny obywatel spirytualiami nie gardzi…
– Jednak–rzekłem–w drodze, zwłaszcza gdy zimno, to kieliszeczek nie zawadzi…
– Bo i pewnie, że nie zawadzi.
– To też pośpieszajcie, mój Macieju, bom głodny, a przytem czuję się bardzo zmęczony. Ja nie powiadam wcale, że wasza bryczka jest zła – owszem, przekonałem się już, że o lepszej na tutejsze drogi marzyć nie można–ale widzicie, ja jestem nietęgiego zdrowia..
– Musi, że wielmożny był z maleńkości utrzęsiony…
– Bardzo być może.