Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przy stole z Hitlerem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przy stole z Hitlerem - ebook

Ich historii nikt wcześniej nie zdecydował się opowiedzieć. Inspirowana życiem Margot Wölk, degustatorki posiłków Hitlera, porównywana do "Lektora" wstrząsająca powieść, która prowokuje pytania o współudział zwykłych ludzi w zbrodniach. Pewnego ranka do drzwi Rosy Sauer pukają esesmani, aby oznajmić, że ma być testerką Hitlera. Trzy razy dziennie ona i dziewięć innych kobiet będzie w tajnej siedzibie w Wilczym Szańcu próbować potraw przeznaczonych dla Führera. Zmuszone do jedzenia tego, co mogłoby je zabić, degustatorki zaczynają dzielić się na dwie grupy: fanatyczki lojalne wobec Hitlera oraz kobiety takie jak Rosa – upierające się, że nie są nazistkami, mimo że każdego dnia ryzykują dla przywódcy własne życie.

Rytm posiłków, z których każdy może być tym ostatnim, nie przeszkadza kobietom nawiązywać przyjaźni, pożądać, wreszcie kochać. Choć są traktowane niemal jak więźniarki, nadal targają nimi pragnienia młodości. W swej powieści Rosella Postorino odważnie zagłębia się w dwuznaczność ludzkich impulsów i relacji, by zadać pytanie o to, co znaczy być i pozostać człowiekiem.

O jedenastej rano wszystkie byłyśmy już wygłodniałe. Nie miało to nic wspólnego z wiejskim powietrzem ani jazdą autobusem. To ssanie w żołądku to był strach. Od lat towarzyszył nam głód i strach. I kiedy zapach potraw zakręcił się nam w nosie, krew zapulsowała w skroniach, a do ust napłynęła ślina. Popatrzyłam na dziewczynę z trądzikiem. Czuła to samo co ja. Fasolka była polana roztopionym masłem. Nie widziałam masła od dnia mojego ślubu. Zapach pieczonej papryki szczypał mnie w nozdrza, mój talerz był pełny po brzegi, nie mogłam od niego oderwać oczu. Na talerzu dziewczyny siedzącej naprzeciwko piętrzyła się kopka ryżu z zielonym groszkiem.

– Jedzcie – powiedzieli nam z rogu sali i było w tym coś więcej niż zaproszenie, mniej niż rozkaz.

Widzieli łaknienie w naszych oczach. Półotwarte usta, przyspieszony oddech. Zawahałyśmy się. Nikt nie pożyczył nam smacznego, więc może mogłam jeszcze wstać i powiedzieć dziękuję bardzo, rano kury były hojne, jedno jajko mi na dziś wystarczy.

(fragment)

Rosella Postorino (ur. 1978) – włoska pisarka. Dorastała w Kalabrii, obecnie mieszka i pracuje w Rzymie. Debiutowała opowiadaniem In una capsula wydanym w antologii Ragazze che dovresti conoscere (2004). Autorka powieści, które zdobyły wiele włoskich nagród literackich: La stanza di sopra (2007), L’estate che perdemmo Dio (2009), Il corpo docile (2013), oraz kilku przedstawień teatralnych.

Opublikowana w 2018 roku Przy stole z Hitlerem została nagrodzona m.in. Premio Campiello, a prawa do jej wydania zakupiło kilkanaście krajów.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7399-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Weszłyśmy jedna za drugą. Po godzinach stania w korytarzu marzyłyśmy, żeby nareszcie usiąść. Pomieszczenie było obszerne, ściany pomalowane na biało. Pośrodku stał długi drewniany stół, już dla nas zastawiony. Dano nam znak, byśmy zajęły miejsca.

Usiadłam i zastygłam z dłońmi splecionymi na brzuchu. Przede mną biały talerz z ceramiki. Byłam głodna.

Pozostałe kobiety usiadły bezgłośnie. Było nas dziesięć. Jedne siedziały prosto i skromnie, buzie w ciup, włosy w kok. Inne rozglądały się na wszystkie strony. Dziewczyna siedząca naprzeciwko mnie obgryzała skórki przy paznokciach i rozdrabniała je zębami. Miała miękkie policzki upstrzone trądzikiem. Była głodna.

O jedenastej rano wszystkie nas ssało w żołądkach. Nie miało to nic wspólnego z wiejskim powietrzem ani jazdą autobusem. To był strach. Od lat towarzyszyły nam głód i strach. I kiedy zapach potraw zakręcił nam w nosie, krew zapulsowała w skroniach, do ust napłynęła ślina. Popatrzyłam na dziewczynę z trądzikiem. Czuła to samo co ja.

Fasolka była polana roztopionym masłem. Nie widziałam masła od swojego ślubu. Zapach pieczonej papryki wiercił w nosie, mój talerz był pełny po brzegi, nie mogłam od niego oderwać oczu. Na talerzu dziewczyny siedzącej naprzeciwko piętrzyła się kopka ryżu z zielonym groszkiem.

– Jedzcie – powiedzieli nam z rogu sali i było to coś więcej niż zaproszenie, mniej niż rozkaz.

Widzieli łaknienie w naszych oczach. Półotwarte usta, przyspieszony oddech. Zawahałyśmy się. Nikt nie życzył nam smacznego, więc może mogłam jeszcze wstać i powiedzieć dziękuję bardzo, rano kury były hojne, jedno jajko mi na dziś wystarczy.

Ponownie policzyłam siedzące przy stole. Było nas dziesięć, to nie ostatnia wieczerza.

– Jedzcie! – powtórzyli z rogu, ale ja już wessałam fasolkę i poczułam, jak krew płynie mi aż do cebulek włosów, aż do koniuszków palców u stóp, czułam, jak moje serce zwalnia. Stół dla mnie zastawiasz – jakże słodkie są te papryki – stół, dla mnie, na drewnianym blacie, żadnego obrusa, ceramika z Aachen i dziesięć kobiet, gdybyśmy miały welony, wyglądałybyśmy jak zakonnice, refektarz klasztoru sióstr, które złożyły śluby milczenia.

Na początku odmierzamy kęsy, jakbyśmy nie musiały zjeść wszystkiego, jakbyśmy mogły odmówić spożycia tego posiłku, który nie jest przeznaczony dla nas, który dotyczy nas tylko przypadkiem, tylko przypadkiem jesteśmy godne uczestniczyć w jego uczcie. Później jednak pokarm prześlizguje się przez przełyk do ściśniętego żołądka i im bardziej go wypełnia, tym bardziej żołądek się rozszerza, a my tym silniej ściskamy widelce. Strudel z jabłkami jest tak dobry, że nagle łzy napływają mi do oczu, tak dobry, że wkładam do ust coraz większe kęsy, przełykając kawałek po kawałku, aż odchylam głowę i łapię oddech, na oczach moich wrogów.

Matka mówiła, że kiedy człowiek je, to walczy ze śmiercią. Mówiła to przed Hitlerem, kiedy chodziłam do szkoły podstawowej przy Braunsteingasse 10 w Berlinie, a Hitlera jeszcze nie było. Przypinała mi kokardę do fartucha, podawała tornister i upominała, żebym uważała i nie udławiła się podczas obiadu. W domu wciąż mówiłam, nawet z pełnymi ustami, za dużo gadasz, karciła mnie, a ja krztusiłam się, dlatego że mnie rozśmieszała tym swoim tonem jak z tragedii i tymi swoimi metodami wychowawczymi opartymi na groźbie śmierci. Jakby każdy akt nakierowany na przetrwanie wystawiał człowieka na niebezpieczeństwo kresu: życie jest niebezpieczne, a cały świat to zasadzka.

Kiedy posiłek się skończył, do stołu podeszli dwaj esesmani, a kobieta po mojej lewej stronie wstała.

– Siadać! Na miejsce!

Kobieta opadła na krzesło, nawet jej nie dotknęli. Jeden z jej warkoczy zwiniętych w kok uwolnił się spod wsuwki i lekko zwisał.

– Nikt wam nie pozwolił wstać. Będziecie siedzieć przy stole, póki nie dostaniecie innego rozkazu. W milczeniu. Jeśli jedzenie było zatrute, trucizna zadziała szybko.

Esesman przyjrzał nam się po kolei, chcąc sprawdzić, jakie wrażenie wywołały jego słowa. Zamarłyśmy. Potem zwrócił się ponownie do kobiety, która wstała; miała na sobie dirndl¹, może jej zachowanie było spowodowane chęcią okazania szacunku.

– Wystarczy godzina, uspokój się – powiedział do niej. – Za godzinę będziecie wolne.

– Albo martwe – dodał drugi.

Poczułam ucisk w klatce piersiowej. Dziewczyna z trądzikiem ukryła twarz w dłoniach, zduszając szloch.

– Uspokój się – syknęła siedząca obok niej brunetka, ale pozostałe też już płakały niczym syte krokodyle. Może taki był efekt uboczny procesów trawiennych.

– Mogę zapytać, jak się pani nazywa? – powiedziałam cicho.

Dziewczyna z trądzikiem nie zrozumiała, że zwracam się do niej. Wyciągnęłam rękę, chwyciłam ją za nadgarstek, wzdrygnęła się, spojrzała na mnie tępym wzrokiem; zobaczyłam czerwone żyłki na jej twarzy.

– Jak się nazywasz? – powtórzyłam.

Dziewczyna podniosła głowę, patrząc w kąt sali, nie wiedziała, czy wolno jej mówić; strażnicy zajęli się sobą, zbliżało się południe, byli już trochę ospali. Chyba nie zwracali na nas uwagi, bo szepnęła: Leni, Leni Winter, takim tonem, jakby to było pytanie.

– Ja jestem Rosa – odpowiedziałam. – Niedługo wrócimy do domu, Leni. Zobaczysz.

Leni jeszcze nie wyrosła na dobre z wieku dziecięcego, widać to było po jej pulchnych dłoniach; miała twarz dziewczyny, której dotąd nikt nie zaciągnął do stodoły, nawet w pełnym wyczerpania rozprężeniu pod koniec żniw.

W trzydziestym ósmym, po wyjeździe mojego brata Franza, Gregor zabrał mnie do Groß Partsch², żebym poznała jego rodziców. Zobaczysz, zakochają się w tobie, powiedział, dumny z berlińskiej sekretarki, którą zdobył. Sekretarki, która zaręczyła się ze swoim szefem, jak w kinie.

Ależ piękna była ta podróż w koszu motocykla. Ku wschodnim krainom wiedzie nasz szlak, brzmiały słowa pieśni. Nadawali ją przez uliczne megafony, nie tylko dwudziestego kwietnia. Urodziny Hitlera były codziennie.

Po raz pierwszy wsiadłam na prom i jechałam gdzieś sama z mężczyzną. Herta umieściła mnie w pokoju syna, a Gregora wysłała na poddasze. Kiedy jego rodzice poszli spać, on otworzył drzwi i wślizgnął się pod moją kołdrę.

– Nie – wyszeptałam. – Nie tu.

– To chodź do stodoły.

Oczy mi zwilgotniały.

– Nie mogę; co będzie, jak twoja matka się zorientuje?

Nigdy dotąd się nie kochaliśmy. Z nikim wcześniej się nie kochałam.

Gregor delikatnie pogładził moje wargi, wodził palcem po ich obrysie, potem przycisnął silniej, aż dotknął zębów, rozwarł mi usta, zagłębił w nie dwa palce. Czułam ich suchość na języku. Mogłabym go teraz ugryźć. Gregor nawet o tym nie pomyślał. Zawsze mi ufał.

W nocy nie wytrzymałam, sama poszłam na strych i otworzyłam drzwi. Gregor spał. Zbliżyłam wargi do jego półotwartych ust, chcąc zmieszać nasze oddechy. Obudził się.

– Chciałaś wiedzieć, jak pachnę, kiedy śpię? – Uśmiechnął się do mnie.

Włożyłam mu w usta palec, potem dwa, potem trzy, wpuścił je do środka, czułam wilgoć jego śliny. To była miłość: zęby, które nie gryzą. Lub zgoda na ryzyko zdradliwego ukąszenia, jak u psa, który buntuje się przeciw panu.

Miałam na sobie naszyjnik z czerwonych kamieni, kiedy w podróży powrotnej chwycił mnie za szyję. Zrobiliśmy to nie w stodole jego rodziców, ale w pozbawionej bulaja kabinie promu.

– Muszę wyjść – szepnęła Leni.

Tylko ja to usłyszałam.

Brunetka siedząca obok niej miała mocno zarysowane kości policzkowe, lśniące włosy i coś twardego w spojrzeniu.

– Ćśśś. – Pogładziłam Leni po nadgarstku; tym razem się nie wzdrygnęła. – Jeszcze tylko dwadzieścia minut, już prawie koniec.

– Muszę wyjść – powtórzyła.

Brunetka popatrzyła na nią z ukosa.

– Naprawdę nie możesz usiedzieć cicho? – Szarpnęła ją.

– Co ty wyprawiasz? – prawie krzyknęłam.

Esesmani zwrócili się do mnie.

– Co się dzieje?

Wszystkie kobiety popatrzyły w moją stronę.

– Proszę – powiedziała Leni.

Jeden z esesmanów stanął naprzeciwko mnie. Chwycił dziewczynę za ramię i dobitnie powiedział jej na ucho coś, czego nie dosłyszałam, ale co straszliwie wykrzywiło jej twarz.

– Źle się czuje? – zapytał drugi strażnik.

Kobieta w dirndlu znów zerwała się na równe nogi.

– Trucizna! – krzyknęła.

Również pozostałe wstały z miejsc, a Leni zebrało się na wymioty, esesman w ostatniej chwili odskoczył, gdy zwracała posiłek na podłogę.

Strażnicy wybiegli z pomieszczenia, wezwali kucharza, zaczęli go wypytywać, Führer miał rację, Anglicy chcą go otruć, część kobiet padła sobie w objęcia, inne płakały z twarzami zwróconymi do ściany, brunetka chodziła tam i z powrotem, z rękami na biodrach i głośno, dziwacznie pociągając nosem. Podeszłam do Leni, chwyciłam ją za czoło.

Kobiety trzymały się za brzuchy, ale nie dlatego, żeby je coś bolało. Zaspokoiły głód, a nie były do tego przyzwyczajone.

Trzymali nas w środku przez ponad godzinę. Podłogę wytarto gazetami i mokrą ścierką, w powietrzu pozostała kwaśna woń wymiocin. Leni nie umarła, przestała tylko drżeć. Potem zasnęła z głową na blacie stołu, ściskając mnie za rękę i opierając policzek na ramieniu. Jak mała dziewczynka. Czułam, że zaczyna mnie wiercić w żołądku, ale byłam zbyt zmęczona, żeby się tym przejąć. Gregor zaciągnął się i wysłali go na front.

Nie był nazistą, nigdy nie byliśmy nazistami. Jako nastolatka nie chciałam wstąpić do Związku Niemieckich Dziewcząt, nie podobała mi się czarna chusta pod kołnierzem białej bluzki. Nigdy nie byłam dobrą Niemką.

Czas naszego trawienia dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu odwołano alarm, strażnicy obudzili Leni i ustawili nas w kolejce do autobusu, który miał nas zawieźć do domu. Mój żołądek już się nie buntował: zajął się swoją pracą. Moje ciało przyjęło pokarm Führera, pokarm Führera krążył mi we krwi. Hitler był bezpieczny. Ja znów byłam głodna.2

Tamtego dnia w białych ścianach stołówki zostałam degustatorką posiłków Hitlera.

Była jesień 1943 roku, miałam za sobą dwadzieścia sześć lat życia, pięćdziesiąt godzin podróży i siedemset przejechanych kilometrów. Tydzień wcześniej opuściłam Berlin i dotarłam do Prus Wschodnich, do wsi, w której urodził się Gregor, ale Gregora tam nie było. Przeprowadziłam się do Groß Partsch, żeby uciec przed wojną.

Zjawili się w domu moich teściów poprzedniego dnia, bez zapowiedzi, i oznajmili, szukamy Rosy Sauer. Nie słyszałam ich, bo byłam na podwórzu za domem. Nie słyszałam nawet warkotu silnika samochodu, który zajechał pod gospodarstwo, widziałam tylko uciekające kury, przepychające się w drodze do kurnika.

– Szukają cię – powiedziała Herta.

– Kto?

Odwróciła się bez odpowiedzi. Zawołałam Zarta, nie przyszedł: to był kot światowiec, codziennie rano wychodził na spacer po wsi. Potem poszłam za Hertą, zastanawiając się, kto mnie szuka, przecież nikt mnie tu nie zna, dopiero przyjechałam, o Boże, a może Gregor wrócił?

– Czy mój mąż wrócił? – zapytałam, ale Herta była już w kuchni, stanęła plecami do wejścia, zasłaniała światło. Także Joseph stał pochylony, opierając się dłonią o blat stołu.

– Heil Hitler! – Dwie ciemne sylwetki wyrzuciły prawe ramiona w moją stronę.

Ja również podniosłam rękę, przeszedłszy przez próg. W kuchni było dwóch mężczyzn w szarozielonych mundurach. Ich twarze przesłaniał zastygły cień. Jeden z nich powiedział:

– Rosa Sauer.

Skinęłam głową.

– Führer pani potrzebuje.

Führer nigdy nie widział mnie na oczy, a jednak mnie potrzebował.

Herta wytarła dłonie w fartuch, a esesman mówił dalej, zwracał się do mnie, patrzył tylko na mnie, przyglądał się, by mnie wycenić, rękodzieło o zdrowej i mocnej konstrukcji; oczywiście, głód mnie trochę osłabił, syreny wyjące po nocach zabrały mi sen, utrata wszystkiego i wszystkich zmatowiła spojrzenie. Ale twarz miałam krągłą, włosy gęste i jasne: młoda Aryjka już wytresowana przez wojnę, stuprocentowy produkt narodowy, tak dobry, jak to tylko możliwe, naprawdę świetny interes.

Esesman ruszył do wyjścia.

– Może coś wam podać? – zapytała Herta z karygodnym opóźnieniem.

Wieśniacy nie potrafią przyjmować ważnych ludzi. Joseph się wyprostował.

– Przyjedziemy jutro o ósmej, niech pani będzie gotowa – powiedział drugi esesman, który do tej pory milczał, i ruszył za pierwszym.

Esesmani albo odmówili z grzeczności, albo nie lubili kawy z żołędzi, choć może zostało wino, jedna butelka zachowana w piwnicy na powrót Gregora, w każdym razie nie przyjęli zaproszenia Herty, zresztą, co tu ukrywać, mocno spóźnionego. A może tylko nie chcieli folgować słabościom, hartowali ciało abstynencją, uleganie zachciankom osłabiało, a oni mieli siłę woli. Wrzasnęli Heil Hitler, energicznie wyrzucając ramiona do przodu – wskazywali na mnie.

Kiedy samochód odjechał, podeszłam do okna. Ślady kół na żwirze rysowały ścieżkę prowadzącą do miejsca mojej kaźni. Przeszłam do drugiego okna, do innej izby, zataczając się od ściany do ściany w poszukiwaniu powietrza, jakiejś drogi wyjścia. Herta i Joseph szli za mną. Proszę, dajcie mi pomyśleć. Dajcie mi zaczerpnąć tchu.

Z tego, co powiedzieli esesmani, wynikało, że moje nazwisko podał burmistrz. Taki burmistrz wiejskiej gminy zna każdego, nawet nowo przybyłych.

– Musimy znaleźć jakiś sposób. – Joseph gniótł dłonią brodę, jakby dało się z niej wycisnąć rozwiązanie.

Pracować dla Hitlera, poświęcić za niego swoje życie: czyż nie to robili wszyscy Niemcy? Ale żebym miała zjeść zatrute jedzenie i umrzeć w taki sposób, bez karabinowego wystrzału, bez eksplozji, na to mój teść nie umiał się zgodzić. Śmierć w ukryciu, za kulisami. Śmierć godna myszy, nie bohatera. Kobiety nie umierają jak bohaterowie.

– Muszę wyjechać.

Zbliżyłam twarz do szyby; próbowałam wziąć głęboki oddech, za każdym razem przerywało go kłucie na wysokości obojczyka. Zmieniłam okno. Kłucie w żebrach, płytki oddech.

– Przyjechałam tu, bo szukałam lepszego życia, a tymczasem mogę skończyć otruta. – Roześmiałam się gorzko, z pretensją, jakby to teściowie skierowali do mnie esesmanów.

– Musisz się ukryć – powiedział Joseph. – Gdzieś schować.

– W lesie – zasugerowała Herta.

– W lesie? Żebym umarła z zimna i głodu?

– Będziemy ci przynosić jedzenie.

– Oczywiście – potwierdził Joseph. – Przecież cię nie zostawimy.

– A jak będą mnie szukać?

Herta popatrzyła na męża.

– Myślisz, że będą?

– Dobrze tego nie przyjmą, to pewne… – Joseph nie chciał być do końca szczery.

Byłam dezerterką bez armii, byłam śmieszna.

– Możesz wrócić do Berlina – zasugerował.

– Właśnie, możesz wrócić do domu – zawtórowała mu Herta. – Aż tam nie będą cię ścigać.

– Nie mam już domu w Berlinie, zapomnieliście? Nigdy bym tu nie przyjechała, gdybym nie musiała!

Twarz Herty stężała. W jednej chwili rozbiłam wszystkie pokłady uprzejmości przypisane do naszych ról społecznych, do naszej powierzchownej zaledwie znajomości.

– Przepraszam, nie chciałam…

– Daj spokój – ucięła.

Zachowałam się wobec niej bez szacunku, ale jednocześnie szeroko otwarłam drzwi zaufania między nami. Poczułam, że jest mi bliska, chciałam jej się uchwycić, żeby wzięła mnie do siebie, żeby się mną zaopiekowała.

– A wy? – zapytałam. – Jeśli przyjdą i mnie nie zastaną, to mogą się zemścić na was.

– Damy sobie radę – odpowiedziała Herta i wyszła.

– Co chcesz zrobić? – Joseph przestał znęcać się nad swoją brodą.

Rozwiązania nie było.

Wolałam umrzeć w obcym miejscu niż w swoim mieście, gdzie już nikogo nie miałam.

Drugiego dnia w roli degustatorki obudziłam się o świcie. Kogut zapiał, a żaby nagle przestały rechotać, jakby wszystkie naraz zapadły w sen. Właśnie wtedy poczułam się bezbrzeżnie samotna po źle przespanej nocy. W odbiciu w oknie zobaczyłam sine obwódki wokół oczu i poznałam, że to ja. To nie była wina bezsenności ani wojny, zawsze miałam cienie pod oczami. Moja matka mówiła zamknij te książki, no sama zobacz, jak wyglądasz, mój ojciec mówił czy to nie brak żelaza, panie doktorze, a mój brat pocierał swoim czołem o moje, bo ten jedwabny dotyk go usypiał. W odbiciu w szybie widziałam te same oczy w ciemnych obwódkach, jakie miałam od dziecka, i zrozumiałam, że były zwiastunem mego losu.

Wyszłam poszukać Zarta, który drzemał zwinięty w kłębek przy ogrodzeniu kurnika, jakby czuł się odpowiedzialny za kury. Swoją drogą to nieroztropne zostawiać panie samym sobie – Zart był samcem ze starej szkoły, znał się na tym. A Gregor się zaciągnął: chciał być dobrym Niemcem zamiast dobrym mężem.

Na naszą pierwszą randkę umówił się ze mną w kawiarni niedaleko katedry i przyszedł spóźniony. Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz, mimo jasnego słońca było dość chłodno. Ja zachwycałam się odkrywaniem w ptasim chórze motywów muzycznych, a w ich locie – choreografii wykonywanej specjalnie dla mnie na tę właśnie chwilę, która wreszcie nadeszła i przypominała taką miłość, o jakiej marzyłam jako dziewczynka. Od stada oderwał się ptak; samotny, dumny, lotem nurkowym schodził nad samo lustro wody, muskał skrzydłami Szprewę i wzbijał się w górę – to było tylko spontaniczne pragnienie ucieczki, nieświadomość wyrywająca się ze stadnych zachowań, impulsywny gest upajającej euforii. Ta sama euforia wibrowała w moim ciele. W obecności mojego szefa, młodego inżyniera siedzącego ze mną w kawiarni, czułam, że szczęście dopiero się zaczyna.

Zamówiłam szarlotkę i nawet jej nie skosztowałam. Gregor zwrócił mi na to uwagę: Nie smakuje ci? Zaśmiałam się: Nie wiem. Przesunęłam talerzyk w jego stronę i kiedy zobaczyłam, jak pochłania pierwszy kęs, przeżuwając w pośpiechu, z typową dla niego łapczywością, sama nabrałam ochoty. Wzięłam kawałek, potem drugi; skończyło się na tym, że jedliśmy z jednego talerzyka, gadając o wszystkim i o niczym, nie patrząc na siebie, jakby to był już nadmiar bliskości, aż spotkały się nasze widelczyki. W tym momencie przerwaliśmy i podnieśliśmy głowy. Popatrzyliśmy na siebie przeciągle, ptaki wykonywały akrobacje na niebie albo przysiadały zmęczone na gałęziach, balustradach i latarniach, kto wie, może kierowały dzioby ku rzece, by rzucić się do wody i już więcej nie wypłynąć. Potem Gregor celowo przytrzymał mój widelczyk swoim i poczułam się tak, jakby mnie dotknął.

Herta spóźniła się po jajka: może i ona przez noc nie zmrużyła oka, a rano nie mogła się dobudzić. Siedzę nieruchomo na żelaznym pordzewiałym krześle, Zart zwinął się w kłębek na moich stopach; teściowa usiadła obok mnie, zapomniawszy o śniadaniu.

Zaskrzypiały drzwi.

– Już są? – zapytała Herta.

Joseph, oparty o futrynę, pokręcił głową.

– Jajka – powiedział, wskazując palcem podwórze.

Zart poszedł za nim, nieco zarzucając łapą, zabrakło mi jego ciepła na stopach.

Brzask cofnął się niczym morze podczas odpływu, zostawiając za sobą poranne niebo, blade i bezkrwiste. Kury zaczęły gdakać, ptaki zaświergotały, pszczoły brzęczały do świetlistego dysku wstającego nad nami, ale pisk hamulców uciszył je wszystkie.

– Wstawaj, Rosa Sauer! – usłyszeliśmy wołanie.

Herta i ja zerwałyśmy się na równe nogi, Joseph wrócił z jajkami w ręku. Nie zauważył, że ścisnął je nieco zbyt mocno, jedno z nich pękło mu w garści, między palcami ściekały lepkie, błyszczące strużki zabarwione na pomarańczowo. Nie mogłam oderwać od nich wzroku, za chwilę spłyną z dłoni i bezdźwięcznie wylądują na ziemi.

– Pospiesz się, Rosa Sauer! – poganiali esesmani.

Herta położyła mi rękę na ramieniu, poruszyłam się.

Wolałam poczekać na powrót Gregora. Wierzyć, że wojna się skończy. Wolałam jeść.

Rozejrzałam się szybko po wnętrzu autobusu i zajęłam pierwsze wolne miejsce, daleko od reszty kobiet. Były cztery, dwie siedziały obok siebie, dwie pozostałe osobno. Nie pamiętałam ich imion. Znałam tylko imię Leni, która jeszcze nie wsiadła.

Żadna nie odpowiedziała na powitanie. Patrzyłam na teściów przez szybę zabrudzoną po deszczu. Stali w progu, ona mimo choroby stawów podnosiła rękę, on wciąż trzymał zbite jajko. Patrzyłam na dom – dachówki poczerniałe od mchu, różowy tynk i kwiaty kozłka rosnące kępkami na nagiej ziemi – dopóki nie znikł za zakrętem. Będę na niego patrzeć codziennie rano, jakbym miała nigdy więcej go nie ujrzeć. Aż któregoś dnia przestanę za nim tęsknić.

Kwatera główna pod Rastenburgiem³ znajdowała się trzy kilometry od Groß Partsch, ukryta w lesie, niewidoczna z powietrza. Kiedy zaczęto ją budować, opowiadał Joseph, okoliczni mieszkańcy pytali, co znaczy ten ciągły ruch wozów i ciężarówek. Sowieckie samoloty nigdy jej nie zlokalizowały. Ale my wiedzieliśmy, że Hitler tam jest, że śpi całkiem niedaleko i może latem wierci się w łóżku, bez powodzenia tłukąc zakłócające mu sen komary; może i on rozdrapuje czerwone ślady po ukłuciach, szarpany przeciwstawnymi pragnieniami, które wywołuje swędzenie: choć nie znosisz archipelagu rumianej wysypki na skórze, jednak jakaś część ciebie nie chce się go pozbyć, bo drapanie przynosi tak wielką przyjemność.

Nazywali ją Wolfsschanze, Wilczy Szaniec. Wilk to był jego samozwańczy przydomek. Naiwna niczym Czerwony Kapturek znalazłam się w jego brzuchu. Tropił go legion myśliwych. Poświęcą moje życie bez wahania, byle tylko go dopaść.3

Dojechawszy do Krausendorfu⁴, wysiadłyśmy pod budynkiem z czerwonej cegły, w którym kiedyś była szkoła, a teraz mieściły się koszary, i ruszyłyśmy przed siebie zwartym rzędem, jedna za drugą. Przeszłyśmy przez bramę z uległością stada krów, esesmani zatrzymali nas w korytarzu i przeszukali. To było straszne, czuć, jak ich ręce przesuwają się po biodrach i pod pachami, i nie móc zrobić nic więcej, tylko wstrzymać oddech.

Odpowiadałyśmy, wywoływane po nazwisku, a oni odhaczali nas w rejestrze; usłyszałam, że brunetka, która szarpała Leni, nazywa się Elfriede Kuhn.

Kazali nam wchodzić po dwie do pomieszczenia, w którym unosił się zapach alkoholu, pozostałe czekały pod drzwiami na wezwanie. Oparłam łokieć na szkolnej ławce, mężczyzna w białym kitlu przewiązał mi ramię opaską uciskową i dwoma złączonymi palcami postukał po skórze. Pobranie krwi definitywnie potwierdziło nasz status królików doświadczalnych: jeśli to, co się stało dzień wcześniej, stanowiło inaugurację czy próbę generalną, to począwszy od tego momentu, nasze zatrudnienie w charakterze degustatorek nabierało ostatecznej mocy.

Kiedy igła trafiła w żyłę, odwróciłam wzrok. Elfriede siedziała obok mnie, zapatrzona w strzykawkę, która zasysała jej krew, wypełniając się coraz ciemniejszą czerwienią. Nigdy nie potrafiłam patrzeć na własną krew: świadomość, że ten ciemny płyn to coś, co pochodzi z mojego wnętrza, przyprawia mnie o zawroty głowy. A więc patrzyłam na Elfriede, na jej sylwetkę jak kartezjański układ współrzędnych, na jej obojętność. Instynktownie wyczuwałam jej piękno, ale jeszcze go nie widziałam – to było twierdzenie matematyczne, które dopiero czekało na przeprowadzenie dowodu.

Zanim zdałam sobie z tego sprawę, jej profil zmienił się w spoglądającą na mnie surowo twarz. Rozszerzyła nozdrza, jakby brakowało jej powietrza, a ja otwarłam usta, by zaczerpnąć tchu. Nie powiedziałam ani słowa.

– Proszę tu przytrzymać – pouczył mnie mężczyzna w kitlu, przyciskając mi wacik do skóry.

Usłyszałam, jak opaska uciskowa z lekkim trzaśnięciem uwalnia ramię Elfriede i jej zydel szura po podłodze. Ja też wstałam.

Przy stole poczekałam, aż usiądą pozostałe. Większość odruchowo skierowała się do tych samych miejsc co dzień wcześniej; wolne pozostało tylko jedno, naprzeciwko Leni, odtąd było już moje.

Po śniadaniu – mleko i owoce – podano nam obiad. Na moim talerzu leżała zapiekanka ze szparagami. Z czasem przekonam się, że podawanie różnych kombinacji potraw różnym degustatorkom było jedną z procedur kontrolnych.

Rozejrzałam się po stołówce – okna z wprawionymi żelaznymi kratami, wyjście na podwórze nieustannie pilnowane przez strażnika, ściany pozbawione obrazów – tak jak się rozgląda po obcym miejscu. Pamiętam, że pierwszego dnia w szkole, kiedy matka zostawiła mnie w klasie i poszła, zrobiło mi się smutno na myśl, że może mi się stać coś złego, a jej przy mnie nie będzie. Przygnębiał mnie nie tyle zagrażający mi świat, ile niemoc mojej matki. Myśl, że moje życie biegnie dalej, podczas gdy ona nic o nim nie wie, wydawała się nie do przyjęcia. To, co było przed nią ukryte, choć przecież nie celowo, już stanowiło zdradę. W klasie szukałam szczeliny w ścianie, pajęczyny, czegoś, co mogłoby się stać moją własną tajemnicą. Oczy błądziły po pomieszczeniu, które wydawało się olbrzymie: potem dostrzegłam brakujący fragment listwy przypodłogowej i to mnie uspokoiło.

Listwy przypodłogowe w stołówce w Krausendorfie nie miały ubytków. Gregora nie było, ja czułam się samotna. Buciory esesmanów odmierzały rytm posiłku, odliczały czas do naszej potencjalnej śmierci. Jakie pyszne są te szparagi, ale czy trucizna nie jest gorzka? Przełykałam i stawało mi serce.

Elfriede także jadła szparagi i wciąż mnie obserwowała, ja zaś piłam jedną szklankę wody za drugą, żeby rozcieńczyć udrękę. Może to moja sukienka ją interesowała, może teściowa miała rację, że ten deseń w kratę jest nie na miejscu, nie szłam przecież do biura, nie pracowałam już w Berlinie, przestań ubierać się jak miastowa, powiedziała, bo inaczej wszyscy zaczną na ciebie krzywo patrzeć. Elfriede nie patrzyła na mnie krzywo (a może jednak?), ale ja włożyłam moją najwygodniejszą sukienkę, najczęściej noszoną – uniform, jak ją nazywał Gregor. Tę, w której nie musiałam o nic pytać, ani czy dobrze na mnie leży, ani czy przyniesie mi szczęście; była schronieniem, także przed Elfriede, która przyglądała mi się badawczo i nawet nie starała się tego ukryć, wpijała wzrok w deseń sukienki z taką gwałtownością, że aż drżał, z taką gwałtownością, że strzępiły się brzegi ubrania, rozwiązywały się sznurówki moich trzewików na obcasie i opadała fala włosów na głowie, a ja piłam i czułam, jak mój pęcherz się wypełnia.

Obiad się jeszcze nie skończył i nie wiedziałam, czy wolno nam odejść od stołu. Czułam parcie na pęcherz tak jak w piwnicy przy Budengasse, gdzie chroniłyśmy się z matką razem z innymi mieszkańcami domu, kiedy nocą rozbrzmiewały syreny alarmowe. Tu jednak nie było kubła w rogu, a ja nie mogłam już wytrzymać. Zanim zdążyłam pomyśleć, już stałam i pytałam, czy mogę iść do łazienki. Esesmani zgodzili się; kiedy jeden z nich, bardzo wysoki mężczyzna o wielkich stopach, eskortował mnie korytarzem, usłyszałam głos Elfriede: Mnie też się chce.

Kafelki były wytarte, spoiny między nimi poczerniałe. Dwie umywalki i czworo drzwi. Esesman został w korytarzu, weszłyśmy, wślizgnęłam się do jednej z kabin. Nie usłyszałam, by którekolwiek z pozostałych drzwi się zamknęły. Elfriede znikła albo nasłuchiwała. Zawstydził mnie szum mojego moczu płynącego w absolutnej ciszy. Kiedy otwarłam drzwi, ona zablokowała je czubkiem buta. Chwyciła mnie dłonią za ramię, przycisnęła do ściany. Kafelki śmierdziały środkiem odkażającym. Zbliżyła twarz do mojej, zrobiła to niemal ze słodyczą.

– Czego chcesz? – zapytała.

– Ja?

– Dlaczego tak na mnie patrzyłaś przy pobieraniu krwi?

Próbowałam się uwolnić z jej uścisku, ale była silniejsza.

– Radzę ci, żebyś się zajęła swoimi sprawami. Tu, w środku, lepiej, żeby każda zajmowała się sobą.

– Ja po prostu nie mogę patrzeć na swoją krew.

– Ale na cudzą możesz, tak?

Stuk metalu o drewno spłoszył nas obie. Elfriede się cofnęła.

– Co tu wyprawiacie? – zapytał z zewnątrz esesman, potem wszedł do środka. Kafelki były wilgotne i zimne, a może to był mój pot na plecach.

– Zmawiacie się?

Nosił ogromne buty z cholewami, doskonałe do rozgniatania głów wężom.

– Zakręciło mi się w głowie, to pewnie przez pobranie krwi – wymamrotałam, wskazując na czerwony punkcik w zgięciu łokcia, na żyle. – Ona mnie podtrzymała. Już mi lepiej.

Strażnik uprzedził, że jeśli jeszcze raz nakryje nas na takich intymnych zachowaniach, da nam nauczkę. A właściwie to nie, właściwie to skorzysta z okazji, powiedział. I wtedy już nie będzie nas uprzedzał, zarechotał.

Wróciłyśmy do stołówki, wysoki esesman – odtąd nazywałam go Patykiem – za nami, bacząc na każdy nasz krok.

Pomylił się.

Między Elfriede a mną nie było żadnej intymności, tylko strach. Mierzyłyśmy innych i przestrzeń między nami z takim samym nieświadomym przerażeniem jak dziecko dopiero co wydane na świat.

Wieczorem, w łazience domu Sauerów, woń szparagów w mojej urynie przypomniała mi o Elfriede. Prawdopodobnie i ona, siedząc na sedesie, czuła ten sam zapach. A także Hitler w swoim bunkrze. Tego wieczoru uryna Hitlera cuchnęła tak samo jak moja.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: