- W empik go
Przychodzę nie w porę - ebook
Przychodzę nie w porę - ebook
Co musi się stać, aby detektyw, który nie ma na czynsz, podjął się śledztwa za darmo? Czasem wystarczy, aby to było jedno spotkanie z kobietą. Martwą.
Prywatny detektyw Jakub Rau na prośbę policji rozpoczyna śledztwo w sprawie seryjnego mordercy. Ktoś w Tarnobrzegu okrutnie okalecza i morduje młode kobiety. Dochodzenie, które w małym mieście wydaje się proste do przeprowadzenia, niespodziewanie zaczyna podważać niewinność znajomych Kuby, a nawet jego samego.
Kim jest potwór? Szaleńcem, zboczeńcem, ułomnym nieszczęśnikiem? Jedno jest pewne – w mieście, w którym wszyscy znają wszystkich, o kimś wiadomo zabójczo niewiele.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5283-3 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesień
Tarnobrzeg, rok 2015
Wibrujące dźwięki alarmu w telefonie zburzyły cichy nastrój panujący w pokoju. Zmarszczył brwi. Pomiędzy nimi od razu pojawiły się dwie pionowe kreski i nadały jego zazwyczaj łagodnej twarzy gniewny wyraz. Była osiemnasta trzydzieści. Niechętnie sięgnął po komórkę, z żalem odkładając otwartą książkę. Najnowsza powieść ulubionego autora naprawdę go wciągnęła. Do końca pozostało zaledwie kilka stron. Najlepsze momenty. Jak można odkładać książkę w takiej chwili, pomyślałby, gdyby nie cel, który wyznaczył sobie na dzisiejszy wieczór. Myśl o nim ukoiła żal po przerwanej lekturze. Nawet w życiu prawdziwego mola książkowego zdarzają się rzeczy ważniejsze niż czas spędzony na czytaniu.
Wyłączył alarm i odłożył telefon na stolik z lampką. Między karty otwartej powieści włożył zakładkę, pamiątkę z dzieciństwa. Nigdy nie przyszłoby mu nawet do głowy, aby zaginać rogi. Sadyzm i barbarzyństwo. Ludziom, którzy w ten sposób traktują książki, powinno zakazać się z nimi kontaktu. Tym typem czytelników gardził najbardziej. To jednak nie był najlepszy czas na roztrząsanie tej kwestii. Szybko uniósł się z wiklinowego bujanego fotela. Kraciasty koc okrywający kolana podczas samotnych wieczorów spędzanych z lekturą wylądował na podłodze. Podniósł go, złożył i rzucił na fotel.
Herbata z lipy, doprawiona kilkoma kroplami soku z limonki, przestała parować, lecz kiedy chwycił kubek ten był jeszcze ciepły. Za oknem zachodziło październikowe słońce. Pierwsze dni jesiennego miesiąca były wyjątkowo pogodne. Na szczęście nie tak, jak sierpień tego roku. Tropikalne upały zdecydowanie nie były w jego guście. Skupianie się na fikcyjnych światach, będących remedium na realną rzeczywistość, przychodziło mu wówczas z trudem. Krople potu ocierane z czoła papierową chusteczką były niczym krew i łzy, towarzyszące walce ponad ludzkie siły. Ale tym właśnie był dla niego świat książek, walką z otaczającą rzeczywistością i wspomnieniami. Uciekał w lekturę, gdy tylko mógł.
Niebawem zacznie się zmierzchać i robić się chłodniej, lecz teraz powietrze wdzierające się przez otwarte okno było przyjemne, mimo że niosło zapach nieuchronnie zbliżającej się jesieni, głównie woń dymu z ognisk na pobliskich ogródkach działkowych. Ze smakiem pociągnął łyk aromatycznej, lecz niemal wystygłej herbaty. Była idealna na tę porę. Gorący napar lubił pijać jedynie zimą, kiedy śnieg grubą warstwą przykrywał działkowe altany. A zdarzało się to coraz rzadziej. Zimy były bowiem ciepłe i z reguły ze skąpymi opadami śniegu. Zupełnie inne niż te z czasów jego dzieciństwa, gdy biała skorupa odcinała od świata wsie i zalegała na osiedlowych uliczkach. Przynajmniej zimowa pora miała wówczas właściwy charakter. Całe jego dzieciństwo było bowiem koszmarem i nie lubił go wspominać.
Z kubkiem w ręku podszedł do niewielkiej metalowej klatki stojącej na starej drewnianej komodzie. W mieszkaniu odziedziczonym po matce właściwie wszystko było stare. Matka odeszła kilkanaście lat temu, a on od tamtego czasu nie zmienił niczego. Nie zrobił nawet choćby małego remontu, mimo że wyblakłe ściany wyraźnie domagały się odświeżenia. Nie był żadną złotą rączką. Był raczej typem człowieka, który w wolnych chwilach spędza czas z książką, a nie majsterkuje w domu. Nie przeszkadzały mu warstwy kurzu zalegające na meblach i starych fotografiach, więc czemu miałby mu wadzić wyblakły róż na ścianach. Jeśli chodzi o organizowanie sobie najbliższej przestrzeni, to miał tylko jedno natręctwo. Wszystko musiało stać równo i być posegregowane według określonych kategorii. Nienaganne stosy książek piętrzyły się więc obok metalowej klatki, mimo że i na nich leżała gruba warstwa kurzu.
Kolejny łyk herbaty przyjemnie rozpłynął mu się w przełyku. Mężczyzna postawił kubek na komodzie, łokcie oparł o jej blat, a głowę podparł na dłoniach. Zaczął przyglądać się zwierzątku w klatce. Szary chomik z podłużnym paskiem czarnego futerka na grzbiecie robił właśnie wieczorną toaletę. Szybkimi ruchami przykładał łapki do pyszczka, przesuwał je za uszy i z powrotem, co było widokiem jednocześnie śmiesznym i rozczulającym. Kiedy zwierzak spostrzegł, że oczy człowieka bacznie go obserwują, przerwał toaletę i stanął na dwóch łapkach. Zastygł niemal w bezruchu. Poruszał tylko nosem, jakby chciał wyczuć, czy nie grozi mu jakieś niebezpieczeństwo.
– Nie przeszkadzaj sobie. Tak tylko chciałem popatrzeć – powiedział mężczyzna, rozmasowując przestrzeń między brwiami, na której na próżno byłoby już szukać śladu po dwóch pionowych gniewnych kreskach. Chomik natomiast jak na komendę powrócił do przerwanej czynności.
Napatrzywszy się, mężczyzna wrócił do picia herbaty. Kubek był do połowy pełny. Albo pusty. W zależności od nastawienia. Dla niego był pusty. Jak większość rzeczy w jego życiu. Już dawno się z tym pogodził. Choć nie do końca. To, co zamierzał dziś zrobić, i to, co zrobił wcześniej, było próbą zwalczenia życiowej pustki. Podobnie jak uciekanie w świat fikcji. Może nie było to całkiem normalne, ale normalne życie nie dawało mu wyboru. Poza tym to, co robił, było jego obowiązkiem.
Dopił herbatę, otworzył drzwi i wyszedł na tonący w mroku korytarz. Otwarte okno w kuchni spowodowało przeciąg. Drzwi od pokoju trzasnęły z hukiem. Kiedyś dostałby za to ostrą reprymendę od matki. Ale matka nie żyła i drzwi mogły trzaskać do woli. Jemu to nie przeszkadzało.
Odłożył kubek do zlewu, w którym piętrzyła się sterta brudnych talerzy. Z szafki obok kuchenki gazowej wyjął karmę dla chomika. Ze zdjęcia na zielonym pudełku zerkały dwa gryzonie trzymające w łapkach ziarna słonecznika. Potrząsnął. Było prawie puste. Wracając do pokoju, myślał o tym, że musi uzupełnić zapas przy najbliższych zakupach.
Kiedy podszedł do komody, w klatce panowała cisza. Chomik skończył toaletę i zwinięty w kłębek, ucinał sobie drzemkę. Poruszył kolorowym pudełkiem. Ziarna w środku charakterystycznie zaszurały. Na znajomy odgłos chomik wstał i oparł łapki o druty klatki najwyżej, jak tylko potrafił. Lubił ten moment i czasem go przeciągał, drocząc się ze zwierzęciem. Udawał, że sypie mu karmę, po czym zabierał pudełko. Zdezorientowany chomik spoglądał na niego pytająco. Mężczyzna czuł, że ma przewagę, a świadomość, że mógłby to małe zwierzątko zgładzić jednym ruchem zaciśniętej dłoni, dodatkowo potęgowała poczucie władzy, jaką nad nim posiadał. Pan chomikowego życia. Nie zdawał sobie sprawy, jak marne było jego królestwo.
Sypnął kilka ziaren, które spadły na miękkie trociny. Zwierzak rzucił się na nie łapczywie. Zjadł kilka orzechów, obgryzł ziarno słonecznika, a resztę zachomikował. Jego policzki nabrały objętości. Jakby ktoś wpompował w nie powietrze. Stwierdzając, że więcej się już w nich nie zmieści, podążył w kierunku rogu klatki i wykopał dołek w trocinach, do którego wrzucił zachomikowane ziarno.
Przyglądał się tym zabiegom z uśmiechem. Chomik także przystanął i spojrzał na niego z zainteresowaniem. Włożył rękę do klatki i chwycił drobne ciało zwierzęcia. Było ciepłe i takie delikatne. Przeniósł gryzonia do karuzeli umiejscowionej w centrum klatki. Zwierzak najpierw wyszedł, by po chwili wrócić i szybkimi ruchami drobnych łapek wprawić kołowrotek w ruch. Zawsze go to bawiło. A bawiło jeszcze bardziej, kiedy palcem wstrzymywał ruch zabawki, dezorientując tym samym chomika, który próbował ruszyć karuzelę, lecz zamiast tego wspinał się coraz wyżej po jej szczebelkach. Puszczał ją wtedy znowu w ruch, a chomik z impetem spadał. Nie robił tego jednak często. Nie chciał męczyć zwierzątka. Lubił go przecież. Chomiki były miłe. Nie to co koty i psy, na które zresztą miał alergię.
Spojrzał na zegarek w telefonie. Czas naglił.
Zamknął okna w pokoju i w kuchni, po czym, nie przygotowując się specjalnie, wyszedł na zewnątrz. Wolał nie zwracać na siebie uwagi. Chociaż gdyby nawet przyłożył się do poprawienia wyglądu, zakładając na przykład elegancką marynarkę, i tak niewiele by wskórał. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Był zupełnie przeciętny. Nienachalny z urody, jak by powiedziała Maria Czubaszek. Zupełnie paskudny, jak często określała go matka.
W garażu ostrożnie uniósł klapę bagażnika zielonego kombi i sprawdził, czy wszystkie narzędzia są na swoim miejscu. Wolał być przygotowany. Nigdy nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja. W środku otworzył skrytkę po stronie pasażera i upewniwszy się, że tu także wszystko jest, jak należy, odpalił auto. Jego wygląd mógł pozostawiać wiele do życzenia, lecz auto musiało być przygotowane na każdą okoliczność. Zwłaszcza na tę najważniejszą.
Przejechał przez otwartą bramę i wyjechał na ulicę Dąbrówki, na której mieszkał od dzieciństwa. Biorąc pod uwagę wiek, czterdzieści dziewięć lat, i brak perspektyw na radykalną zmianę w życiu, wszystko wskazywało na to, że ulica Dąbrówki to miejsce, gdzie spędzi także resztę swojej egzystencji. No chyba że popełni błąd. Ale myśli o jakiejkolwiek pomyłce na razie do siebie nie dopuszczał. Był podekscytowany. Jak zawsze, kiedy zaczynał nową książkę ulubionego autora, jak zawsze, kiedy wybierał się na łowy.
Na chodniku po drugiej stronie ulicy zauważył sąsiadkę, Teresę Hamak. Tłusty jamnik o imieniu Alfred próbował dotrzymywać jej kroku. Co to za imię dla psa? W dodatku odziedziczone po zmarłym mężu Hamak, pomyślał. Nienawidził tego babska. Hamakowa była wyjątkowo wścibska. Zawsze chciała wszystko o wszystkich wiedzieć. Starał się trzymać ją na dystans. Kto wie, czy to babsko nie napyta mu kiedyś biedy. Nie mając zupełnie ochoty na kontakt z sąsiadką, skinął tylko głową. Nie czekając na jej odpowiedź, dodał gazu. W lusterku wstecznym zobaczył, jak kobieta się odwraca i śledzi go wzrokiem. Zniknęła, gdy obok Carrefoura skręcił w ulicę Kazimierza Wielkiego.
Minął rondo na Zwierzynieckiej, a następnie skręcił w ulicę Marii Dąbrowskiej. Przejechawszy kawałek, zaparkował auto na jednym z osiedlowych parkingów. Oczywiście wygodniej było zaparkować przy Intermarché, ale tam z pewnością był monitoring, a on wolał nie ryzykować.
Wysiadł z auta i zaczął iść w kierunku pizzerii. Podobnie jak poprzednim razem. Był dumny z systemu, który sobie opracował. Matka mówiła, że nigdy do niczego nie dojdzie. A tu proszę. Nie tylko wymyślił system, lecz okazał się on także bardzo skuteczny. Opłaca się być molem książkowym. Pomysły czasem same przychodzą do głowy. Już dawno pragnął wprowadzić w życie swój plan, ale nie wiedział, jak to zrobić. Bał się, że jeśli będzie działał standardowo, policja szybko wpadnie na jego trop. Tymczasem wszystko szło dobrze. Nie tylko realizował zadanie, którego się podjął, lecz także był pewien, że znalazł patent na zbrodnię doskonałą. To dopiero coś! Mama byłaby dumna.
W lokalu, którego nazwy nigdy nie mógł zapamiętać, panowała romantyczna atmosfera. Była to zwykła pizzeria przesiąknięta wonią wypiekanego ciasta, przyjemnie drażniącą zmysł powonienia i przenikającą nawet białe firanki z niebieskimi kokardkami w oknach wychodzących na piwny ogródek. Na każdym stoliku stała lampka, a ich blask zamiast rozświetlać pomieszczenie, tworzył przytulny półmrok.
Zajął miejsce przy oknie w rogu sali. Tutaj nie rzucał się nikomu w oczy. Wypatrzyła go jedynie kelnerka, u której złożył zamówienie. Po chwili przyniosła mu filiżankę zielonej herbaty. Uiścił opłatę, po czym młoda dziewczyna zupełnie zapomniała o jego istnieniu.
Pociągnął łyk gorącego napoju i rzucił okiem na tani zegar wiszący przy barze. Jeśli jego przewidywania się sprawdzą, dziewczyna powinna pojawić się za piętnaście minut. Był tu co piątek. Czasem wychodził zawiedziony, bo nikt się nie pojawił. Innym razem wprawdzie wszystko się odbyło tak, jak przypuszczał, ale nie był zadowolony z dziewczyny. Dziś czuł, że będzie dobrze. W myślach zaczął konstruować jej obraz. Pomyślał o blondynce z alabastrową skórą i niebieskimi oczami spoglądającymi spod długich, ciemnych rzęs.
Piętnaście minut później drzwi skrzypnęły i do środka weszła młoda kobieta. Taka, jaką sobie wymarzył. Rozejrzała się po lokalu, nie zwracając na niego zbytniej uwagi. To dobrze, pomyślał. Przecież nie chciał, żeby od razu go wypatrzyła.
Usiadła w centralnym punkcie sali, zamówiła wodę z cytryną i wyjęła telefon. Długie palce z krwistoczerwonymi paznokciami przesuwały się z wdziękiem po kolorowym wyświetlaczu. On przesuwał wzrokiem po niej. Włosy zebrane na bok opadały na ramię i tuż za nim się kończyły. U nasady były ciemne, a im bliżej ramienia, tym stawały się jaśniejsze i sprawiały wrażenie wysuszonych strąków, które wzięte w dłoń w najlepszym razie wydałyby z siebie nieprzyjemny chrzęst, w najgorszym rozsypałyby się w drobny mak.
Skrzywił się z niesmakiem. Ma brzydkie włosy, stwierdził. A przecież nikt nie jest idealny. Przynajmniej będzie miał mniej roboty. Lustrował dalej. Dziewczyna miała za to idealne brwi i duże niebieskie oczy podkreślone grubą kreską. Do pełnych ust na chwilę przyłożyła palce, a wyraz jej twarzy zdradził, że nad czymś się zastanawia. Schowała telefon do torebki i wyszła.
Takiego rozwoju wypadków się nie spodziewał. Oczywiście mógł odpuścić, ale pomimo brzydkich włosów dziewczyna ogólnie była ładna. Nie mógł pozwolić jej odejść.
Zapadł zmrok, ale rozpraszały go uliczne latarnie i światła w pobliskich blokach. Od razu wypatrzył zgrabną sylwetkę. Jasne włosy pokrył wieczorny półmrok. Przyspieszył. Ona szła powoli, wciąż wpatrzona w wyświetlacz w telefonie. Musiał działać szybko. Trochę improwizował. Ale dziewczyna warta była tego, aby chociaż spróbować. Jeśli teraz da jej odejść, straci ją na zawsze. Ułożył w głowie szybki plan. Poszedł po auto i ruszył za ofiarą niczym myśliwy, który złapał trop. Oczywiście młoda kobieta w tym czasie mogła wejść do jakiejś klatki schodowej i mógł ją zgubić, ale gdyby tak po prostu podszedł do niej na ulicy, ryzykowałby o wiele bardziej. Pomysł z autem był rozsądniejszy.
Dziewczyna, sprawiając wrażenie, jakby kręciła się bez celu, w końcu zatrzymała się na przystanku autobusowym. Wisiał na nim plakat, z którego spoglądał na nią aspirujący polityk o wygładzonej i opalonej za pomocą Photoshopa twarzy. Nawet mało wprawne oko dostrzegłoby, że spod kolorowego niczym kinowy afisz plakatu wyziera kolejny. Przedwyborcza jatka również w Tarnobrzegu zaczynała dawać o sobie znać. Walka trwała, od czasu do czasu przybierając z pozoru subtelny wymiar w postaci wzajemnego zaklejania plakatów wyborczych.
Doskonale, pomyślał, kiedy zorientował się, że nie ma tu żadnej kamery miejskiego monitoringu, a spojrzenie śledzące jego poczynania należy do papierowych oczu miejscowego kandydata na posła.
– Dobry wieczór, może panią podwieźć? Tutaj rzadko jeżdżą autobusy – zagaił najuprzejmiej, jak tylko potrafił.
Blondynka spojrzała na niego i podziękowała, lecz odmówiła. Po chwili zmieniła jednak zdanie i stwierdziła, że w sumie dlaczego nie. Gdyby przyjrzała mu się bliżej, zauważyłaby, jak początkowo napięte mięśnie jego twarzy rozluźniają się i pojawia się na niej przebiegły uśmiech, a oczy jaśnieją dziwnym blaskiem. Tak cieszy się ktoś, kto widzi, że jego ofiara złapała przynętę. A satysfakcja jest tym większa, im mniej wysiłku włożyło się w zapuszczenie sieci. Szykował się na dłuższe podchody, tymczasem dziewczyna niemal sama wpakowała się mu do auta. Przelotne spojrzenie w jego kierunku utwierdziło ją w przekonaniu, że mężczyzna wygląda niegroźnie, a poza tym zależało jej, aby jak najszybciej znaleźć się w centrum. Autobus faktycznie mógł pojawić się dopiero za pół godziny. Niepozorny facet z autem znalazł się w odpowiednim momencie. Tarnobrzeg to spokojne miasto, a jego mieszkańcy mają zazwyczaj pokojowe zamiary. Nie miała żadnych podstaw, aby obawiać się przyjaźnie nastawionego mężczyzny w średnim wieku.
Kiedy zamiast do centrum skręcili w kierunku Zwierzyńca, nie zdążyła nawet zapytać dlaczego, bo otrzymała mocny cios w głowę. Straciła przytomność. Potem ów niepozorny facet widział, jak traciła ją jeszcze wiele razy, zawsze z wyrazem przerażenia w niebieskich oczach, otoczonych, tak jak sobie wymarzył, zasłoną długich i czarnych rzęs.