- W empik go
Przy kościele - ebook
Przy kościele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 184 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dawno już nie żyją ludzie, o których tu będę mówił. Wraz ze wspomnieniem przechowałem dla nich szczególny jakiś szacunek; postaci te występowały w mojej wyobraźni tak często, że mię niewoliły, abym je urzeczywistnił w obrazku.
Po jednej stronie Wiślicy stoją na wzgórzu Czarkowy, które sprawiają wrażenie fortecznego dominium średnich wieków; po drugiej – może na wyższym jeszcze wzniesieniu – widać Jurków. W tym Jurkowie był ubogi kościołek, który z góry spoglądał ku Wiślicy, patrzał na Nidę, na mnóstwo porozrzucanych dokoła wiosek, na łąki i błonia zdające się nie mieć granic. Pamiętam Jurków, widzę go wyraźnie niby kolumnę, która z ziemi wystrzeliła i wyniosłymi drzewami, kościołkiem swoim pnie się ku obłokom.
Dopóki byłem małym chłopcem, zawsze mi się zdawało, że Jurków codziennie podrasta.
Owego czasu kościołek był bardzo stary i niezmiernie skromny, dach jego stanowiła słomiana strzecha, zupełnie taka sama jak na chłopskiej chacie; również i wewnątrz były tutaj sprzęty wielce ubożuchne.
Babka moja mawiała, że lubi się modlić w tym kościołku, ponieważ on przypomina Chrystusową stajenkę w Betlejem.
Dzwonnica bynajmniej nie była lepszą od kościoła, budynek ten chwiał się i trzeszczał w posadach swoich, ilekroć uderzono w dzwony. Na dachu jej, także słomianym, corocznie gnieździł się bocian; który do poważnego jęku dzwonów dodawał nieraz swoje radosne klekotanie.
Stary kościołek obsługiwali bardzo starzy ludzie. Pleban tutejszy był biały od sędziwości, niski, pochylony, a jednak krzepki jeszcze człowiek. Mówiono, że miał blisko sto lat życia.
Podobno w młodych latach był on kapelanem przy wojsku i zapewne z powodu swoich wojskowych nałogów w sypialni nad łóżkiem a pod krucyfiksem zawiesił na ścianie parę pistoletów. Nasłużywszy się w twardym rzemiośle Marsa, ksiądz Wincenty został proboszczem w Jurkowie, dokąd przyprowadził z sobą dwóch ludzi: Mikołaja, organistę głuchego i z jedną drewnianą nogą, oraz dzwonnika, dziada ślepego i bez ręki. Podobno organista miał lat przeszło siedemdziesiąt, a dziad przeszło osiemdziesiąt. Zresztą obaj ci ludzie nie posiadali ani umysłowej, ani fizycznej rzeźwości swego plebana, utracili pamięć i jak przez sen majaczyli o różnych wypadkach krajowych, które się dawno, dawno już odbyły, a oni je odnosili nieraz prawie że do "wczoraj, przedwczoraj".
Proboszcz nazywał organistę "młokosem", a dzwonnika – "wiarusem".
W Jurkowie oddawano cześć Panu Bogu bardzo skrupulatnie, ksiądz, organista i dzwonnik tylko nabożeństwem byli zajęci.
Ksiądz Wincenty modlił się dużo i msze święte odprawiał codziennie. Od ludzi nie chciał nigdy przyjąć pieniędzy za nabożeństwo, a kiedy spostrzegł, że ktoś szepła po kieszeniach szukając dwuzłotówki, chwytał go zaraz za rękę i mówił:
– O nie, nie!… Schowajcie sobie te groszaki na co innego! Pan Bóg odwróciłby się ode mnie, gdybym ja za pieniądze zanosił modły do Niego.
Rano, skoro świt, przychodził codziennie organista na plebanię i zwykle zastawał już na nogach sędziwego proboszcza – niekiedy w wesołym, a niekiedy w smutnym usposobieniu. Jeżeli ksiądz Wincenty był wesół, to się zaraz wdawał w rozmowę z organistą i wykrzykiwał mu nad uchem, w jakim kolorze ma się msza odprawić, a potem dodawał:
– Każ też Tomkowi dzisiaj porządnie zadzwonić, niech wali, ile dzwony tylko wytrzymają!
A organista otwierał wtedy usta i ręką pocierał czoło, jakby sobie chciał przypomnieć, z jakiego to powodu ma się dzisiaj dzwonić głośniej niż zwykle.
– Hę? – pytał – hę?
– A cóż ty, młokosie, nie pamiętasz, jaka to dzisiaj rocznica?… Słyszysz, toż to dzisiaj…
Wtedy organista zdejmował klucze z gwoździa nad kropielniczką, a idąc z plebanii ku kościołowi mruczał sam do siebie:
– Bodajże mię, osła, kartacze rozbiły! Jegomość ciągle gada, żem młody, a mnie, widzę, łeb grzybieje, tak z niego wszystko wywietrzało…
Ten Mikołaj ubierał zawsze jedyną nogę w but z długą cholewą, a za cały strój służył mu płaszcz z peleryną zapięty pod szyją na jeden guzik, pochodzący widocznie od żołnierskiego munduru, ale już zupełnie wytarty.
Pod dzwonnicą spotykał organista dziada i przemawiał do niego krótko:
– Tomek, wal we dzwony, choćby ognia miały skrzesać!…
Wtedy ślepy dziadowina macając przed sobą i potykając się właził wewnątrz dzwonnicy i mruczał:
– Dobrze jemu, młodziakowi, rozkazywać: "wal we dzwony!…" A mnie oto starego drze w łopatce, bo się ta jedna ręka ciągle upomina o tamtą, com ją uronił…
Z tym wszystkim dziad pocił się, a dzwonił, dzwonił, aż bociany podskakiwały na gnieździe.
Nareszcie wychodził z plebanii proboszcz pogodny, uśmiechnięty i wtedy zastawał już dziada przy wejściu do kościoła.
– Dzielnieś się spisał, Tomaszu! – mówił ksiądz Wincenty klepiąc starowinę po ramieniu bez ręki. – Dzwony huczały jak sto tysięcy armat! Ale jak ty, taki fajtłapa, możesz jeszcze tak dzwonić jedną ręką?
– Proszę jegomości, toć ja się sznurem od dzwonu przepasuję wpół ciała, a potem się kłaniam i kłaniam, no a tym całym kikutem ciągam znowu sznur od drugiego dzwonu.
– Toś ty jeszcze zuch, Tomusiu! Chwat stary wiarus! Przyjdźże po mszy świętej na plebanię, to sobie łupniesz jałowcówki albo piołunówki, skrzepisz się jeszcze lepiej! Widzicie, państwo, jak on pysznie umie dzwonić…
– Wówczas Tomek całował proboszcza gdzie bądź – w rękę, w plecy, w ramię, gdzie mógł ustami dopaść bez pomocy oczu, i odpowiadał: