Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przybłędy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przybłędy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 251 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Cha­łup­ka drew­nia­na; lu­dzie mó­wią, że wię­cej w niej gli­ny, niż drze­wa. Ciem­na sło­ma na jej da­chu ob­le­ka się w gru­be a zie­lo­ne, uło­żo­ne do cie­nia pla­stry mchu. I cho­ciaż są de­li­kat­ne, świe­cą­ce jak ak­sa­mit, mimo to ja­kieś po­nu­re zgrzy­bia­łą sta­ro­ścią. Nie­wiel­kie okna po­chy­la­ją się ku so­bie, bo też i ścia­na ra­da­by się po­ło­żyć do snu, wy­słu­ży­ła swo­je… I pew­no le­gła­by na zie­lo­nej mu­ra­wie, gdy­by nie dwa dę­bo­we kloc­ki, któ­re sil­ne­mi ra­mio­ny pod­trzy­mu­ją sta­rusz­kę. Okna ma­lut­kie, lecz zato drzwi duże, a próg wy­so­ki…

Na pro­gu sie­dzi chło­piec w prze­pa­sa­nej rze­my­kiem ko­szu­li. Łok­cie sparł o ko­la­na, ręce pod­ło­żył pod bro­dę i pa­trzał, z obo­jęt­no­ścią dziec­ka, na zie­lo­ne bło­nie, ciem­ną na bło­niu wodę, roz­la­ną w sze­ro­ki staw, pia­sczy­ste, świe­cą­ce od pro­mie­ni słoń­ca wzgó­rze i u jego stóp mło­de, kar­ło­wa­te cho­in­ki. Na skło­nie wid­no­krę­gu ma­ja­czy­ły gra­na­to­we góry, okry­te nie­bie­ską mgłą. Wi­dział je chło­piec, lecz na nie nie pa­trzał, bo nie my­ślał o nich.

Smut­no w na­tu­rze, bo choć słoń­ce świe­ci, pro­mie­nie jego pa­da­ją na bia­ły, umar­ły pia­sek, usy­cha­ją­ce drzew­ka i po­żół­kłą od słoń­ca tra­wę. Po­mi­mo, że słoń­ce świe­ci, woda za­wsze tu ciem­na, nad wodą parę czar­nych wron, i ni­ko­go wię­cej. Pa­ste­rze po­gna­li by­dło na Nowe Zaj­my, i było dziś ci­cho, a za­wsze ja­koś to pu­sto.

Mło­dy chło­piec w ko­szu­li prze­pa­sa­nej rze­my­kiem pa­trzał na po­nu­ry kra­jo­braz, nie pra­gnąc pięk­niej­szych wi­do­ków. Pew­no nie wie­dział, że są pięk­niej­sze, i gdy­by je wi­dział, nie zwró­cił­by na to uwa­gi. Przy­ro­dę są­dził z jej ob­fi­to­ści na ośmiu za­go­nach ży­znych pia­sków, któ­re były wła­sno­ścią jego mat­ki, i z wy­daj­no­ści mle­ka jed­nej kro­wy, któ­rej dziś nie pa­sał.

Ma­tu­sia po­szli na jar­mark z pro­się­ciem: mu­siał zo­stać, aby domu pil­no­wać. Zresz­tą nie lu­biał pa­sać na No­wych Zaj­mach, bo mu tam Kuba do­ku­czał, cho­ciaż on nic Ku­bie złe­go nie ro­bił. A tu na bło­niu mógł uskar­żyć się ma­tu­si, i ta go bro­ni­ła, jak mo­gła.

Jeść mu się chcia­ło, od śnia­da­nia nic nie miał w ustach, a słon­ko już się na dru­gą stro­nę prze­chy­li­ło. Zim­no mu było, pew­no z gło­du: dla­te­go był smut­ny i za­my­ślo­ny. I my­ślał­by dłu­go, gdy­by nie sta­ra kura, wi­docz­nie ob­ra­żo­na jego apa­tyą, nie za­czę­ła go dzio­bać po chu­dej no­dze.

– A cóż ci dam, kiej sam nie mam nic – szep­nął chło­piec do kury, któ­ra tłó­ma­cze­nie chłop­ca sta­ra­ła się za­głu­szyć gda­ka­niem, nie prze­sta­jąc go dzio­bać.

Chło­piec za­sło­nił no­ży­ny ko­szu­lą.

– Ma­tu­sia za­par­li izbę, to i zkąd ci we­zmę? Cze­kaj, cze­kaj, za­raz wró­cą – po­cie­szał, jak mógł, to­wa­rzysz­kę,

Po­cie­cha wy­po­wie­dzia­na ku­rze zwró­ci­ła myśl chłop­ca na ob­wa­rza­nek, ku­kieł­kę i dwa jabł­ka. Jed­na z tych wy­bor­nych rze­czy pew­nie go nie mi­nie. Ma­rze­nia jego pu­ści­ły się w tym kie­run­ku; tym­cza­sem zroz­pa­czo­na z gło­du kura, roz­grze­by­wa­ła pa­zu­ra­mi pia­sek, chwy­ta­jąc dzio­bem grud­ki wap­na. Na­dzie­ja zwol­na wstę­po­wa­ła w ser­ce głod­ne­go dziec­ka od chwi­li, gdy z za lasu za­czę­li uka­zy­wać się lu­dzie, wra­ca­ją­cy z jar­mar­ku. Prze­cho­dzi­ła Smo­leń­ka, cią­gnąc na po­wróz­ku ku­pio­ną kro­wę.

– A wie­le­ście-ta za nią dali? – spy­tał na­iw­nie chło­pak.

– A to­bie co do tego? – od­par­ła za­moż­na go­spo­dy­ni. – Pa­trzaj­cie go – do­da­ła ci­cho – przy­błę­da ja­kiś! Chło­piec na tak szorst­ką od­po­wiedź za­milkł i po­smut­niał.

Wra­ca­li lu­dzie, lecz już ich nie za­cze­piał. Cha­ta sta­ła na sa­mym koń­cu wsi, i dla­te­go lu­dzie, wra­ca­jąc z jar­mar­ku, koło niej prze­cho­dzi­li.

Szedł za in­ny­mi Fra­nek Skow­ron; pod­pił so­bie, bo czap­kę prze­chy­lił na ba­kier, uty­kał trosz­kę, lecz minę miał za­ma­szy­stą i har­dą.

– Ma­tuś nie wró­ci­li jesz­cze? – ode­zwał się do chłop­ca.

– A coby mie­li wró­cić? – od­par­ło obo­jęt­nie dziec­ko.

– Słu­chaj-no Jaś – za­wo­łał Fra­nek – two­ja mat­ka głu­pia jak ta kura – i po­ka­zał nogą kurę.

– A bo co? – spy­tał chło­piec.

– A bo co? – po­wtó­rzył Fra­nek, 27-let­ni smu­kły, choć sil­nie zbu­do­wa­ny chłop. – Bo głu­pia i już! Prze­pi­ja­łem do niej dwa razy, to się ino od­wró­ci­ła.

Fra­nek tup­nął nogą ze zło­ści, za­chwiał się i po­szedł da­lej.

– Cóż to – roz­ma­wiał ze sobą idąc – ja go­spo­dar­ski syn, z dzia­da go­spo­da­rza, a ona co?… A Bóg ją wie… Ja chłop jak się pa­trzy, a ona co?…

Idąc, sta­wał, za­my­ślał się, roz­kła­dał ręce, aż znikł wśród chat.

Chło­piec obo­jęt­nie przy­jął opi­nię Fran­ka o swej mat­ce, za­my­ślo­ny o ku­kieł­ce, ob­wa­rzan­ku i dwóch jabł­kach. Sta­ra kura, jak żoł­nierz na cza­tach, za­czę­ła co­raz gło­śniej gda­kać i trze­po­tać skrzy­dła­mi. Znal on trze­pa­nie skrzy­deł sta­rej kury, i dla­te­go się ze­rwał, sta­nął na pro­gu, spiął na pal­cach i wy­tę­żył wzrok, a oczy miał ciem­ne i duże…

– Ma­tuś! – za­wo­łał i ca­łym pę­dem cien­kich bo­sych nóg, po­le­ciał… Kura po­ga­lo­po­wa­ła za nim, lecz ry­chło sta­nę­ła, wy­ostrzy­ła dziób o ka­mień i, oglą­da­jąc się, wra­ca­ła po­waż­nie, aby do­god­ne za­jąć sta­no­wi­sko.

Na po­wi­ta­nie syna mat­ka przy­kuc­nę­ła do zie­mi, roz­two­rzy­ła ra­mio­na. Chło­piec do­by­wał w bie­gu wszyst­kich sil, na­resz­cie, ostat­nie dwa susy, i już był w ob­ję­ciach mat­ki.

Po­wi­ta­nie, choć ser­decz­ne, lecz krót­kie, bo chłop­cu pil­no było zaj­rzeć do ko­szy­ka mat­ki. Spoj­rzał, i oczy mu się za­iskrzy­ły; w ko­szy­ku ru­mie­ni­ły się dwa jabł­ka, tuż przy nich le­ża­ły ob­wa­rza­nek i ku­kieł­ka. Prze­bie­ra­jąc no­ga­mi z nie­cier­pli­wo­ści, wy­do­by­wał wszyst­ko ra­zem.

– A ma­tu­si nic nie zo­sta­wisz? – spy­ta­ła ko­bie­ta. Chło­piec ze smut­ną miną od­dal jej jed­no jabł­ko, ob­wa­rza­nek wsu­nął na rękę, a ku­kieł­kę za­czął, z chci­wo­ścią głod­ne­go, zę­ba­mi ob­ra­biać, prze­ska­ku­jąc z nogi na nogę.

Mat­ka tym­cza­sem, siadł­szy na mu­ra­wie, roz­wi­ja­ła po­wo­li za­wi­niąt­ko, z któ­re­go po chwi­li wyj­rza­ła czwo­ro­gra­nia­sta czer­wo­na czap­ka z czar­nym ba­ran­kiem. Twarz chłop­ca ob­la­ła się ru­mień­cem; usta otwo­rzył, a ręce wy­cią­gnął… – Mat­ka wło­ży­ła mu czap­kę na gło­wę; chło­piec ją zdjął, oglą­da­jąc na wszyst­kie stro­ny.

– I nie po­dzię­ku­jesz ma­tu­si? – za­py­ta­ła ko­bie­ta, wy­cią­ga­jąc rękę do po­ca­ło­wa­nia.

Jaś pręd­ko przy­tknął usta do ręki mat­ki i cały od­dał się swe­mu szczę­ściu. Czap­ka chłop­ca czer­wie­ni­ła się wśród pro­mie­ni słoń­ca, ru­mie­niąc mu bu­zię, a twarz mat­ki pro­mie­nia­ła ra­do­ścią i dumą.

Wra­ca­li ra­zem obo­je, dep­cąc mięk­ką mu­ra­wę. Przed nimi wio­ska, za nimi ciem­ny las, a na po­łu­dniu gra­na­to­we góry za­my­ka­ły świat.

Targ udał się wy­bor­nie, dwo­je pro­siąt sprze­da­ła go­spo­dy­ni nad­spo­dzie­wa­nie do­brze.

– Ale-bo co też to były, moje dziec­ko, za pro­się­ta! – za­wo­ła­ła mat­ka.

– A ino – od­parł syn – ga­lan­te a tłu­ściut­kie. – A wiesz, Ja­siu, żem się za nie­mi spła­ka­ła, bo tak kwi­cza­ły ża­ło­śli­wie i tak się obzie­ra­ły za mną, gdy je rzeź­nik brał…

– A coby nie? – za­uwa­żył chło­piec – abo to u nas mia­ły krzyw­dę?

– A jaki był targ! lu­dzi mro­wie, i dla­te­go wszyst­ko było dro­go. Ziem­nia­ki roz­dra­py­wa­li. Za moję miar­kę do­sta­łam czte­ry szóst­ki, i za nie ku­pi­łam pie­cho­ty… (1).

– Bę­dzie­wa sa­dzić, ma­tu­siu – za­wo­łał chło­piec.

– Ju­tro!

– Sko­ro słon­ko wzej­dzie.

Wra­ca­li ra­zem obo­je. Przed nie­mi bie­gła na­dzie­ja, bo na­tu­ra uśmie­cha­ła się wio­sną, a oni uśmie­cha­li – (1) Groch, fa­so­la, pie­cho­tą zwa­ny.

się do ży­cia. Tak mało mie­li po­trzeb, a tak drob­ne ży­cze­nia! Parę cie­płych pro­mie­ni słoń­ca, kil­ka kro­pli desz­czu na ośm za­go­nów pia­sku. Czyż to tak wie­le? Parę uśmie­chów do­brych lu­dzi i dużo, dużo spo­ko­ju i ci­szy. Czyż to tak wie­le?

Przed cha­łu­pą kura, gda­cząc, bie­ga­ła na przy­wi­ta­nie z miej­sca na miej­sce. Psa jesz­cze nie było.

Drzwi do izby zo­sta­ły otwar­te, pierw­sza wle­cia­ła ko­ko­szą i póty się dar­ła, póki jej go­spo­dy­ni nie rzu­ci­ła garst­ki kar­to­fli.

Na­resz­cie mat­ka i syn byli u sie­bie. Łóż­ko za­sła­ne pie­rzyn­ką, ława przy oknach, stół czy­sto wy­my­ty; przy dru­giej ścia­nie skrzyn­ka. Ko­min obie­lo­ny, w ką­cie przy drzwiach ko­new­ka i mio­tła. Tuż obok na pół­ce mi­ski i parę garn­ków, nad łóż­kiem ob­raz Mat­ki Bo­skiej i pod nim ko­lo­ro­wa­ny żur­nal mód, zna­le­zio­ny przez Ja­sia przy ogro­dzie dwor­skim.

Nie było cza­su na czu­ło­ści. Mat­ka oprócz jabł­ka da­ro­wa­ne­go jej przez chłop­ca nic jesz­cze nie ja­dła; zwy­czaj­nie, ża­ło­wa­ła dla sie­bie. Syn, z uśmie­chem ra­do­ści i po­dzi­wu, roz­kła­dał na sto­le jar­marcz­ne spra­wun­ki: per­kal na ko­szu­le i chust­kę na gło­wę dla mat­ki.

Ko­bie­ta w prze­lo­cie tyl­ko rzu­ca­ła spoj­rze­nia na per­kal i chust­kę, roz­pa­la­jąc żywo ogień. Na żur nie mie­li ocho­ty, bo były kar­to­fle z oma­stą, i na uro­czy­stość do­bre­go tar­gu za­cier­ka na wo­dzie, rów­nież omasz­czo­na sło­ni­ną.

Mat­ka sia­dła na ław­ce, chło­piec na sto­le, w czer­wo­nej czap­ce, któ­rej nie zdej­mo­wał, i ra­zem ubie­ra­jąc po­trosz­ce ziem­nia­ków i po­lew­ki z klu­ska­mi, je­dli po­wo­li, gwa­rząc o kło­po­tach dnia a wiel­kich na­dzie­jach na przy­szłość.

Pod­je­dli so­bie wy­śmie­ni­cie! Syn ob­tarł rę­ka­wem usta i wy­biegł, chcąc ko­niecz­nie czer­wo­ną swą czap­kę po­ka­zać na wsi. Mat­ka wy­szła do chlew­ków, w któ­rych było jesz­cze trzy sztu­ki pro­sia­ków i sześć gęsi scho­wa­nych, aby w szko­dę nie we­szły. Kacz­ki że­ro­wa­ły po czar­nej wo­dzie bło­nia. Było więc czem się kło­po­tać.

Chło­piec, w czer­wo­nej czap­ce moc­no na­cią­gnię­tej, po­wo­li, po za pło­ta­mi, mi­ja­jąc cha­ty, ścież­ka­mi koło zbóż skra­dał się nie­śmia­ło. Był trosz­kę dzi­ki i lu­dzi się bał, bo też go i lu­dzie nie ko­cha­li. Dla­cze­go? Nie my­ślał o tem. Taka już była jego dola.

Za szó­stą cha­tą zna­lazł dro­gę do wsi, na sze­ro­kość dwóch kół, któ­rych śla­dy głę­bo­ko wbi­ły się w darń. Przy dro­dze ro­sła wierz­ba; urwał z niej wić i, na­braw­szy od­wa­gi, lek­kim kłu­sem wbiegł w śro­dek wsi.

– Przy­błę­da w czer­wo­nej czap­ce! – wo­ła­li zda­le­ka chłop­cy, go­niąc za nim. Jaś przy­śpie­szył trosz­kę kłu­sa, lecz nie ucie­kał.

– Przy­błę­da, stój! – wo­ła­li. – Jaś biegł, nie oglą­da­jąc się.

Roz­gnie­wa­ni chłop­cy, nie lu­biąc Przy­błę­dy, a bo­jąc się do nie­go do­sko­czyć z po­wo­du wici, któ­rą.

wy­wi­jał try­um­fu­ją­co, za­czę­li rzu­cać gru­da­mi zie­mi. Po­ci­ski pa­da­ły przed nim i z boku; chło­piec się nie oglą­dał i nie przy­śpie­szał bie­gu; był dum­ny i za­do­wo­lo­ny z sie­bie.

Na­resz­cie po­ci­ski rzed­nia­ły i w koń­cu usta­ły zu­peł­nie. Chło­piec do­tarł do przed­ostat­niej cha­ty, a wi­dząc dzie­ci sie­dzą­ce na przy­zbie, zwol­nił bie­gu.

Było ich sze­ścio­ro, wdo­wy Płon­czy­ny; Płon­czyn­ka­mi je zwa­no. W tej gro­mad­ce Jaś był do­brze wi­dzia­ny i nie tyl­ko, że się nie bał, lecz czę­sto na­wet rej w niej wo­dził.

Dzie­ci go oto­czy­ły, chło­piec sta­nął i pod­parł się pod boki.

– Jaś, bój się Boga, a zką­deś ty taką ga­lan­tą czap­kę wziął? – pierw­sza za­wo­ła­ła Na­st­ka, trzy­ma­jąc naj­młod­sze z dzie­ci na rę­kach.

– Ma­tu­sia z jar­mar­ku przy­nie­śli – była od­po­wiedź.

– Jaka ci ga­lan­ta! – wo­ła­ły dzie­ci. Trzy­ma­ny chło­piec na rę­kach Na­ści wy­cią­gał­rę­ce do czap­ki; Jaś zdjął ją z gło­wy i po­dał mal­co­wi. Na­st­ka, obej­rzaw­szy ją do­ku­ment­nie, wło­ży­ła na gło­wę bra­ta, z cze­go było dużo ucie­chy.

– To two­ja ma­tu­sia już wró­ci­li, a na­szej ani widu, a tak się nam jeść chce – mó­wi­ła Na­ścia.

– Nie zo­sta­wi­ła-to wam ziem­nia­ków? – spy­tał Jaś.

– Ziem­nia­ków? a dyć u nas przed­nó­wek! Jest tam może tego dro­bia­zgu jesz­cze ze trzy ćwier­ci: to je cho­wa­ją dla wie­prz­ka.

Jaś zo­stał stau­ow­czo prze­ko­na­ny ar­gu­men­tem Na­ści i za­my­ślił się.

– A ja­dły­by­ście żur? – rzu­cił py­ta­nie.

– Dyć­by my gli­nę gry­zły, kiej i gli­ny nie­ma – za­wo­ła­ła ża­ło­śli­wie Na­ścia.

Wy­ra­że­nie to dziew­czyn­ki nie było ory­gi­nal­ne; Na­ścia je wzię­ła od mat­ki, i w tem tyl­ko jej za­słu­ga, że je od­po­wied­nio za­sto­so­wa­ła.

Jaś się na­my­ślał; dzie­ci nie­spo­koj­nie wpa­try­wa­ły się w jego oczy, cze­ka­jąc wy­ro­ku.

– Chodź­cie – rzekł z pew­ną damą i sta­now­czo­ścią.

Na to ha­sło dwo­je dzie­ci, ująw­szy się za ręce, po­bie­gło na­przód; młod­sze schwy­ci­ło rącz­ką spód­nicz­ki Na­ści, i tak ra­zem po­ma­sze­ro­wa­ło na żur, do cha­ty Przy­błę­dy. Jaś szedł tuż obok Na­ści i cho­ciaż wy­wi­jał wi­cią, czę­sto da­wał ba­cze­nie na czer­wo­ną czap­kę, umiesz­czo­ną na gło­wie naj­młod­sze­go Płon­czyn­ki.

– Wiesz co, Ja­siu, że na­sza łysa po­tar­ga­ła dziś rano po­stro­nek, tak się jej chcia­ło na bło­nie – prze­mó­wi­ła Na­ścia.

– A co go nie mia­ła po­tar­gać! pew­no był z pa­kuł i już – zde­cy­do­wał Jaś.

– Ale, z pa­kuł ci tam, z pa­kuł! po­stro­nek był jak się pa­trzy. Ma­tu­sia mówi, że to wró­ży uro­dę na by­dła.

Sta­nę­li przed cha­tą na bło­niu. Dzie­ci za­czę­ły za­glą­dać do okna.

– Siądź­cie se – za­wo­łał Jaś i po­biegł do izby Za chwi­lę wy­niósł mi­skę żuru, w któ­rym na wierz­chu pły­wa­ły klu­ski, a na dnie spo­czy­wa­ły, cze­ka­jąc swe­go losu, omasz­czo­ne ziem­nia­ki.

Mi­skę wsta­wio­no w śro­dek gro­mad­ki! chło­piec roz­dał łyż­ki w mil­cze­niu i w mil­cze­niu też za­czę­to wy­ła­wiać klu­ski, a po­tem z dna wy­do­by­wać kar­to­fle. Jaś kuc­nął obok je­dzą­cej dzia­twy i z pew­nem za­do­wo­le­niem wpa­try­wał sio w ich roz­ja­śnio­ne twa­rze.

Mat­ka wra­ca­ła z ośmiu za­go­nów, na któ­rych roz­ko­szo­wa­ła się wi­do­kiem wscho­dzą­cych ziem­nia­ków i krze­wią­ce­go się żyta.

– Ja­siu! – za­wo­ła­ła i za­mil­kła. Chcia­ła do­dać: a cóż my bę­dzie­my je­dli na wie­cze­rzę, jak roz­dasz wszyst­ko, lecz wi­dząc małe Płon­czyn­ki, do­koń­czy­ła w du­chu: Pan Je­zus mi za to bie­daj­stwo po­wró­ci. A ra­czej tak tyl­ko tłó­ma­czy­ła się przed sobą, gdyż głów­ny po­wód mil­cze­nia był ten, że wo­bec syna nie śmia­ła pro­te­sto­wać. Wsty­dzi­ła się ja­koś…

Na głos mat­ki Jaś się ze­rwał i po­biegł do niej.

– Płon­czyn­ki okrut­nie je­dzą żur – szep­nął. – Wla­łem resz­tę za­cier­ki i wsy­pa­łem ziem­nia­ków. Chwa­lą se bar­dzo.

– Nas ta za to Pan Je­zus po­cie­szy – rze­kła mat­ka, od­gar­nia­jąc wło­sy z czo­ła syna… – A gdzież

Bie­dra­wa z Kra­sym? – za­py­ta­ła na­gle, oglą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny.

– Chło­pa­ki ją po­gna­li z dru­gie­mi na Nowe Zaj­my – od­parł Jaś.

– A bie­gnij że po nie! Słon­ko się już chy­lą, a by­dło pew­no po­pę­dzą bez czy­sty ług do wsi. Leć­że leć, moje dziec­ko.

Chło­piec w mil­cze­niu pod­niósł wić, przy­su­nął się nie­śmia­ło do ma­łe­go Płon­czyn­ki i zdjął mu czer­wo­ną czap­kę z gło­wy. Mały Płon­ka za­czął krzy­czeć; lecz Na­ścia uspo­ko­iła go, pa­ku­jąc mu peł­ną łyż­kę ziem­nia­ków w bu­zie. Jaś, zdo­byw­szy czap­kę, ude­rzył, dla do­da­nia so­bie roz­pę­du, dwa razy wi­cią w mu­ra­wę bło­nia i po­ga­lo­po­wał w stro­nę pia­sczy­ste­go wzgór­ka i ci­chych, smut­nych so­se­nek. Mat­ka pa­trza­ła, jak bia­ła jego ko­szu­la na nie­bie­skiem tle spły­wa­ła się z zie­le­nią bło­nia, a czer­wo­na czap­ka od­bi­ja­ła od pur­pu­ry za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Pa­trza­ła, lecz nie wi­dzia­ła tej gry ko­lo­rów, pa­trza­ła na syna, a my­śla­ła o Bie­dra­wie i Kra­sym.

Na­ścia od­nio­sła do izby próż­ną mi­skę i po­ca­ło­wa­ła go­spo­dy­nię w rękę, a ko­bie­ci­na uśmie­cha­ła się trosz­kę z dumy, trosz­kę z za­do­wo­le­nia, że ją stać na­kar­mić cu­dze dzie­ci, tyl­ko za do­bre sło­wo.II.

Na No­wych Zaj­mach chłop­cy, roz­ło­żyw­szy się obo­zem na pia­sku, gra­li w ka­my­ki; by­dło się pa­sło, gdzie samo chcia­ło.

Jaś, chcąc zro­bić wra­że­nie czer­wo­ną czap­ką, sta­nął przy nich, bi­jąc dla zwró­ce­nia na sie­bie uwa­gi wi­cią o zie­mię.

Chłop­cy gra­li za­wzię­cie, bo szło o zdo­by­cie dwóch cen­tów. Nie zwra­ca­li uwa­gi na Ja­sia i nie wi­dzie­li jego czer­wo­nej czap­ki. Kuba Za­wi­ślak nie grał, bo się nie mógł zgo­dzić, i dla­te­go pierw­szy czap­kę spo­strzegł Ob­szedł po­ci­chu chłop­ca, za­cza­ił się, pod­su­nął i zdarł z jego gło­wy czap­kę. W tej chwi­li Woj­tek wszyst­kie ka­my­ki pod­rzu­cił w górę i wszyst­kie zła­pał. Za­ko­tło­wa­ło się w ma­łej gro­mad­ce, wszy­scy rzu­ci­li sio na le­żą­ce dwa cen­ty na zie­mi, zro­bił się wał z ciał ludz­kich, któ­ry, raz prze­wi­nąw­szy się koło sie­bie, roz­le­ciał się. Z za­pa­sów tych wy­szedł Woj­tek zwy­cięz­cą, trzy­ma­jąc w za­ci­śnię­tej dło­ni dwa cen­ty.

W tej Chwi­li Kuba Za­wi­ślak pod­niósł czer­wo­ną ro­ga­tyw­kę w górę.

– Chłop­cy, pa­trzaj­cie ino, jaka ci to smy­śna czap­ka.

– To moja! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny Jaś.

– Two­ja, ja ci tu dam! – za­wo­łał z szy­der­stwem Kuba, gro­żąc Ja­sio­wi pię­ścią.

– A czy­jaż­by była? – spy­tał Woj­tek. – Przy­le­cia­ła­by tu sama z jar­mar­ku?

– A czy­jaż­by? – po­świad­czy­li chłop­cy.

– Od­daj mi czap­kę – mó­wił na pół z pła­czem Jaś.

– To­każ-no, po­każ – wo­ła­li chłop­cy, go­niąc Kubę. Kuba Za­wi­ślak z czap­ką na gło­wie ucie­kał.

Chłop­cy za nim pu­ści­li się w po­goń, a wśród nich. Jaś z oczy­ma peł­ne­mi leż.

Za­wi­ślak był naj­wyż­szy i naj­sil­niej­szy ze wszyst­kich; prze­sa­dził rów pe­łen wody i sta­nął na wale za prze­ko­pem, urą­ga­jąc go­nią­cym.

– Ej, Kuba, od­daj czap­kę – per­swa­do­wał Woj­tek, bo kie­dy go­spo­dy­ni pój­dą na skar­gę do wój­ta, to bę­dzie źle..

– I co zro­bi? – od­parł, bio­rąc się pod boki Kuba. – A pa­mię­tasz łoń­skie­go roku go­łę­bie dwor­skie, jak ci za nie od wój­to­wej ręki po­pę­ka­ła skó­ra? – przy­po­mniał Woj­tek.

– Co dwór, to nie przy­błę­da – rzekł ob­ra­żo­ny. – Ale wój­to­wa ręka cięż­ka – ode­zwał się Sta­szek. Uwa­ga ta roz­śmie­szy­ła gro­ma­dę na pięk­ne.

– Kuba, wój­to­wa ręka cięż­ka, co? – wo­ła­li chłop­cy ska­cząc koło rowu.

Kuba był zły, chciał coś mó­wić, lecz go za­głu­szy­li na­śla­du­jąc jego glos.

– Oj, oj, wój­to­wa ręka cięż­ka.,. Sta­szek, po­eta gro­ma­dy, za­śpie­wał:

"Cięż­ka ręka – wój­to­wa,

Twar­da skó­ra Ku­bo­wa"

En­tu­zy­azm do­bre­go hu­mo­ru, ob­ja­wia­ją­cy się w wy­krzyk­ni­kach, do­szedł do ze­ni­tu.

"Cięż­ka ręka wój­to­wa,

Twar­da skó­ra Ku­bo­wa

Oj, oj, cięż­ka ręka wój­to­wa."

Śpie­wa­li na skocz­ną nutę. Sta­szek! po­eta, ale i za­wo­ła­ny tan­cerz, po­chwy­cił Wojt­ka w pół, pusz­cza­jąc się z nim w ga­lo­pa­dę. Za Stasz­kiem i Wojt­kiem po­szli inni. Po­two­rzy­ły się pary ga­lo­pu­ją­ce za­wzię­cie w takt utwo­rzo­nej pio­sen­ki i nuty.

Zo­sta­li na­prze­ciw sie­bie: Jaś, śle­dzą­cy czer­wo­ną czap­kę, i na wale prze­ko­pu o twar­dej skó­rze Kuba, pa­ła­ją­cy gnie­wem.

W tak nie­zde­cy­do­wa­nej po­zy­cyi sta­li chwil parę, gdy wtem Kuba ścią­gnął rap­tow­nie z gło­wy ro­ga­tyw­kę i rzu­cił ją do wody.

– Czap­ka! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny Jaś i po­biegł za pły­ną­cą, aby ją wi­cią przy­cią­gnąć na swo­ję stro­nę.

Wte­dy Kuba pod­niósł ka­mień i ude­rzył tak sil­nie w śro­dek czap­ki, że wraz z ka­mie­niem po­szlą na dno.

Jaś jęk­nął bo­le­śnie-, Kuba w tej chwi­li prze­sko­czył rów, pchnął Ja­sia, że aż bie­dak usiadł na zie­mi, i po­chwy­ciw­szy bat, po­szedł da­lej; ba­tem lu­nął dwa razy na­po­tka­ną po dro­dze Bie­dra­wę, że aż od­sko­czy­ła wy­trzesz­cza­jąc oczy.

Na gło­śną roz­pacz Ja­sia, ta­niec ustał, zbie­gli się chłop­cy, ob­ser­wu­jąc czap­kę przy­bi­tą ka­mie­niem do dna wody. Z po­cząt­ku pró­bo­wa­li ją wy­do­być wi­cią i bi­czy­ska­mi, lecz na­próż­no.

– To i Ku­bo­wa ręka cięż­ka – po­chwy­cił Sta­szek. I ta uwa­ga dow­cip­ni­sia wy­ro­ła­ła po­wszech­ny śmiech, kra­ją­cy ser­ce Ja­sia. Woda była głę­bo­ka: pra­wie na chło­pa; nie moż­na więc było ma­rzyć o wy­do­by­ciu czap­ki rę­ko­ma.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: