- W empik go
Przybłędy - ebook
Przybłędy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 251 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chałupka drewniana; ludzie mówią, że więcej w niej gliny, niż drzewa. Ciemna słoma na jej dachu obleka się w grube a zielone, ułożone do cienia plastry mchu. I chociaż są delikatne, świecące jak aksamit, mimo to jakieś ponure zgrzybiałą starością. Niewielkie okna pochylają się ku sobie, bo też i ściana radaby się położyć do snu, wysłużyła swoje… I pewno ległaby na zielonej murawie, gdyby nie dwa dębowe klocki, które silnemi ramiony podtrzymują staruszkę. Okna malutkie, lecz zato drzwi duże, a próg wysoki…
Na progu siedzi chłopiec w przepasanej rzemykiem koszuli. Łokcie sparł o kolana, ręce podłożył pod brodę i patrzał, z obojętnością dziecka, na zielone błonie, ciemną na błoniu wodę, rozlaną w szeroki staw, piasczyste, świecące od promieni słońca wzgórze i u jego stóp młode, karłowate choinki. Na skłonie widnokręgu majaczyły granatowe góry, okryte niebieską mgłą. Widział je chłopiec, lecz na nie nie patrzał, bo nie myślał o nich.
Smutno w naturze, bo choć słońce świeci, promienie jego padają na biały, umarły piasek, usychające drzewka i pożółkłą od słońca trawę. Pomimo, że słońce świeci, woda zawsze tu ciemna, nad wodą parę czarnych wron, i nikogo więcej. Pasterze pognali bydło na Nowe Zajmy, i było dziś cicho, a zawsze jakoś to pusto.
Młody chłopiec w koszuli przepasanej rzemykiem patrzał na ponury krajobraz, nie pragnąc piękniejszych widoków. Pewno nie wiedział, że są piękniejsze, i gdyby je widział, nie zwróciłby na to uwagi. Przyrodę sądził z jej obfitości na ośmiu zagonach żyznych piasków, które były własnością jego matki, i z wydajności mleka jednej krowy, której dziś nie pasał.
Matusia poszli na jarmark z prosięciem: musiał zostać, aby domu pilnować. Zresztą nie lubiał pasać na Nowych Zajmach, bo mu tam Kuba dokuczał, chociaż on nic Kubie złego nie robił. A tu na błoniu mógł uskarżyć się matusi, i ta go broniła, jak mogła.
Jeść mu się chciało, od śniadania nic nie miał w ustach, a słonko już się na drugą stronę przechyliło. Zimno mu było, pewno z głodu: dlatego był smutny i zamyślony. I myślałby długo, gdyby nie stara kura, widocznie obrażona jego apatyą, nie zaczęła go dziobać po chudej nodze.
– A cóż ci dam, kiej sam nie mam nic – szepnął chłopiec do kury, która tłómaczenie chłopca starała się zagłuszyć gdakaniem, nie przestając go dziobać.
Chłopiec zasłonił nożyny koszulą.
– Matusia zaparli izbę, to i zkąd ci wezmę? Czekaj, czekaj, zaraz wrócą – pocieszał, jak mógł, towarzyszkę,
Pociecha wypowiedziana kurze zwróciła myśl chłopca na obwarzanek, kukiełkę i dwa jabłka. Jedna z tych wybornych rzeczy pewnie go nie minie. Marzenia jego puściły się w tym kierunku; tymczasem zrozpaczona z głodu kura, rozgrzebywała pazurami piasek, chwytając dziobem grudki wapna. Nadzieja zwolna wstępowała w serce głodnego dziecka od chwili, gdy z za lasu zaczęli ukazywać się ludzie, wracający z jarmarku. Przechodziła Smoleńka, ciągnąc na powrózku kupioną krowę.
– A wieleście-ta za nią dali? – spytał naiwnie chłopak.
– A tobie co do tego? – odparła zamożna gospodyni. – Patrzajcie go – dodała cicho – przybłęda jakiś! Chłopiec na tak szorstką odpowiedź zamilkł i posmutniał.
Wracali ludzie, lecz już ich nie zaczepiał. Chata stała na samym końcu wsi, i dlatego ludzie, wracając z jarmarku, koło niej przechodzili.
Szedł za innymi Franek Skowron; podpił sobie, bo czapkę przechylił na bakier, utykał troszkę, lecz minę miał zamaszystą i hardą.
– Matuś nie wrócili jeszcze? – odezwał się do chłopca.
– A coby mieli wrócić? – odparło obojętnie dziecko.
– Słuchaj-no Jaś – zawołał Franek – twoja matka głupia jak ta kura – i pokazał nogą kurę.
– A bo co? – spytał chłopiec.
– A bo co? – powtórzył Franek, 27-letni smukły, choć silnie zbudowany chłop. – Bo głupia i już! Przepijałem do niej dwa razy, to się ino odwróciła.
Franek tupnął nogą ze złości, zachwiał się i poszedł dalej.
– Cóż to – rozmawiał ze sobą idąc – ja gospodarski syn, z dziada gospodarza, a ona co?… A Bóg ją wie… Ja chłop jak się patrzy, a ona co?…
Idąc, stawał, zamyślał się, rozkładał ręce, aż znikł wśród chat.
Chłopiec obojętnie przyjął opinię Franka o swej matce, zamyślony o kukiełce, obwarzanku i dwóch jabłkach. Stara kura, jak żołnierz na czatach, zaczęła coraz głośniej gdakać i trzepotać skrzydłami. Znal on trzepanie skrzydeł starej kury, i dlatego się zerwał, stanął na progu, spiął na palcach i wytężył wzrok, a oczy miał ciemne i duże…
– Matuś! – zawołał i całym pędem cienkich bosych nóg, poleciał… Kura pogalopowała za nim, lecz rychło stanęła, wyostrzyła dziób o kamień i, oglądając się, wracała poważnie, aby dogodne zająć stanowisko.
Na powitanie syna matka przykucnęła do ziemi, roztworzyła ramiona. Chłopiec dobywał w biegu wszystkich sil, nareszcie, ostatnie dwa susy, i już był w objęciach matki.
Powitanie, choć serdeczne, lecz krótkie, bo chłopcu pilno było zajrzeć do koszyka matki. Spojrzał, i oczy mu się zaiskrzyły; w koszyku rumieniły się dwa jabłka, tuż przy nich leżały obwarzanek i kukiełka. Przebierając nogami z niecierpliwości, wydobywał wszystko razem.
– A matusi nic nie zostawisz? – spytała kobieta. Chłopiec ze smutną miną oddal jej jedno jabłko, obwarzanek wsunął na rękę, a kukiełkę zaczął, z chciwością głodnego, zębami obrabiać, przeskakując z nogi na nogę.
Matka tymczasem, siadłszy na murawie, rozwijała powoli zawiniątko, z którego po chwili wyjrzała czworograniasta czerwona czapka z czarnym barankiem. Twarz chłopca oblała się rumieńcem; usta otworzył, a ręce wyciągnął… – Matka włożyła mu czapkę na głowę; chłopiec ją zdjął, oglądając na wszystkie strony.
– I nie podziękujesz matusi? – zapytała kobieta, wyciągając rękę do pocałowania.
Jaś prędko przytknął usta do ręki matki i cały oddał się swemu szczęściu. Czapka chłopca czerwieniła się wśród promieni słońca, rumieniąc mu buzię, a twarz matki promieniała radością i dumą.
Wracali razem oboje, depcąc miękką murawę. Przed nimi wioska, za nimi ciemny las, a na południu granatowe góry zamykały świat.
Targ udał się wybornie, dwoje prosiąt sprzedała gospodyni nadspodziewanie dobrze.
– Ale-bo co też to były, moje dziecko, za prosięta! – zawołała matka.
– A ino – odparł syn – galante a tłuściutkie. – A wiesz, Jasiu, żem się za niemi spłakała, bo tak kwiczały żałośliwie i tak się obzierały za mną, gdy je rzeźnik brał…
– A coby nie? – zauważył chłopiec – abo to u nas miały krzywdę?
– A jaki był targ! ludzi mrowie, i dlatego wszystko było drogo. Ziemniaki rozdrapywali. Za moję miarkę dostałam cztery szóstki, i za nie kupiłam piechoty… (1).
– Będziewa sadzić, matusiu – zawołał chłopiec.
– Jutro!
– Skoro słonko wzejdzie.
Wracali razem oboje. Przed niemi biegła nadzieja, bo natura uśmiechała się wiosną, a oni uśmiechali – (1) Groch, fasola, piechotą zwany.
się do życia. Tak mało mieli potrzeb, a tak drobne życzenia! Parę ciepłych promieni słońca, kilka kropli deszczu na ośm zagonów piasku. Czyż to tak wiele? Parę uśmiechów dobrych ludzi i dużo, dużo spokoju i ciszy. Czyż to tak wiele?
Przed chałupą kura, gdacząc, biegała na przywitanie z miejsca na miejsce. Psa jeszcze nie było.
Drzwi do izby zostały otwarte, pierwsza wleciała kokoszą i póty się darła, póki jej gospodyni nie rzuciła garstki kartofli.
Nareszcie matka i syn byli u siebie. Łóżko zasłane pierzynką, ława przy oknach, stół czysto wymyty; przy drugiej ścianie skrzynka. Komin obielony, w kącie przy drzwiach konewka i miotła. Tuż obok na półce miski i parę garnków, nad łóżkiem obraz Matki Boskiej i pod nim kolorowany żurnal mód, znaleziony przez Jasia przy ogrodzie dworskim.
Nie było czasu na czułości. Matka oprócz jabłka darowanego jej przez chłopca nic jeszcze nie jadła; zwyczajnie, żałowała dla siebie. Syn, z uśmiechem radości i podziwu, rozkładał na stole jarmarczne sprawunki: perkal na koszule i chustkę na głowę dla matki.
Kobieta w przelocie tylko rzucała spojrzenia na perkal i chustkę, rozpalając żywo ogień. Na żur nie mieli ochoty, bo były kartofle z omastą, i na uroczystość dobrego targu zacierka na wodzie, również omaszczona słoniną.
Matka siadła na ławce, chłopiec na stole, w czerwonej czapce, której nie zdejmował, i razem ubierając potroszce ziemniaków i polewki z kluskami, jedli powoli, gwarząc o kłopotach dnia a wielkich nadziejach na przyszłość.
Podjedli sobie wyśmienicie! Syn obtarł rękawem usta i wybiegł, chcąc koniecznie czerwoną swą czapkę pokazać na wsi. Matka wyszła do chlewków, w których było jeszcze trzy sztuki prosiaków i sześć gęsi schowanych, aby w szkodę nie weszły. Kaczki żerowały po czarnej wodzie błonia. Było więc czem się kłopotać.
Chłopiec, w czerwonej czapce mocno naciągniętej, powoli, po za płotami, mijając chaty, ścieżkami koło zbóż skradał się nieśmiało. Był troszkę dziki i ludzi się bał, bo też go i ludzie nie kochali. Dlaczego? Nie myślał o tem. Taka już była jego dola.
Za szóstą chatą znalazł drogę do wsi, na szerokość dwóch kół, których ślady głęboko wbiły się w darń. Przy drodze rosła wierzba; urwał z niej wić i, nabrawszy odwagi, lekkim kłusem wbiegł w środek wsi.
– Przybłęda w czerwonej czapce! – wołali zdaleka chłopcy, goniąc za nim. Jaś przyśpieszył troszkę kłusa, lecz nie uciekał.
– Przybłęda, stój! – wołali. – Jaś biegł, nie oglądając się.
Rozgniewani chłopcy, nie lubiąc Przybłędy, a bojąc się do niego doskoczyć z powodu wici, którą.
wywijał tryumfująco, zaczęli rzucać grudami ziemi. Pociski padały przed nim i z boku; chłopiec się nie oglądał i nie przyśpieszał biegu; był dumny i zadowolony z siebie.
Nareszcie pociski rzedniały i w końcu ustały zupełnie. Chłopiec dotarł do przedostatniej chaty, a widząc dzieci siedzące na przyzbie, zwolnił biegu.
Było ich sześcioro, wdowy Płonczyny; Płonczynkami je zwano. W tej gromadce Jaś był dobrze widziany i nie tylko, że się nie bał, lecz często nawet rej w niej wodził.
Dzieci go otoczyły, chłopiec stanął i podparł się pod boki.
– Jaś, bój się Boga, a zkądeś ty taką galantą czapkę wziął? – pierwsza zawołała Nastka, trzymając najmłodsze z dzieci na rękach.
– Matusia z jarmarku przynieśli – była odpowiedź.
– Jaka ci galanta! – wołały dzieci. Trzymany chłopiec na rękach Naści wyciągałręce do czapki; Jaś zdjął ją z głowy i podał malcowi. Nastka, obejrzawszy ją dokumentnie, włożyła na głowę brata, z czego było dużo uciechy.
– To twoja matusia już wrócili, a naszej ani widu, a tak się nam jeść chce – mówiła Naścia.
– Nie zostawiła-to wam ziemniaków? – spytał Jaś.
– Ziemniaków? a dyć u nas przednówek! Jest tam może tego drobiazgu jeszcze ze trzy ćwierci: to je chowają dla wieprzka.
Jaś został stauowczo przekonany argumentem Naści i zamyślił się.
– A jadłybyście żur? – rzucił pytanie.
– Dyćby my glinę gryzły, kiej i gliny niema – zawołała żałośliwie Naścia.
Wyrażenie to dziewczynki nie było oryginalne; Naścia je wzięła od matki, i w tem tylko jej zasługa, że je odpowiednio zastosowała.
Jaś się namyślał; dzieci niespokojnie wpatrywały się w jego oczy, czekając wyroku.
– Chodźcie – rzekł z pewną damą i stanowczością.
Na to hasło dwoje dzieci, ująwszy się za ręce, pobiegło naprzód; młodsze schwyciło rączką spódniczki Naści, i tak razem pomaszerowało na żur, do chaty Przybłędy. Jaś szedł tuż obok Naści i chociaż wywijał wicią, często dawał baczenie na czerwoną czapkę, umieszczoną na głowie najmłodszego Płonczynki.
– Wiesz co, Jasiu, że nasza łysa potargała dziś rano postronek, tak się jej chciało na błonie – przemówiła Naścia.
– A co go nie miała potargać! pewno był z pakuł i już – zdecydował Jaś.
– Ale, z pakuł ci tam, z pakuł! postronek był jak się patrzy. Matusia mówi, że to wróży urodę na bydła.
Stanęli przed chatą na błoniu. Dzieci zaczęły zaglądać do okna.
– Siądźcie se – zawołał Jaś i pobiegł do izby Za chwilę wyniósł miskę żuru, w którym na wierzchu pływały kluski, a na dnie spoczywały, czekając swego losu, omaszczone ziemniaki.
Miskę wstawiono w środek gromadki! chłopiec rozdał łyżki w milczeniu i w milczeniu też zaczęto wyławiać kluski, a potem z dna wydobywać kartofle. Jaś kucnął obok jedzącej dziatwy i z pewnem zadowoleniem wpatrywał sio w ich rozjaśnione twarze.
Matka wracała z ośmiu zagonów, na których rozkoszowała się widokiem wschodzących ziemniaków i krzewiącego się żyta.
– Jasiu! – zawołała i zamilkła. Chciała dodać: a cóż my będziemy jedli na wieczerzę, jak rozdasz wszystko, lecz widząc małe Płonczynki, dokończyła w duchu: Pan Jezus mi za to biedajstwo powróci. A raczej tak tylko tłómaczyła się przed sobą, gdyż główny powód milczenia był ten, że wobec syna nie śmiała protestować. Wstydziła się jakoś…
Na głos matki Jaś się zerwał i pobiegł do niej.
– Płonczynki okrutnie jedzą żur – szepnął. – Wlałem resztę zacierki i wsypałem ziemniaków. Chwalą se bardzo.
– Nas ta za to Pan Jezus pocieszy – rzekła matka, odgarniając włosy z czoła syna… – A gdzież
Biedrawa z Krasym? – zapytała nagle, oglądając się na wszystkie strony.
– Chłopaki ją pognali z drugiemi na Nowe Zajmy – odparł Jaś.
– A biegnij że po nie! Słonko się już chylą, a bydło pewno popędzą bez czysty ług do wsi. Lećże leć, moje dziecko.
Chłopiec w milczeniu podniósł wić, przysunął się nieśmiało do małego Płonczynki i zdjął mu czerwoną czapkę z głowy. Mały Płonka zaczął krzyczeć; lecz Naścia uspokoiła go, pakując mu pełną łyżkę ziemniaków w buzie. Jaś, zdobywszy czapkę, uderzył, dla dodania sobie rozpędu, dwa razy wicią w murawę błonia i pogalopował w stronę piasczystego wzgórka i cichych, smutnych sosenek. Matka patrzała, jak biała jego koszula na niebieskiem tle spływała się z zielenią błonia, a czerwona czapka odbijała od purpury zachodzącego słońca. Patrzała, lecz nie widziała tej gry kolorów, patrzała na syna, a myślała o Biedrawie i Krasym.
Naścia odniosła do izby próżną miskę i pocałowała gospodynię w rękę, a kobiecina uśmiechała się troszkę z dumy, troszkę z zadowolenia, że ją stać nakarmić cudze dzieci, tylko za dobre słowo.II.
Na Nowych Zajmach chłopcy, rozłożywszy się obozem na piasku, grali w kamyki; bydło się pasło, gdzie samo chciało.
Jaś, chcąc zrobić wrażenie czerwoną czapką, stanął przy nich, bijąc dla zwrócenia na siebie uwagi wicią o ziemię.
Chłopcy grali zawzięcie, bo szło o zdobycie dwóch centów. Nie zwracali uwagi na Jasia i nie widzieli jego czerwonej czapki. Kuba Zawiślak nie grał, bo się nie mógł zgodzić, i dlatego pierwszy czapkę spostrzegł Obszedł pocichu chłopca, zaczaił się, podsunął i zdarł z jego głowy czapkę. W tej chwili Wojtek wszystkie kamyki podrzucił w górę i wszystkie złapał. Zakotłowało się w małej gromadce, wszyscy rzucili sio na leżące dwa centy na ziemi, zrobił się wał z ciał ludzkich, który, raz przewinąwszy się koło siebie, rozleciał się. Z zapasów tych wyszedł Wojtek zwycięzcą, trzymając w zaciśniętej dłoni dwa centy.
W tej Chwili Kuba Zawiślak podniósł czerwoną rogatywkę w górę.
– Chłopcy, patrzajcie ino, jaka ci to smyśna czapka.
– To moja! – krzyknął przerażony Jaś.
– Twoja, ja ci tu dam! – zawołał z szyderstwem Kuba, grożąc Jasiowi pięścią.
– A czyjażby była? – spytał Wojtek. – Przyleciałaby tu sama z jarmarku?
– A czyjażby? – poświadczyli chłopcy.
– Oddaj mi czapkę – mówił na pół z płaczem Jaś.
– Tokaż-no, pokaż – wołali chłopcy, goniąc Kubę. Kuba Zawiślak z czapką na głowie uciekał.
Chłopcy za nim puścili się w pogoń, a wśród nich. Jaś z oczyma pełnemi leż.
Zawiślak był najwyższy i najsilniejszy ze wszystkich; przesadził rów pełen wody i stanął na wale za przekopem, urągając goniącym.
– Ej, Kuba, oddaj czapkę – perswadował Wojtek, bo kiedy gospodyni pójdą na skargę do wójta, to będzie źle..
– I co zrobi? – odparł, biorąc się pod boki Kuba. – A pamiętasz łońskiego roku gołębie dworskie, jak ci za nie od wójtowej ręki popękała skóra? – przypomniał Wojtek.
– Co dwór, to nie przybłęda – rzekł obrażony. – Ale wójtowa ręka ciężka – odezwał się Staszek. Uwaga ta rozśmieszyła gromadę na piękne.
– Kuba, wójtowa ręka ciężka, co? – wołali chłopcy skacząc koło rowu.
Kuba był zły, chciał coś mówić, lecz go zagłuszyli naśladując jego glos.
– Oj, oj, wójtowa ręka ciężka.,. Staszek, poeta gromady, zaśpiewał:
"Ciężka ręka – wójtowa,
Twarda skóra Kubowa"
Entuzyazm dobrego humoru, objawiający się w wykrzyknikach, doszedł do zenitu.
"Ciężka ręka wójtowa,
Twarda skóra Kubowa
Oj, oj, ciężka ręka wójtowa."
Śpiewali na skoczną nutę. Staszek! poeta, ale i zawołany tancerz, pochwycił Wojtka w pół, puszczając się z nim w galopadę. Za Staszkiem i Wojtkiem poszli inni. Potworzyły się pary galopujące zawzięcie w takt utworzonej piosenki i nuty.
Zostali naprzeciw siebie: Jaś, śledzący czerwoną czapkę, i na wale przekopu o twardej skórze Kuba, pałający gniewem.
W tak niezdecydowanej pozycyi stali chwil parę, gdy wtem Kuba ściągnął raptownie z głowy rogatywkę i rzucił ją do wody.
– Czapka! – krzyknął przerażony Jaś i pobiegł za płynącą, aby ją wicią przyciągnąć na swoję stronę.
Wtedy Kuba podniósł kamień i uderzył tak silnie w środek czapki, że wraz z kamieniem poszlą na dno.
Jaś jęknął boleśnie-, Kuba w tej chwili przeskoczył rów, pchnął Jasia, że aż biedak usiadł na ziemi, i pochwyciwszy bat, poszedł dalej; batem lunął dwa razy napotkaną po drodze Biedrawę, że aż odskoczyła wytrzeszczając oczy.
Na głośną rozpacz Jasia, taniec ustał, zbiegli się chłopcy, obserwując czapkę przybitą kamieniem do dna wody. Z początku próbowali ją wydobyć wicią i biczyskami, lecz napróżno.
– To i Kubowa ręka ciężka – pochwycił Staszek. I ta uwaga dowcipnisia wyrołała powszechny śmiech, krający serce Jasia. Woda była głęboka: prawie na chłopa; nie można więc było marzyć o wydobyciu czapki rękoma.